Artur Furdyna: Wszystkie nasze grzechy widać w Bałtyku [wywiad]
Mamy tendencję do dzielenia: ktoś jest specjalistą od lewej ręki, ktoś od prawej, a kto inny od paznokcia. Tymczasem system wodny jest jednym organizmem i należy na niego patrzeć całościowo. Wszystkie nasze grzechy ujawniają się najpierw w rzekach i jeziorach, a następnie łączą się w Bałtyku.
Hanna Frejlak: – Co nam daje Morze Bałtyckie?
Artur Furdyna: – Funkcji, które pełni Bałtyk, jest mnóstwo. Przede wszystkim przez wieki żywił dużą część naszej populacji. Dzisiaj kluczowa stała się inna usługa ekosystemowa – możliwość rekreacji. Bałtyk odgrywa też ogromną rolę ekologiczną. Każdy metr kwadratowy plaży, to naturalna oczyszczalnia ścieków, czyli nadmiaru materii znoszonej do morza przez całe zlewisko.
Czym jest zlewisko?
– Zlewisko, to obszar, z którego wszystkie wody podziemne i naziemne spływają do jednego dużego akwenu. Polska razem z innymi krajami bałtyckimi jest zlewiskiem Morza Bałtyckiego. Mniejszą kategorią od zlewiska jest zlewnia. W Polsce mamy dwie podstawowe zlewnie: Odry, która obejmuje jedną trzecią terytorium naszego kraju, i Wisły, która rozciąga się na pozostałe dwie trzecie. Zlewnie, to takie miski, z których rzeki odprowadzają wodę do morza lub innego akwenu, np. jeziora.
Powinniśmy rozumieć te dwa pojęcia, żeby móc sobie wyobrazić, jak działa w Polsce system wodny.
Znakomita większość tego, co produkujemy na naszym terytorium, spływa do Morza Bałtyckiego. Jeśli więc naszymi rzekami płyną zanieczyszczenia, zobaczymy je w morzu. Bałtyk cierpi z powodu błędów, które popełniamy.
Rekreacyjna funkcja Bałtyku, o której pan wspomniał, jest kluczowa szczególnie w czasie wakacji. Jednak tłumy turystów to, z perspektywy ekologicznej, raczej negatywne zjawisko. W jaki sposób powinniśmy się zachowywać, żeby nie szkodzić morzu?
– Nie jesteśmy w stanie całkowicie ograniczyć naszego negatywnego wpływu, ale możemy mniej lub bardziej zanieczyścić morze i obszary wokół niego – wszystko zależy od naszej świadomości. Powinniśmy odpowiedzialnie korzystać z plaż, czyli przede wszystkim nie śmiecić – każdy niedopałek, każdy plastikowy element, to zanieczyszczenie środowiska. Równie ważne jest odpowiednie użytkowanie wydm. Turyści często chodzą po wydmach w niedozwolonych miejscach i załatwiają tam swoje potrzeby fizjologiczne, zamiast poszukać toalety. Pamiętajmy, że nawet jeśli udamy się na odludną plażę, gdzie nie ma odpowiedniej infrastruktury, to warto wcześniej pomyśleć o kwestiach fizjologicznych, bo jeśli załatwiamy je na wydmach, to po kilku latach takie miejsce będzie niezdatne do użytku.
Powiedział pan, czego nie powinniśmy robić. A jak możemy działać, żeby pozytywnie wpłynąć na stan Morza Bałtyckiego?
– Po pierwsze, powinniśmy respektować regulacje. Niektóre odcinki plaż zostały wyznaczone jako strefy ochrony różnych gatunków. Uszanujmy te zasady, dajmy trochę miejsca przyrodzie, która i tak nie ma się najlepiej. To ma ogromne znaczenie, czy foka wypoczywająca na plaży będzie miała święty spokój, czy co pięć minut ktoś będzie podchodził i polewał ją wodą, podczas gdy ona przyszła się ogrzać i wyschnąć.
