– To, co nam zostało to tylko praca. Praca cierpliwa, „na nogach” w wielu miejscach – może nawet „nomadyczna”. Pozostają nam modele działania z odległych czasów, ale inspiracji można szukać też w wielu współczesnych ruchach, których wspólnym motywem jest jakaś forma przebudzenia się „z letargu”, fatalizmu, niewiary we własne siły – z Jakubem Wygnańskim rozmawiamy o roli organizacji we współczesnej Polsce.
Magda Dobranowska-Wittels: – Ostatnimi czasy jest wiele pretekstów do rozmowy o kondycji, o roli organizacji społecznych, o społeczeństwie obywatelskim, demokracji. Żeby chociaż wymienić kryzys humanitarny na naszej wschodniej granicy, kolejne wyroki Trybunału Konstytucyjnego, nasze podejście do polityki klimatycznej, coroczne kontrowersje związane z obchodami Święta Niepodległości…
Jakub Wygnański: – Dzieje się dużo i coraz więcej niekoniecznie dobrego, a mówiąc wprost – złego. Poziom społecznego oporu przeciw tym zjawiskom jest dość nikły. Jakbyśmy podlegali jakiemuś zbiorowemu znieczuleniu, jakby spowiła nas mgła. Rzeczy, które powinny budzić naszą głęboką irytację i sprzeciw, dziś wydarzają się jedna po drugiej przy milczącym przyzwoleniu większości. Rządzący bardzo dobrze badają na co mogą sobie pozwolić i to jest ich podstawowy mechanizm nawigacji w polityce. Nie przebudzić „suwerena”, raczej znieczulać go i usypiać i opowiadać mu bajki…
Bo istotnie demokracja to ustrój, który gwarantuje, że rządzą nami ci, na których zasłużyliśmy. Demokracja nie jest lepsza niż jej uczestnicy i tyle. Warto pamiętać o ważnej historycznej przestrodze – często (szczególnie w demokracji) to nie tyranii odbierają obywatelom ich podmiotowość i wolność. Jest poniekąd odwrotnie. Sami się jej pozbawiamy i dajemy przyzwolenie na rządy autokratyczne. Kiedyś myśleliśmy, że ucho się urwie, że coś się przeleje, że ta granica nie zostanie przekroczona. A jednak… tak się nie dzieje. Jesteśmy już dawno „poza skalą”, ale to nie uruchamia adekwatnej społecznej i obywatelskiej reakcji.
Takich niedobrych zjawisk jest coraz więcej i więcej w dziedzinach, które nas interesują jako obywateli: dewastacja systemu sądownictwa, polityczna kleptomania, zawłaszczenie mediów, partyjniactwo, niekompetencja i amatorszczyzna, bezwstyd i cynizm, pogarda dla ludzi – to wszystko nie budzi jednak szczególnego sprzeciwu. To rodzaj „milczenia owiec”. Kto wie, być może po prostu nie ma żadnego innego sposobu, żeby przekonać się, jak ważna jest wolność niż ten, żeby ją stracić i zapłacić za to bolesną cenę. Może nie da się uciec od „pedagogiki potopu”.
W Polsce ostatnie pokolenia bardzo dużo dostały za darmo, przyjęły jako dane, bezwysiłkowe. Mieliśmy „farta”. Niestety, rzeczy, które nie kosztują, nie mają też wartości. Może tu jest problem? Może rację miał ks. Tischner, kiedy pisał o „nieszczęsnym darze wolności”? Może problemem jest właśnie to, że to był w pewnym sensie prezent. To był raczej zbieg okoliczności , mieliśmy „geopolityczne” szczęście. Dostaliśmy nieomal za darmo. Mam taki quiz dla czytelników – niech sprawdzą, kto powiedział „Nie chciejcie ojczyzny, która was nic nie kosztuje”. To zdanie zostało wypowiedziane prawie 40 lat temu, a jednak słyszałem je na własne uszy. Dobrze je zapamiętałem.
Rozmawiamy w medium, które dotyczy organizacji pozarządowych. Te składają się zazwyczaj z osób bardziej aktywnych, świadomych. Także pozwalają na odbieranie sobie podmiotowości?
