Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Ważne, żeby dzieci miały swój popołudniowy drugi dom. Zaciszny i bezpieczny. O prowadzeniu świetlicy dla dzieci opowiada Joanna Radziwiłł, psycholog, dyrektor Fundacji Św. Jana Jerozolimskiego.
Małgorzata Łojkowska: Co trzeba zrobić, żeby prowadzić świetlicę dla dzieci?
Joanna Radziwiłł: – Trzeba mieć chęci. Trzeba bardzo chcieć zajmować się dziećmi. Ja od zawsze przede wszystkim chciałam być mamą. Mam troje swoich dzieci, to że zawodowo również mogę zajmować się dziećmi, uważam za hojny dar od życia. Nigdy nie myślałam, że będę miała ich aż tyle.
Reklama
Trzeba umieć być otwartym na przeżywanie z dziećmi wielu codziennych emocji: szczęścia, ale też nieszczęścia, smutku, radości, przyjaźni. Trzeba być osobą, której dzieci ufają. Ale trzeba być też dobrym organizatorem.
Co trzeba mieć jeszcze?
J.R.: – Trzeba być bardzo przekonanym i gotowym na ogromną odpowiedzialność. Niektóre dzieci przychodzą do nas przez kilkanaście lat, od małego do dorosłości. Czujemy się za nie odpowiedzialni tak jak za własne. Poza tym nie można się spieszyć. I nie można być zbyt ambitnym.
Można być zbyt ambitnym w tego rodzaju pracy?
J.R.: – Można, a to strasznie zabija. Dla mnie ważne jest to, żeby dzieci miały swój popołudniowy drugi dom. Zaciszny i bezpieczny. Nadmierna ambicja byłaby wtedy, gdybym chciała, żeby dzieci podejmowały liczne zadania przekraczające ich możliwości, np. uczestnictwo w licznych kursach, korepetycjach, konkursach, kołach zainteresowań, warsztatach. Ciągłe robienie więcej i lepiej. To jest zbyt wysoka poprzeczka. A my po prostu towarzyszymy sobie spokojnie, cieszymy się codziennością, jesteśmy razem, nigdzie się nie spieszymy.
Jak to się zaczęło?
J.R.: – Fundacja Św. Jana Jerozolimskiego powstała w roku 1990. Przez pierwsze lata zajmowałam się rozdawnictwem darów przysyłanych przez Polonię – żywności, odzieży, środków czystości. Przychodziły do nas tłumy ludzi, często z gromadami dzieci. W Polsce była wtedy duża bieda. Przez dziesięć lat działalność fundacji się rozwinęła, pomagaliśmy jak umieliśmy najlepiej. Namówiłam wiele polskich firm oraz osób do codziennej pomocy. Organizowałam zbiórki dobroczynne, konkursy artystyczne, spotkania świąteczne, paczki okolicznościowe. Myśl o świetlicy kiełkowała powoli. W roku 2000 powstała pierwsza świetlica dla dzieci – Dom Św. Mikołaja, później przedszkole – Dom Małego Stasia oraz następne – Dom Piotra i Dom Pawła dla najstarszej młodzieży. Nasze dzieci są w wieku od 6 do 22 lat. Z młodszej grupy przechodzą do starszej. Organizujemy taki domowy rytuał przejścia z grupy do grupy, dzieci niesamowicie to przeżywają.
Jak wygląda dzień w świetlicy?
J.R.: – Dzieci przychodzą po szkole, pierwsze koło 13. Na początku jest czas wolny. Można się bawić, rysować, pomóc przy robieniu obiadu. Jak w domu. Potem mniej więcej do czwartej odrabiamy lekcje. Jeżeli ktoś wcześniej skończy, to ma czas na spontaniczną zabawę. Tym dzieciom, które mają zaległości, pomagają indywidualnie wolontariusze. Potem są różne zajęcia i wyjścia, np. hala sportowa, basen, tańce, warsztaty fotograficzne. Około 17.30 - 18 jemy wspólnie obiad.
Kończymy około 19. Dzieci dostają kulki, każdy ma swój słoik. Siadamy w kręgu i każde dziecko może dać komuś jedną kulkę w podziękowaniu za to, co dobrego ktoś dla niego zrobił tego dnia. Pedagodzy i wolontariusze mogą dać tyle, ile chcą. W piątki jest sklepik kulkowy, można kupić różne rzeczy za kulki.
A co by było, gdyby jakieś dziecko nie dostało kulki?
J.R.: – Wprawne oko wychowawcy zawsze to wyłapie i nagrodzi. Ale i tak dzieci najwięcej kulek chcą dostać od innych dzieci. Umiejętność nazwania słowami czegoś dobrego jest ważna. Nowe dzieci w świetlicy nie potrafią chwalić innych. Nawet w dorosłym życiu niewiele osób mówi sobie coś dobrego. U nas dzieci się tego uczą.
Co trzeba zrobić, żeby dzieci przyszły do świetlicy?
J.R.: – Trzeba być atrakcyjnym. Atrakcyjniejszym niż inni, których dzieci mogą wybrać. Trzeba im pokazywać ciekawe rzeczy, samemu być ciekawym. Myślę, że nasza atrakcyjność polega przede wszystkim na domowości. Na tym, że się przyjaźnimy, szanujemy.
Poza tym organizujemy ciekawe zajęcia. Mamy dostęp do hali sportowej, gramy w piłkę nożną i ręczną, chodzimy na basen. Nasze dzieci tańczą też hip hop, modern jazz, balet. Prowadzimy warsztaty fotograficzne, organizowaliśmy też warsztaty filmowe – dzieci same, ale przy pomocy profesjonalistów, wymyśliły scenariusz, a potem w tym filmie zagrały.