Po drugie, warto włączać się w drobne proekologiczne akcje, jak na przykład wspólne sprzątanie plaży. Zawsze, nie tylko podczas urlopu nad morzem, możemy też zwiększać swoją świadomość konsumencką i zwracać uwagę na to, czy produkty, które kupujemy, są wytwarzane ekologicznie. Napoje lepiej kupować w szklanych butelkach, a na zakupy przychodzić z własną torebką, żeby zmniejszać ilość plastiku, który jest zmorą Bałtyku – dno naszego morza jest pokryte plastikowymi potworami. W każdym momencie swoimi codziennymi decyzjami i wyborami możemy dyscyplinować sferę produkcyjną, żeby była mniej agresywna dla środowiska.
Ale nie demonizujmy. Nasz, jako pojedynczych obywateli, wpływ na stan Bałtyku, jest marginalny w stosunku do tego, jakie zanieczyszczenia spływają do morza rzekami.
Co spływa do Bałtyku rzekami?
– Przede wszystkim zanieczyszczenia rolnicze. Rolnictwo to 60 procent powierzchni zlewni, więc jego oddziaływanie na stan morza jest bardzo silne. W Polsce następuje intensywny rozwój rolnictwa przemysłowego, nakierowanego na stosowanie chemikaliów, które sprawiają, że gleba staje się mniej chłonna i zanieczyszczają wody. Leśnictwo, to kolejne 30 procent powierzchni zlewni. Jako pojedynczy obywatele odpowiadamy więc jedynie za 10 procent zlewni, ale nawet ta relatywnie niewielka część ma wpływ na jakość wody w morzu.
W Polsce wszyscy mieszkamy w zlewisku Morza Bałtyckiego i stanowimy jego połowę „populacji”, więc od nas w połowie zależy, co do niego spływa, a w konsekwencji – jaka jest kondycja naszego morza.
W jaki sposób możemy wpływać na te nasze 10 procent?
– Na przykład jeśli nasze miasteczko, dzielnica czy osiedle korzysta ze źle działającej oczyszczalni ścieków, warto, żebyśmy zwrócili na to uwagę i zgłosili usterki. Nawet niewielka miejscowość może zabić jakiś akwen, wpuszczając do niego zanieczyszczenia, które następnie płyną do morza. Żyjemy w systemie naczyń połączonych i, jak mówi motto wrocławskiego Stowarzyszenie EKO-UNIA: „Każdą kroplą łączymy się z Bałtykiem”. Mamy tendencję do dzielenia: ktoś jest specjalistą od lewej ręki, ktoś od prawej, a kto inny od paznokcia. Tymczasem system wodny jest jednym organizmem i należy na niego patrzeć całościowo. Wszystkie nasze grzechy ujawniają się najpierw w rzekach i jeziorach, a następnie łączą się w Morzu Bałtyckim.
Jakie to grzechy?
– Na przykład regulacja rzek. Na terytorium Polski spada rocznie około 200 kilometrów sześciennych deszczu, z czego prawie 60 procent wyparowuje. Ostatnio jest to coraz bliżej 60 procent, bo im dłużej jest ciepło, tym większa część opadów wyparowuje. Zostaje nam więc około 40 procent. Od nas zależy, w jaki sposób i w jakim stanie ta woda wróci do Bałtyku. Najbezpieczniej jest, jeśli deszcz wsiąka i spływa powoli jako woda podziemna, dodatkowo oczyszczona. Jeśli jednak regulujemy rzeki, a nagle spadnie więcej deszczu niż wyliczyli inżynierowie, to rzeka wylewa, a demolująca powódź wypłukuje z terytorium naszego kraju różne toksyczne substancje, które następnie spływają do morza, choć nigdy nie powinny się tam znaleźć. Im rzeka jest bardziej wyregulowana, tym silniej wyleje, tym mocniej narozrabia i tym więcej zniszczy. Równocześnie, kiedy rzeki są uregulowane, pomimo intensywnych opadów, mamy permanentny stan suszy.
Brzmi to paradoksalnie: regulacja rzek zwiększa i powodzie, i susze. Jak to się dzieje?