– Także w naszym pozarządowym świecie, a może tylko światku, dzieje się wiele złego, wręcz nieprawości. Działania władz, które kiedyś, wydawało się, domagałyby się jakiejś reakcji właściwie pozostają bez większego echa.
No cóż, wszyscy wiemy, że Fundusz Sprawiedliwości stał się po prostu partyjną kasą. Pewnie ktoś zauważył, że tzw. Fundusz Patriotyczny, łamiąc reguły konkursu przeznaczył miliony na organizacje o skrajnie prawicowym, często zgoła przemocowym, charakterze. W regulaminie konkursu nie można znaleźć metody, dzięki której można było dostać 220 punktów skoro maksymalnej liczba wynosiła 200, ale nikomu to chyba nie przeszkadza. Te organizacje nie miałyby szczególnych szans w FIO. Trzeba było powołać specjalny fundusz. Fundusz, żeby było jasne, nie tak po prostu patriotyczny, ale taki który wspiera patriotyzm odwołujący się do tradycji narodowej, społeczno-katolickiej i konserwatywnej. Pytanie, co z innymi tradycjami (ludową, socjalistyczną itd.)? Czy będą odrębne fundusze? A problem polega jeszcze na tym, że organizacje, które uzyskały wsparcie nie mają wiele wspólnego z żadną z tych tradycji, jeśli rozumieć je głębiej. W szczególności nie należy się od nich uczyć na czym polega chrześcijaństwo i katolicyzm (w ich symbolice pojawiają się często elementy wręcz pogańskie) i z pewnością nie mają wiele z wspólnego z konserwatywnym przywiązaniem i szacunkiem do instytucji i umiaru w sprawach publicznych. Jednego nie można im odmówić: jasne wyrażania poglądu na temat tych, których nienawidzą, a to daje rodzaj toksycznego kleju dla wspólnoty, której tożsamość jest budowana nie na tym, czego wspólnie pragniemy, ale na tym kogo wspólnie nienawidzimy. To zawsze działa.
Można mieć owszem różne przekonania i zapisywać się do różnych organizacji – jedne bardziej pielęgnują otwartość i tolerancję, inne lepiej czują się w koszarach i maszerując równym krokiem. Ok, na tym polega pluralizm. Ale dzień, w którym za publiczne pieniądze rząd bierze te ostatnie na żołd i utrzymanie z pewnością powinien zostać opisany w podręcznikach do historii, bo te przecież kiedyś powstaną (?). Gdyby jednak miały nie powstać, to można skorzystać z tych, które zostały już napisane. Wiele z nich można określić jako przestrogę. To już było… Tak, tak mam na myśli historię upadku Republiki Weimarskiej – szczególnie ten aspekt, który dotyczy organizacji społecznych – bo one odegrały tam bardzo istotną rolę po każdej ze stron sporu. To powinna być lektura obowiązkowa. Jeszcze więcej podobieństwa znaleźlibyśmy jednak w mniej znanej historii portugalskiego salazarymu, bo – moim zdaniem – to z jego nadwiślańską wersją mamy do czynienia.
Fundusz Patriotyczny to zresztą tylko jeszcze jeden element dłuższej serii zdarzeń. Niedawno mogliśmy też zobaczyć wyniki konkursu adresowanego do think tanków, którego operatorem jest NIW – większość pieniędzy trafiła do organizacji, o których można różne rzeczy powiedzieć, ale o wielu z nich raczej nie to, że mają doświadczenie i intelektualny dorobek, który pozwalałby istotnie wznieść na wyższy poziom jakość namysłu nad sprawami publicznymi w Polsce. Przez jakość rozumiem nie tylko intelektualny poziom, ale też różnorodność opinii. To samo dotyczy też doboru osób do Rady NIW. W przytłaczającej większości składających się z osób , które klaskać będą władzy, a nie mitygować jej ekscesy i pilnować przestrzegania reguł. To samo dotyczy kooptacji do nowej kadencji Rady Działalności Pożytku Publicznego (RDPP). Na marginesie wspomnę tylko o tym, że mi także, podobnie jak około 40 innym osobom, nie udało się dostać do RDPP. Mimo naprawdę szerokiego poparcia ważnych organizacji. Bywanie na posiedzeniach RDPP to nie jest coś, co sprawiałoby mi przyjemność. Z pewnością byłbym tam mniejszością. Moje sprawstwo byłoby bardzo niewielkie. Mógłbym jednak po prostu być w roli świadka. Rozumiem, że to rodzi jakiś rodzaj dyskomfortu, ale pomysł na istnienie Rady i udziału organizacji nie polegał na tym, żeby dostarczać komfortu przedstawicielom rządu. Gorzej, że w obecnym składzie jeszcze mniej komfortu mieliby przedstawiciele organizacji, które rząd zaprosił do RDPP. Z pewnością wybrano najlepszych kandydatów, ale nawet tego nie umiem stwierdzić, bo od dawna – mimo próśb – nie poznałem listy osób, które kandydowały i organizacji, które je wspierały. To dobry przykład. Kilka lat temu byłoby nie do pomyślenia, że lista ta nie jest przedmiotem publicznej wiedzy w momencie ogłaszania składu RDPP. Teraz trzeba o to zabiegać. Część z nas chyba uznaje ten stan za naturalny.
