20 lat minęło, a patriarchat ciągle się trzyma – wspomnienia nieco zgorzkniałej feministki
„Słusznie jest mieć słuszne poglądy. Słusznie i raczej przyjemnie. Ale czy nie lepiej byłoby mieć wpływ na kształt sceny politycznej? Swoją reprezentację tam, gdzie podejmowane są decyzje? Realny wpływ na to, kto rządzi telewizją publiczną i gdzie powstają obwodnice?” – pisze Agnieszka Graff, podsumowując 20 lat polskiej demokracji.
Naprawdę aż tyle? Nie dwanaście na przykład, tylko dwadzieścia? Ten upływ czasu to rzecz dla mnie drażliwa. Za chwilę mi stuknie czterdziecha, a ja się właściwie dopiero rozkręcam. Z moim środowiskiem – feministycznym, czy szerzej – „wolnościowym” (tak właśnie, nieskromnie, lubimy się określać) jest chyba podobnie. Dojrzewaniu, czy wręcz starzeniu się towarzyszy rozkoszne złudzenie wiecznej młodości. Tak się nosimy, tak mówimy, tak nam w zbiorowej duszy gra. Że niby tacy młodzi jesteśmy, młoda lewica.
Dobrze to, czy niedobrze? Dobrze, bo z młodością łączy się rozmach, fantazja, gotowość do podejmowania ryzyka, a także pewna intensywność przeżywania świata, której nigdy za wiele. I wrażliwość na krzywdę, zwana też empatią, o której Kinga Dunin pisała, że to cecha raczej lewicowa niż prawicowa. W garniturze czy garsonce niby też można współczuć słabszym i wykluczonym, ale… Sami wiecie, młodość jest fajna. Z drugiej strony czas mija i trudno nie zauważyć, że to ci w garniturach i garsonkach (z przewagą tych pierwszych) mają w Polsce władzę. Ci, którzy się za młodzież nie uważają. Ich czas to teraz. A nasz czas jest czasem wiecznie przyszłym. Może dlatego tak lubimy używać słowa „utopia”, że z realnością mamy jakby na bakier?
My, czyli kto?
Środowisko, o którym tu piszę, nie jest bytem obiektywnym – to po prostu kilkaset osób o poglądach podobnych do moich. Ludzie, których maile mam w skrzynce adresowej, których twarze kojarzę z nazwiskami, a nazwiska z jakimś zdarzeniem czy tekstem. I kolejnych kilkaset osób, które znam z widzenia. To ludzie z kilku zachodzących na siebie kręgów.
Po pierwsze feministki: te akademickie, piszące, studiujące i nauczające na rozmaitych Genderach (czyli studiach, zwykle podyplomowych, poświęconych płci kulturowej), kobiety działające w rozsianych po Polsce NGO-sach, organizatorki i bywalczynie manif, autorki i autorzy tekstów i debat na portalu Feminoteka.pl czytelniczki wydawanej przez krakowską eFKę „Zadry”, a przedtem „Pełnym głosem”. Członkinie i członkowie Porozumienia Kobiet 8 Marca – grupy organizującej warszawskie manify.
Po drugie szeroko pojęta „młoda lewica”: osoby związane z „Krytyką Polityczną”, członkowie i sympatycy partii Zieloni 2004, ludzie których pamiętam z dramatycznych chwil obrony klubu „Le Madame” czy z „Białego miasteczka”.
Po trzecie, aktywiści związani z walką o prawa mniejszości seksualnych – nazwiska i twarze znane mi ze spotkań w siedzibie Kampanii Przeciw Homofobii, z lektury „Repliki”, z parad równości. Te środowiska oczywiście się zazębiają, wiele osób można zaliczyć do wszystkich kategorii naraz.
