Gdyby demokracja lokalna nie działała, żylibyśmy w dużo gorszym państwie [recenzja „Demokracji codziennej”]
O demokracji, również tej lokalnej, pisze się często rytualnie, że ważne jest w niej uczestnictwo obywateli. Dlatego odruchowo tak wiele osób cieszy się, gdy jest wysoka frekwencja wyborcza, a martwi się, gdy jest niska. Rzadziej zauważamy, że „demokracja w działaniu” jest bardziej wymagająca: oczekuje wiele więcej niż tylko okazjonalnego zaangażowania.
W tej codziennej pracy, w mizernym tkaniu więzi społecznych trwale zmieniających otoczenie, zwykle w sprawach mało spektakularnych, wyspecjalizowało się wielu lokalnych aktywistów i aktywistek, formalne i nieformalne organizacje obywatelskie rozsiane po całym kraju. Dają obywatelom i obywatelkom poczucie sprawczości.
Jestem im wdzięczny nawet bardziej niż demokratom z „Koalicji 15 Października”, bo najsolidniejszą tamą dla autorytarnych tendencji są wartości demokratyczne zakorzenione w codziennych praktykach.
O takiej właśnie „demokracji codziennej” pisze Katarzyna Sztop-Rutkowska w raporcie opublikowanym niedawno przez Fundację Batorego. Szkicuje reportersko-socjologiczne portrety wspólnot lokalnych, w których owa „demokracja codzienna” zadziałała i w których obudzili się krytyczni obywatele albo powstało produktywne partnerstwo między organizacjami społeczeństwa obywatelskiego a władzami samorządowymi. Te opowieści uczestników akcji Masz Głos, prowadzonej od wielu lat przez Fundację Batorego, pokazują miejsca wytwarzania kapitału społecznego. Są według mnie bardzo dobrą przeciwwagą dla poruszających historii o miejscach, w których lokalna samorządność zawiodła, o demokracjach upadłych, które trawi nepotyzm, klientelizm, albo które są podręcznikowymi przykładami wyborczych autorytaryzmów. Obraz samorządności lokalnej w Polsce jest właśnie kolażem różnych historii.
Prawdziwa partycypacja mieszkańców jest zazwyczaj ciężarem dla władz lokalnych i urzędników. Spowalnia proces decyzyjny, bywa nieprzewidywalna, zmusza do tłumaczenia tego, co dla specjalistów jest oczywiste. Z drugiej strony, wiele organizacji obywatelskich i spontanicznych ruchów mieszkańców wywierających presję na władze, działa w gruncie rzeczy partykularystycznie, bez głębszego namysłu nad tym co dobre dla wspólnoty i co zgodne z prawem. Na niezaangażowanie tzw. zwykłych mieszkańców narzekają z kolei obie strony – i rządzący, i aktywiści. Tym bardziej warto zauważyć miejsca, w których ten klincz udaje się przezwyciężyć. Takie jak opisywane w publikacji Fundacji Batorego: Pszczyna, Ustronie Morskie, Trygort nad Mamrami czy Jabłonna w woj. lubelskim. Przykładów z samej tylko akcji Masz Głos jest o wiele więcej.
Wydaje mi się, że ważne jest w tych przykładach nie tylko to, do czego prowadzą – oto powstaje świetlica wiejska, zamiast doraźnej wycinki starych drzew powstaje program zazielenienia miasta, oto doświadczony burmistrz orientuje się, że ludzie sprzeciwiają się jego decyzji i organizuje konsultacje – ale też jakich obywateli i urzędników formują.
Trzeci sektor bywa zmęczony. Organizacje obywatelskie, zasilane wolontariatem i entuzjazmem, często uginają się pod ciężarem zadań. Próbując pilotować ważne dla siebie sprawy, wykraczają poza mobilizację, protest czy działania rzecznicze. W wielu miejscach wspólnie z urzędnikami projektują i wdrażają konkretne rozwiązania, bo w ramach swojej działalności sami często stali się doskonałymi specjalistami w swoich dziedzinach. – Nasze stowarzyszenie działa jak profesjonalna firma – mówią aktywiści w jednym z wywiadów przytaczanych w raporcie. – Tylko bez etatów i pieniędzy.
Nic dziwnego, że problemem jest wypalenie liderów lokalnych, zwłaszcza w mniejszych wspólnotach, gdzie i tak jest ich niewielu i często czują osamotnienie.
Wypalenie przychodzi być może także dlatego, że lokalni liderzy i liderki ciągle zbyt rzadko myślą o swojej roli w lokalnej wspólnocie w dłuższym horyzoncie czasowym, dłuższym niż jedna akcja czy nawet jedna kadencja władz samorządowych.
Część o swoim aktywizmie myśli bardzo pragmatycznie – jak o ścieżce prowadzącej do zaangażowania w politykę samorządową. To nawet dobrze – dzięki temu biograficznemu doświadczeniu władze samorządowe mogą lepiej rozumieć trzeci sektor i problemy mieszkańców. Ale nawet ci, którzy „przeszli na drugą stronę”, wystartowali i wygrali w wyborach, zauważają z pokorą, że trudno jest im rządzić tak, jak sami oczekiwali wcześniej od rządzących. To nie znaczy bynajmniej, że władza ich zepsuła – często po prostu dostrzegli złożoność wyborów przed którymi stoją jako politycy. Nie ma chyba lepszej szczepionki przed powierzchownym antysystemowym populizmem.
Dobrze, że demokracja jest systematycznie dostrzegana. Działa w wielu wspólnotach samorządowych – bardziej pozytywistycznie niż romantycznie. Gdyby nie działała, żylibyśmy w dużo gorszym państwie.
Przeczytaj „Demokrację codzienną”
Adam Gendźwiłł – dr hab., politolog, socjolog, geograf, profesor Uniwersytetu Warszawskiego na Wydziale Socjologii. Kierownik Centrum Studiów Wyborczych. Członek Zespołów Ekspertów Wyborczych i Samorządowych Fundacji im. Stefana Batorego. Specjalizuje się w badaniach zachowań i systemów wyborczych, demokracji lokalnej, polityki samorządowej i partii politycznych.
Źródło: Fundacja im. Stefana Batorego