Jesteśmy już ugotowanymi żabami?
– Nieliczna grupa jest już coraz bardziej zmęczona, wypalona. Jednocześnie jest dużo obojętności. Ta granica bólu czy protestu została przekroczona. To jest coś, co mnie samego przebudziło.
Czas nie pracuje na naszą korzyść. Nie można myśleć, że kiedyś będzie „enough”. Nie ma żadnego „enough”, nie ma żadnego „już dość”, ponieważ to idzie coraz dalej. To może dotyczyć spraw, które dotykają nas jako obywateli, wyborców, przedsiębiorców, samorządowców, ale też specyficznie tego świata, w którym funkcjonuję, organizacji pozarządowych.
Organizacje odpuściły?
– Żeby odpowiedzieć na to pytanie, powinniśmy się zastanowić, jaka jest nasza rola. Organizacje pozarządowe, wiele osób w to wierzyło, są elementem społeczeństwa obywatelskiego, który tworzy pewien rodzaj mechanizmu immunologicznego w systemie demokratycznym. Przez ostatnie 30 lat odradzanie się społeczeństwa obywatelskiego w całym tym regionie i na świecie traktowane było jako coś w rodzaju prawie cudu. Byliśmy w Polsce kimś w rodzaju wzoru i lidera. Nadzieją dla innych. A jednak to wszystko okazało się kruche. W tym sensie rzeczywiście myślę, że trochę odpuściliśmy. Za naszymi (chodzi specyficznie o NGOs) najbardziej porywającymi akcjami, których istotą było wyrażenie naszej niezgody albo naszego postulatu, nie idą tłumy, liczba samych organizacji też nie jest imponująca. Tak było z kampanią „Nasz rzecznik”. Tysiąc głosów poparcia robi wrażenie, ale z punktu widzenia organizacji, których w Polsce mamy dobrze ponad 100 tysięcy, to cały czas jest nas mało i coraz mniej.
Ale może to jest „nasza bańka”, a poza nią są organizacje, osoby, rodziny zadowolone z tego, jak wygląda rzeczywistość.
– Myślę, że są tacy, którzy są zadowoleni i są tacy, którzy są niezadowoleni. A w tej chwili dyskutujemy o tym, jaki jest obszar obojętności. Najsmutniejsza jest ta grupa obojętna, która jest ogromna. Zgadzam się, że gdy mówimy o organizacjach, to bardzo upraszczam. Organizacji jest ponad 100 tysięcy i są bardzo różne.
Jest sporo organizacji, które przez lata (nie tylko ostatnie) stały się tak zależne od rządu i publicznych pieniędzy, że nie chcą podejmować ryzyka. Czasem nie chcą czegoś stracić. Część z nich pewnie już bez konkretnych instrukcji sama powstrzymuje się od działania, domniemując, że władza może uznać to za niewłaściwe. Dość zobaczyć, kto na przykład jest na granicy białoruskiej… Mimo, że takie ratownicze akcje nie były ich głównym działaniem. I – może ważniejsze w tym kontekście – jakich organizacji tam nie ma… Nie chcę robić im przykrości, ale to jest wcale pokaźna lista tych, którzy mają wszystko, co potrzeba (zaplecze, sprzęt, wyszkolony personel), a jednak ich tam nie ma. To smutne.