Nie narzucamy nic dzieciom, angażują się w takie aktywności, które im najbardziej odpowiadają. Proponujemy różne rzeczy z szacunkiem dla ich potrzeb. Podchodzimy do dzieci tak jak sami lubimy, żeby do nas podchodzić – indywidualnie.
Naszym warunkiem jest to, żeby dzieci przychodziły do nas minimum cztery razy w tygodniu. Wtedy to naprawdę ma sens. I dla nich, i dla grupy, w której są.
Częściej są u was niż w domu.
J.R.: – W domach naszych dzieci najczęściej nie ma rodziców albo rodzice zajęci są czymś innym. Wiemy, że kiedy dziecko, które powinno tego dnia być u nas, jest nieobecne, to często dlatego, że opiekuje się młodszym rodzeństwem. Dzieci często są zmuszane do przejmowania w swoich domach roli rodziców.
Najtrudniejsze w fundacji są dni po weekendzie. Ich życie w domu jest często nieustabilizowane. Tutaj uczą się tej stabilizacji. Mam nadzieję, że dzięki temu będą miały w życiu wybór. Że kiedyś wybiorą taki czas, jak ten nasz, a nie ławkę, czy piwo.
Ma Pani częsty kontakt z rodzicami?
J.R.: – Tak. Z rodzicami często umawiam się na rozmowę, wspólną herbatę czy kawę. Jestem zapraszana do ich domów. To sprawia mi ogromną radość, czuję się bardzo zaszczycona tym zaproszeniem. Jestem też zapraszana na święta, komunie św. i inne rodzinne uroczystości.
Niektórzy „pomagacze” mówią, że kontakt z rodzicami podopiecznych jest często najtrudniejszy. Że te rodziny są trudne. Pani chyba nie myśli o tym w ten sposób?
J.R.: – Tak, myślę inaczej. Oni są często bardzo samotni. Ich historie życia, począwszy od dzieciństwa, są potworne: alkohol, przemoc, domy dziecka. Traktowani jak ludzie drugiej kategorii są skazani na samotność, bez poczucia bezpieczeństwa. Są najeżeni, niektórzy od wielu lat zapijają te emocje alkoholem. Wszystkie nasze dzieci są z rodzin bardzo potrzebujących pomocy. A ja nie jestem dyrektorem fundacji z nosem do góry, do którego trzeba zapisać się tydzień wcześniej, żeby się spotkać. Jak ktoś coś potrzebuje, to wie, że się może do nas zgłosić. Jak tylko możemy pomóc, to pomagamy.
A jeżeli nie udaje się pomóc? Interweniujecie?
J.R.: – Zawsze. Mamy ustalone „kroki interwencyjne”: Pierwszy to rozmowa z dzieckiem, drugi – rozmowa z rodzicami, spotkanie w fundacji, odwiedzenie domu, trzeci – napisanie i wysłanie pisma do odpowiedniego sądu rodzinnego, a czwarty – wysłanie informacji do policji w danym okręgu. W piątym kroku wysyłamy informację do dzielnicowego, szósty to spotkanie i rozmowa z kuratorem rodziny (jeżeli sąd go przydzielił).
Z mojego doświadczenia wiem, jak ważny jest stały kontakt z rodzicami przez cały czas. Dzięki temu mamy bardzo mało sądowych interwencji – jak coś mocnego dzieje się w rodzinie, to nam o tym mówią i staramy się ten problem rozwiązać. Mamy też pisemną zgodę rodziców i opiekunów na kontakt ze szkołą, kuratorem i pomocą społeczną.
Na co rodzice jeszcze muszą wyrazić zgodę?
J.R.: – Przede wszystkim na udział dziecka we wszystkich zajęciach i wyjazdach. Prosimy o wyrażenie zgody na publikowanie zdjęć na naszej stronie i na facebooku. Każdego rodzica prosimy też o wypełnienie dosyć rozbudowanej ankiety. Tam jest wszystko o dziecku i jego sytuacji rodzinnej. Oprócz podstawowych danych osobowych i opisu sytuacji rodzinnej, w ankiecie są pozycje dotyczące zdrowia, daty imienin, ulubionych potraw, zabaw itd.
Co jest jeszcze ważne, jeżeli chodzi o prowadzenie świetlicy pod względem formalnym?
J.R.: – Jako fundacja podlegamy pod Ministerstwo Zdrowia, do którego co roku wysyłamy sprawozdanie merytoryczno-finansowe. Jesteśmy ubezpieczeni (OC). Dodatkowo ubezpieczamy dzieci na wyjazdy. Wychowawców zatrudniamy wyłącznie na umowę o pracę. Nie uznajemy umów śmieciowych. Uważamy, że człowiek musi wiedzieć, że wiążemy się z nim na dłużej.
Kogo zatrudniacie?
J.R.: – Staramy się zatrudniać takie osoby, dla których autentyczność w kontakcie z dziećmi jest na pierwszym miejscu i dla których odwaga w konfrontacji z emocjami i zachowaniami dzieci jest życiową drogą.
Mamy też wielu wolontariuszy, którzy prowadzą zajęcia z dziećmi. My w ogóle jesteśmy prości. Nie staramy się być jakimiś super pedagogami, czy misjonarzami, raczej dobrymi towarzyszami w życiu, dorosły człowiek jest dobrym lustrem dla dziecka. To zdaje egzamin. Nie tylko dzieci zyskują, ale my też. Dzieci czują się tu bezpiecznie, mają do nas zaufanie i to jest szalenie ważne.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.