Ile nas jest? Czasem myślę, że śmiesznie mało. Marginalność to właściwie już część naszej tożsamości – narzekamy na nią, ale bez niej… kto wie, czy nie poczulibyśmy się nieswojo. Nie mamy swojej gazety, telewizja mówi do nas obcym głosem, wciąż słyszę zdanie „nie mam na kogo głosować”. Kiedy indziej wydaje mi się jednak, że jest nas całkiem sporo. Pomyślałam tak na przykład wracając z tegorocznej manify (było na niej ok. 10 tys. osób – barwny tłum po horyzont, radosna ekscytacja i niedowierzanie).
Owe „środowiska wolnościowe” to w większości wielkomiejska inteligencja, lewicowa czy lewicująca, studenci, naukowcy, artyści, dziennikarze, osoby zawodowo związane z ruchem NGO. Z biegiem lat pojawiały się osoby z zupełnie skądinąd, my zaś uczyliśmy się z nimi rozmawiać, a niekiedy – wspólnie działać. Związkowcy, pielęgniarki, kobiety z TESCO, które parę lat temu tłumnie wzięły udział w manifie, czy górnicy, którzy wspierali protest pielęgniarek. Częścią naszego środowiska jest na przykład Alicja Tysiąc – od 2001, gdy jej historia pojawiła się na Trybunale o prawie do aborcji organizowanym przez Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, Ala bywa na pikietach i manifestacjach, a my dbamy o to, by nie stracić jej z oczu.
Na tym między innymi polegał rozwój naszej świadomości, że zobaczyliśmy granice inteligenckiego getta i zapragnęliśmy je przekroczyć. Lewicowość zaczęliśmy definiować szerzej niż przez feminizm, ekologię czy walkę z homofobią – jako krytykę systemowych wykluczeń i niesprawiedliwości związanych z funkcjonowaniem wolnego rynku, a nie tylko walkę z „dyskryminacją” jako swoistym błędem w systemie. Nasze myślenie się zmienia, ale pozostaje fakt naszej uprzywilejowanej pozycji i nieufność osób ze środowisk robotniczych wobec części naszych poglądów i postulatów. Różnice w stylu bycia, języku, stosunku do rzeczywistości są po prostu faktem. A my nadal jesteśmy raczej środowiskiem niż ruchem społecznym i nie potrafimy przejść od debatowania i protestowania, od organizacji pozarządowych i grup nieformalnych do… no właśnie, do czego? Walki politycznej. Reprezentacji. Obecności w mainstreamie. Władzy. Niby wszystko przed nami… ale czasem chciałoby się przyspieszenia. Bo dwadzieścia lat minęło.
O protestowaniu i podpisywaniu
Nasze środowisko nie jest i nigdy nie było zorganizowane. Nie ma przywódców, choć dałoby się wymienić kilka autorytetów. Nie ma dużych organizacji członkowskich, ani wielkich list adresowych. Gdyby ktoś chciał nas poznać, podpowiem metodę: nasze nazwiska powtarzają się wśród sygnatariuszy rozmaitych słusznych (i zwykle bezskutecznych) protestów, petycji i listów otwartych. Pamiętacie List Stu Kobiet do Parlamentu Europejskiego? To ten z 2002 roku, autorstwa Marii Janion, o kupczeniu prawami kobiet, blokowaniu przez kościół katolicki dyskusji o prawach reprodukcyjnych i wypowiedzi biskupa Pieronka o „feministycznym betonie”. Inny pamiętny protest zainicjowała w 2003 roku „Krytyka Polityczna” – to List Otwarty do Europejskiej Opinii Publicznej (głos proeuropejski sprzeciwiający się absurdalnej alternatywie „Nicea albo śmierć”.
Jaki jest sens naszych słusznych protestów? Było ich w ciągu tych lat dziesiątki: o dyskryminacji kobiet, o homofobii, o rasizmie, o łamaniu zasady rozdziału kościoła i państwa, o ratowaniu Rospudy, o neonazistach w telewizji publicznej… Ostatnio nie trzeba już nawet zbierać podpisów, protesty przybierają formę zautomatyzowanych petycji internetowych. Podpisałam ich dziesiątki i kolejne też podpiszę, choćby dlatego, że integrują środowisko. W 2008 podpisywałam na przykład zainicjowany przez Sergiusza Kowalskiego list poparcia dla nowojorskich gejów, których zdjęcie ślubne brzydko wykorzystał w swoim telewizyjnym orędziu prezydent Lech Kaczyński. Pamiętam, że dopisałam swoje nazwisko do listy z poczucia środowiskowej więzi, myśląc jednak, że ten podpis to nie działanie, lecz jego namiastka, że jest w tym jakaś jałowość i bezradność.