Poza tymi, które nie chcą czegoś stracić, są też takie, które wiedzą, jak bardzo władza nagradza za życzliwość w stosunku do niej. Dość zobaczyć, jak w różnych konkursach, które budzą wątpliwości, znajdują się organizacje, które powstały dosłownie przed chwilą – tak jakby w oparciu o domniemanie, że mogą liczyć na wsparcie władzy. Czasami wręcz zakładają je ludzie władzy albo ich akolici. Część organizacji, moim zdaniem, może mieć wręcz kłopot z przerobieniem tych pieniędzy – budują masę na sterydach. To może mieć przykre konsekwencje.
Warto też pamiętać, że za te pieniądze mogą być owszem głośniejsze (dosłownie: kupić głośniki), ale to nie znaczy, że przybędzie im autentyczności i wiarygodności. Dołączają do długiego szeregu instytucji, w których zbyt bliskie związki z władzą są dowodem własnej słabości, a nie siły. Kończy się mit spontanicznej samoorganizacji.
Są jednak nadal takie organizacje, którym nie są potrzebne te głośniki, bo nie organizują politycznych manifestacji…
– Oczywiście. Trzeba pamiętać, że większość organizacji działa z dala od terytoriów, które mogłyby być przedmiotem jakiejś kontrowersji i robią swoją robotę. Że „te sprawy” ich nie dotyczą, że nie chcą się mieszać „w politykę”. Rzecz w tym, że to ona wtrąci się w ich działanie. Popatrzmy na to, co dzieje się w samorządach. Ostatnie „szarpnięcie centralistyczne”, zabranie bazy podatkowej samorządom, powinno te organizacje skłonić do „połączenia kropek”. Czasami mówi się „To mnie w ogóle nie dotyczy”. Ale jeśli samorządy nie będą miały PIT-u, będą miały mniejsze budżety, to gdzie na początku obetną pieniądze? Zapewniam, że we wszystkich tych dziedzinach, które są bliskie takim właśnie organizacjom. Zresztą mówią to wprost: rzeczy związane z kulturą, edukacją będą traktowane – powiedzmy – mniej priorytetowo. Oni mają pracowników, muszą zapłacić, chociażby za paliwo do autobusów. Jeśli będą mieli do wyboru paliwo albo kolejny spektakl w teatrze, to te wybory nie będą takie, jakbyśmy chcieli. I to jest zrozumiałe. Co więcej, jeśli zmniejszy się baza PIT-u, jeśli pewien procent populacji przestanie płacić PIT, to słynny 1% też przestanie zasilać organizacje. I tak dalej, i tak dalej.
Można stać z boku, ale prędzej czy później w każdej z tych dziedzin, wcale nie politycznych, okaże się, że to jest ważne. I nagle klub sportowy będzie działać, ale tylko dlatego, że zamożniejsi rodzicie kupią zajęcia dla dzieci.
I sektor zacznie realizować model, który czasem określa się jako latynoski. NGO-sy owszem tam są, część dostarcza pomocy skrajnie ubogim, ale znakomita większość to są prywatne szkoły, prywatne kluby. Są częścią świata, który został wypreparowany dla tych, których stać. A przecież wiele organizacji działających lokalnie chciałoby dostarczać usług bardziej publicznych i otwartych, i dla każdego. To się może skończyć, jeśli okaże się że nie ma innego źródła finansowania niż opłaty od klientów.
Taki Latynoski model bardzo różni się od tej tradycji, która do tej pory była nam znacznie bliższa, czyli wywodzącej się z myśli de Tocqueville’a.