– Musimy pamiętać, że nasze rzeki w ponad 50 procentach są zasilane wodami podziemnymi i widzimy tylko część całego skomplikowanego systemu. Każda gleba to naturalny magazyn wody, który stopniowo, w zrównoważony sposób zasila rzeki i tereny wokół nich. Na przykład torf w dolinie rzeki czy na innym mokradle w 95 procentach składa się z wody! To są doskonałe magazyny wody, które stabilizują sytuację naturalne i za darmo. Jeśli jednak osuszamy takie obszary, budujemy system kanalizacji deszczowych i drenaży, to zarówno deszcz nawalny, jak i zwykły opad, ucieka z systemu za szybko, nie nawadniając zlewni. Równocześnie, kiedy przekroczona zostanie wyliczona wytrzymałość uregulowanej rzeki, po deszczu tworzy się powódź. Ale woda, która wylała, również nie nawadnia gleby, bo za szybko z niej ucieka. Mamy więc kuriozalną sytuację: jest powódź, a jednocześnie susza, bo głębiej pod ziemią brakuje wody.
Czy w Bałtyku widać już jakieś skutki katastrofy klimatycznej?
– Tak. Bałtyk jest dłużej ciepły.
Co to w praktyce oznacza?
– Wraz ze wzrostem temperatury zmniejsza się ilość rozpuszczonego w wodzie tlenu, więc rybom i innym organizmom jest coraz trudniej żyć. Przewagę zyskują gatunki odporne na deficyty, które niezbędne składniki odżywcze potrafią czerpać z powietrza. Przykładem są sinice, które niedobory związków azotu w wodzie uzupełniają azotem z atmosfery. Wraz z ocieplaniem się Bałtyku będzie ich coraz więcej. Sinice występują we wszystkich oceanach świata i są bardzo ważnym producentem tlenu. Jednak ich nadmiar to prosta droga do katastrofy – sinice zabijają same siebie i całe życie wokół, a w skutek rozkładu wydzielają substancje toksyczne dla zdrowia ludzi i zwierząt.
Pozornie może się więc wydawać, że to dobrze, że w Bałtyku dłużej jest ciepła woda, bo będziemy mogli dłużej korzystać z jego uroków. Ale co z tego, że woda jest ciepła, skoro to zupa, w której można złapać poważne choroby skóry?
To może mieć też poważne konsekwencje gospodarcze.
– Oczywiście. Wiele miasteczek utrzymuje się z turystyki i odpływ turystów oznaczałby dla nich zapaść gospodarczą. Pamiętajmy jednak, że kiedy jedziemy nad morze, warto nie tylko siedzieć na plaży, ale również eksplorować przepiękne tereny oddalone parę kilometrów od wybrzeża. W Polsce mamy raptem 500 kilometrów plaż, więc warto je czasem odciążyć, wziąć rower i pojechać na wycieczkę. Nierzadko całkiem niedaleko od zatłoczonych plaż znajdziemy ciszę, spokój, czyste jeziora i lasy.
Całe Pomorze od Gdańska po Szczecin to wielka wypoczywalnia. Trzeba ją tylko mądrze odkryć, bez masówki, bez wielkich hoteli i presji. Miejsca starczy dla wszystkich. Byle uszanować wyjątkowość tych terenów, ich dzikość, czystość i gościnność.
Artur Furdyna – absolwent Wydziału Nauk o Żywności i Rybactwa Akademii Rolniczej w Szczecinie, magister inżynier rybołówstwa morskiego, specjalność ichtiolog, ekologia wód. Po dziesięcioletniej przygodzie z rybołówstwem na morzach, Bałtyku i na Zalewie Szczecińskim powrócił do bardziej naukowego podejścia do tematów rybnych. Od dwudziestu lat zajmuje się ochroną i renaturyzacją ekosystemów rzecznych na Pomorzu Zachodnim. W magazynie “Wędkarski Świat” od 2002 r. prowadzi forum ekologiczne. Aktywny działacz społeczny, przewodniczy Towarzystwa Przyjaciół Rzek Iny i Gowienicy. Bierze udział w wielu projektach: strażniczych, turystyki przyrodniczej i.in. Współpracuje od lat z WWF Polska, Eko-Unią oraz licznymi stowarzyszeniami przyjaciół rzek. Prywatnie aktywny przewodnik wildlifewatchingu, fotograf i wędkarz.
Źródło: informacja własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.