– To jest fundamentalne pytanie: po co są te organizacje, kim one są w społeczeństwie. Jak mają się do siebie władza i obywatele. W tradycji tocquevillowskiej samoorganizujący się obywatele są po to, aby wzmocnić jednostkę, która pozostawiona sama sobie w konfrontacji z władzą nie ma żadnych szans. De Tocqueville był francuskim konserwatystą, który zobaczył Rewolucję Francuską i jej skutki, i później pojechał do Stanów Zjednoczonych. Rewolucja m.in. unicestwiła francuską arystokrację. Jej rola w dobie nawet absolutyzmu polegała na tym, aby dawać przeciwwagę autorytarnemu władcy, oni się jakoś wzajemnie balansowali. Rewolucja skasowała nie tylko arystokrację, ale też – mało osób o tym pamięta – zakazała istnienia wszystkich tzw. instytucji pośredniczących: korporacji, gildii, związków zawodowych, każdej formy stowarzyszenia, zakładając, że wszystko, co jest pomiędzy obywatelem a państwem, jest zbędne. Nie powinno być nikogo pomiędzy. Nikogo, kto mógłby stawiać opór. Z czasem, owszem można stworzyć różnego rodzaju instytucje, ale działające na zasadzie monopolu i koncesjonowane przez władze. Ale oną są częścią sprawowania władzy, a nie przeciwwagi dla niej. Tu znów wraca państwowy korporatywizm Salazara. Ale ja sam pamiętam czasy, kiedy owszem można było zapisać się harcerstwa pod warunkiem, że to jest to jedno, właściwe harcerstwo.
De Tocqueville opisuje demokrację w Ameryce i zwraca uwagę, że funkcjonuje tam pewien rodzaj arystokracji, ale nie tej związanej z pieniędzmi i dziedziczeniem, tylko polegającej na zbiorowym pielęgnowaniu cnót obywatelskich – to rodzaj świeckiej obywatelskiej religii. Tę rolę pełnią organizacje, ponieważ one powodują, że obywatel nie jest sam na sam z państwem, bo nigdy nie miałby z nim żadnej szansy. Dzięki organizacjom jest super obywatelem. To jest jedna z funkcji, którą organizacje powinny pełnić.
Przestały?
– Wydaje mi się, że rachunek, który kiedyś zobaczymy nie będzie opowieścią o tym, że obywatele byli apatyczni. Jest jakaś szczególna odpowiedzialność organizacji, ponieważ w całym tym systemie powinny tworzyć punkty równowagi, żeby nie powiedzieć – oporu.
Do tego są potrzebne instytucje, które mają trochę więcej muskulatury i które potrafią się mierzyć z tym państwem – wspierać je tam, gdzie to ma sens i mitygować tam, gdzie trzeba. One owszem, mogą robić rożne rzeczy: pielęgnować nasze pasje, dostarczać usług, ale częścią tego jest to, że tworzą rodzaj immunologii, punktu równowagi dla władzy, która inaczej pędzi, gdzie chce. Podobnie jak media. Powinny być częścią tej demokratycznej infrastruktury.
Podziały jednak są tak duże, że nie wiem, czy rzeczywiście nadal czujemy się częścią tej samej infrastruktury…
– To jest właśnie pytanie, na które trzeba znaleźć odpowiedź. Jak to jest możliwe? Mimo iż obiektywnie dzieje się dużo niedobrych – zgoła złych – rzeczy, tak wiele z nich milczy. Czy jest im tak dobrze?
Jest też kolejne pytanie: czy NGO-sy skutecznie pełnią rolę formacyjno-edukacyjną „do demokracji”. Tu w żadnym wypadku nie chodzi o to, żeby wskazywać na kogo głosować, ale raczej, żeby w ogóle głosować i czynić to roztropnie, i w zgodzie z własnym sumieniem i wiedzą. To mi przypomina jeden z epizodów z życia księdza Zieji, niedawno przypadła 30. rocznica jego śmierci. W czasie, gdy pracował na Podlasiu, gdzie była oczywiście większość prawosławna , nie prowadził działalności rekolekcyjnej. Natomiast chłopi prosili go, żeby uczył ich „logiki”. Nie pamiętam, jakiego terminu dokładnie używał i pewnie nie była to „logika”, ale ogólnie chodziło o to, żeby uczestnicy potrafili myśleć i rachować samodzielnie – żeby nie można było robić im wody z mózgu. Oj, tak: w dobie kompletnie ogłupiających mediów i nachalnej propagandy wielu z nas powinno przejść przez takie kursy.
Organizacje mają uczyć ludzi „łączenia kropek”? Jak?
– Tak i to musi być w dużej mierze „praca na nogach”. Mam wrażenie, że telewizyjny Saruman non stop serwuje ludziom „dożylnie” toksyny. Dostają coś takiego, co ich kompletnie znieczula. Bardzo trudno przebić się przez to.
Ludzie czasami nawet poniekąd świadomie chcą być oszukiwani – lubią „słodkie kłamstwa”. Wiedzą, że to często kłamstwa i propaganda, ale boją się, że odłączenie od nich zmusi do wysiłku na własną rękę, że może różne rzeczy przestaną do siebie pasować, że konieczny będzie trud samodzielności. Nie każdy tego chce i jest na to gotów: populizm, bez względu na to czy prawicowy czy lewicowy, ma kilka niezbędnych składników – jednym z najważniejszych jest to, żeby na złożone pytania i problemy dostarczać prostych odpowiedzi i recept. To działa, jak środek znieczulający na strach przed coraz bardziej złożoną rzeczywistością. To jest bardzo pożądana tabletka.
No więc, nigdy nie uzyskamy zasobów, jakimi dysponuje władza i jej faworyci. Żeby podać przykład: Fundusz Obywatelski im. Henryka Wujca co roku zbiera ok. 1 mln zł i rozdaje kilkadziesiąt małych grantów. Nie da się tego porównać z budżetami rządowych funduszy czy choćby z Goliatami takimi jak Polska Fundacja Narodowa z kapitałem kilkuset milionów.
A jednak warto się starać i doceniać środki ubogie i iść tą trudną i wąską ścieżkę, i starać się robić swoje. Tak, pozostaje praca organiczna. Niedawno byłem w Gdańsku i bardzo mądrze mówił o tym profesor Cezary Obracht-Prondzyński, prezes Instytutu Kaszubskiego. W jego opinii nie możemy konkurować z „nowym społeczeństwem obywatelskim” w wydaniu władzy i jego zasobami.
To, co nam zostało to tylko praca. Praca cierpliwa, „na nogach” w wielu miejscach – może nawet „nomadyczna”. Pozostają nam modele działania z odległych czasów, ale inspiracji można szukać nie tylko w Rodowodach Niepokornych (Cywiński) czy Rzeczypospolitej Przyjaciół (Abramowski), ale też w wielu współczesnych ruchach, których wspólnym motywem jest jakaś formą przebudzenia się „z letargu”, fatalizmu, niewiary we własne siły.
Szukasz ludzi i organizacji, które będą jeździć po Polsce i tłumaczyć rzeczywistość?
– O tak, przydałoby się ruszyć z miast i próbować rozmawiać z ludźmi. Ale nie pouczać ich! To jest moim zdaniem problem, z którym nie umiemy sobie poradzić. Ludzi nie można traktować protekcjonalnie. Trzeba zabiegać o to, aby sami sięgnęli po lepszą cząstką własnej natury. To uważam jest zasadnicza różnica w przywództwie – odwoływanie się do gorszej i samolubnej części naszej natury czy też przeciwnie – do tego, co w nas wyższe i lepsze. W zależności od tego budują się też dwie całkiem odmienne natury demokracji.
Słowo „demos” z jednej strony kojarzymy z ateńską agorą: siedzą, rozważają, zastanawiają się nad tym, co jest najważniejsze, roztropne. Ale drugie tłumaczenie „demosu” to motłoch, czerń i plebs. Ludzie, których emocjami musisz zarządzać, wygrywasz mówiąc rzeczy, które chcą usłyszeć. Celnie ujął to Prezes TVP – „ciemny lud”. Oni nawet chcą być oszukiwani. Takie demokracje – całkiem demokratycznie – popełniają samobójstwa. To nam realnie grozi.
Demos domaga się zauważenia, chce być doceniony w tym historycznym pochodzie. Jednym ze sposobów zaspokojenia tej potrzeby są pochlebstwa. To jest bardzo groźne, bo nawet jak ktoś wygra wybory, nigdy nie jest pewien czy demos nie rzuci mu się do gardła. Są wzajemnie zakładnikami. Ortega y Gasset już 100 lat temu o tym pisał w „Buncie mas”: pierwsze przekazanie człowieka masowego brzmi „będziesz domagał się więcej”. Żyjemy w takich czasach, w których ludzie demokrację uważają za rodzaj kontraktu: kto mi da więcej, dostanie mój głos. A świat jest znacznie bardziej skomplikowany: wymaga mnóstwa umów społecznych, przyznania, że będzie trudniej, ale w zamian za to, że ponosimy pewne ciężary, chcemy sprawiedliwości, chcemy rozumieć. Do tego musisz włączyć roztropny namysł. To tu trzeba umieć odróżniać pragnienia od potrzeb. Demokracja musi jakoś znaleźć punkt równowagi między tendencjami paternalistycznymi w stosunku „do mas”, którymi się pogardza i tymi, żeby masom tym bezwarunkowo pochlebiać i wmawiać im, że nie mają nad czym pracować, że w swej specyficznej „autentyczności” nie mają sobie nic do zarzucenia i trzeba je uznać i szanować takimi, jakimi są. To pochlebstwo, to przekupstwo to tylko inna forma pogardy. To napięcie to prawdopodobnie największe wyzwanie współczesnych demokracji.
Czas się przebudzić?
– Tak, rozmawiamy właśnie o przebudzeniu. Musimy wrócić do naszej realnej kompetencji: zdolności rozmowy, lokalności, prawdziwej pasji, społecznego zaangażowania, wolontaryzmu, filantropii. Dobrze byłoby zmobilizować się do działań lokalnych – to wymaga wzmocnienia samych środowisk lokalnych (szerzej niż organizacje).
Dobrze byłoby móc im zaoferować i zebrać od nich pomysły, co można robić lokalnie. Tu przydatne byłyby różne formy „nomadyczne”, ale też formaty, które można realizować samodzielnie lokalnie. Takie działania w duchu „Masz głos, masz wybór” czy to, co robiliśmy w ramach Narad Obywatelskich o Edukacji. Istotą pomysłu jest to, że każdy, kto ma na to ochotę, może pobrać materiały, które pomagają w realizacji takiego zdarzenia. Takich spraw, poza edukacją, jest mnóstwo. Ważne jest też, żeby mieć mechanizm, który agreguje ich wyniki wtedy, kiedy są ważne na poziomie ponadlokalnym.
Są takie badanie publikowane przez Columbia University. Bazują one na analizie licznych ruchów społecznych z ostatnich stu lat. Chcę zwrócić uwagę na dwie ciekawe i pocieszające konkluzje. Pierwsza, że ruchy, które nie sięgają po przemoc są dwukrotnie bardziej skuteczne niż te, które od niej nie stronią. Badaczki przyjrzały się także innemu bardzo ważnemu czynnikowi: ilu ludzi jest potrzebnych do zmiany. Nie do wygrania wyborów, bo to mniej więcej wiadomo, trzeba mieć większość. One pytały raczej o ludzi, którzy konsekwentną pracą prowadzą do jakiejś zmiany. I wyszło im, że to się nigdy nie udało, jeżeli było mniej niż 3,5% populacji. Ale z pewnego punktu widzenia to jest tylko 3,5%.
Jest nadzieja, że tylu nieobojętnych się jeszcze znajdzie.
– Część ludzi myśli o tych, którym nie jest wszystko jedno: „jacyś wariaci na ulicy pokrzyczeli”. W wielu dziedzinach sami się oszukujemy w takim sensie, że się zwalniamy z pewnej odpowiedzialności. Ludzie pewnie chcą głównie myśleć o tym, czy jestem dobrym ojcem, mężem, synem. Taki rachunek sumienia to my mamy, mam wrażenie.
Natomiast pytania o bycie dobrym obywatelem nigdy nie odzyskaliśmy. Zakładamy, że zaangażowanie ma charakter odświętny. Brakuje też przywiązania do wagi reguł i instytucji – „patriotyzmu konstytucyjnego”. Nie możemy ustawać – powinniśmy powoli kształtować rodzaj mody na dobrego obywatela. Zastanawiać się, co to znaczy i regularnie robić sobie rachunek sumienia. To coś więcej niż pójść na wybory czy przekazać 1% PIT. Nawet nie wystarczy płacić podatki. Trzeba czasem więcej. Na przykład znaleźć siłę, aby wyrobić sobie pogląd w sprawach publicznych. To coś więcej niż powielać cudze. Wysiłku wymaga choćby próba zrozumienia tych, którzy sądzę inaczej. Demokracja nie jest metodą ustalania prawdy, jest metodą ustalania kategorii interesów.
Ludzie często mówią, że mają dość polityki i polityków…
– Nam się wydaje, że jesteśmy polityczni, bo mamy polityczne emocje. To złudzenie – to ma mniej więcej taki wpływ na politykę jak kibicowanie na realny wynik rozgrywki sportowej. Jest nikły. Podobnie jak w przypadku ludzi, którzy moralizują i myślą, że są przez to moralni. Tak, jak ludzie, którzy przeglądają coś na Facebooku, lajkują, rano wstają i poświęcają czas na swoje emocje: jakże kogoś nienawidzę albo podziwiam. To w ogóle nie jest polityka. Istotą polityki, sprawstwa jest to, czy udało mi się kogoś przekonać. Istotą jest sprawczość .
Żyjemy w takim właśnie świecie. Nawet nie chodzi o bańki, bo każdy ma swoją, tylko nam się wydaje, że to coś znaczy. A to kompletnie nic nie znaczy. Potrzebne jest wyjście poza luksus bycia widzem. To nas usypia, bo nam się wydaje, że jak polityka nas wkurza, naprawdę nas wkurza, to my coś zrobiliśmy. Nic nie zrobiliśmy. To jest forma samooszustwa, emocja zastępuje elementarne działanie.
Nie chciałbym tej rozmowy kończyć tak ewangelicznie, że od tych, którzy więcej mają więcej się wymaga, ale tak myślę o NGO-sach. Może wspólnie uda nam się dotlenić obywatelskiego ducha w Polsce. Jako organizacje mamy więcej zasobów niż indywidualne osoby. Tworzymy od lat jakieś środowisko, znamy się i wydaje mi się, że moglibyśmy, niewiele ryzykując, robić nieco więcej i rozłożyć ten wysiłek na mniejsze, ale systematyczne ćwiczenia i nawyki. Może w ten sposób uda nam się odstąpić od działania metodą zrywów. Kolejnych zrywów i kolejnych zawodów. To jest jeden z problemów: gdy ludzie działają i myślą tylko zrywami, to się szybko wypalają. Zostają coraz mniej liczni i coraz bardziej sfrustrowani. Postrzegamy ich bardziej jako wariatów, a oni nas jako tchórzy albo leniuchów, albo ludzi, którym na niczym nie zależy. Żeby to wszystko działało, to „szczebelki zaangażowania” muszą wisieć znacznie niżej przy podłodze. Na przykład: raz na kwartał u nas w gminie gotów jestem zorganizować spotkanie na ważny lokalny lub szerszy, krajowy temat. Takich tematów jest wiele. Moje doświadczenie z Narady Obywatelskiej o Edukacji, ale nie tylko, jest takie, że gdy ludzie po raz pierwszy usiądą i rozmawiają, to jest dla nich niesamowicie nagradzające przeżycie. To działa jak moment transformacyjny: „Boże, to nam się udało pogadać… Nigdy tego nie spróbowaliśmy”.
Teraz tylko trzeba znaleźć organizacje, które są takimi społecznymi radiostacjami. Nie w sensie, że mają zasięgi na Facebooku, tylko że mają jakąś strukturę: od straży pożarnych do uniwersytetów ludowych, kół gospodyń wiejskich. Trzeba by spojrzeć na Polskę inwentaryzując różnego rodzaju sieci i pojedyncze środowiska, które są zdolne uruchomić działania lokalne. Nikt nam nie pomoże, jak nie zrobimy tego sami. Nie można przyjmować, że napiszemy taki super projekt, ktoś nam da na to pieniądze, to wtedy to zrobimy. Musimy to zrobić w takich warunkach, jakie mamy w tej chwili. Sprawczość jest tylko w nas. Gdyby nam się „tylko chciało chcieć”.
Jakub Wygnański – socjolog, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 2002-2003 stypendysta Yale Univeristy. Współorganizator III sektora w Polsce. W latach 80. działacz "Solidarności" i Komitetów Obywatelskich. Uczestnik obrad Okrągłego Stołu. Prezes Pracowni Badań i Innowacji Społecznych "Stocznia". Członek Stowarzyszenia Ashoka (Międzynarodowa Organizacja Innowatorów Społecznych). Współtwórca m.in. Stowarzyszenia na rzecz Forum Inicjatyw Pozarządowych oraz Banku Danych o Organizacjach Pozarządowych Klon/Jawor.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.