Czy to nasze podpisywanie ma jakiś wpływ na rzeczywistość? Czy ktoś te nasze protesty czyta? Czy ktoś nas w ogóle słucha? Czy podpisując słuszny protest, wpływamy na rzeczywistość, czy tylko polepszamy sobie samopoczucie? Raz tylko zdarzyła mi się z powodu podpisu wymierna przykrość – moje dane, wraz z danymi wielu innych sygnatariuszy protestu po tzw. wypadkach poznańskich w 2005 roku (gdy policja brutalnie spacyfikowała tamtejszy marsz równości), trafiły na stronę internetową faszystowskiej organizacji Redwatch. Motto tej strony brzmi: PAMIĘTAJ MIEJSCA, TWARZE ZDRAJCÓW RASY, ONI WSZYSCY ZAPŁACĄ ZA SWOJE ZBRODNIE (Ian Stuart Donaldson). Przez moment zrobiło się groźnie, a policja do dziś wzywa nas na przesłuchania jako „poszkodowanych”, chociaż Redwatcha jakoś usunąć się z Internetu nie udaje.
Słusznie jest mieć słuszne poglądy. Słusznie i raczej przyjemnie. Ale czy nie lepiej byłoby mieć wpływ na kształt sceny politycznej? Mieć swoją reprezentację tam, gdzie podejmowane są decyzje? Realny wpływ na to, kto rządzi telewizją publiczną i gdzie powstają obwodnice?
Garść wspomnień – gdzie mnie nie było i co z tego wynika
Początek lat 90. spędziłam w Stanach, gdzie studiowałam od 1998 r. Narastało we mnie poczucie, że to, co miało być emigracją, powoli zamienia się w wygnanie. W Polsce działy się rzeczy przełomowe, Niemcy rozwalili swój mur, moi przyjaciele z liceum zakładali gazety, a ja czytałam Szekspira i Virginię Woolf w małym miasteczku pod Bostonem. Ominęły mnie czerwcowe wybory z 1989, początki wolności, początki wolnego rynku. I początki feminizmu w nowej Polsce, pierwsze spotkania, demonstracje. Ominęło mnie też zbieranie podpisów pod petycjami w sprawie referendum w kwestii aborcji.
Ten epizod dwudziestolecia był ważny i tragiczny zarazem, bo wprowadzona bez debaty publicznej ustawa antyaborcyjna (1993) to zarazem policzek wymierzony społeczeństwu obywatelskiemu. Zebrano grubo ponad milion podpisów – i nic. Potężny ruch społeczny został po prostu zignorowany. Okazało się – nie po raz ostatni zresztą – że demokracja w Polsce kończy się tam, gdzie zaczyna sprzeciw Episkopatu. To była ważna lekcja bezradności – wiele kobiet uznało wtedy, że nic się nie da zrobić, że nie warto walić głową w mur. I zajęły się czym innym. Ja tej lekcji nie przerobiłam i czasem myślę, że stąd wziął się mój naiwny optymizm, wiara, że Polska demokracja dotyczy zarówno kobiet jak i mężczyzn. Tytuł mojej książki „Świat bez kobiet” miał być ironiczny. Dziś myślę, że okazał się realistyczny.
Wróciłam do Polski w 1994 roku i zanim zorientowałam się, co w trawie piszczy, ominęło mnie kolejne kluczowe wydarzenie – IV Światowa Konferencja w sprawie Kobiet, która we wrześniu 1995 obradowała w Pekinie. Zorganizowanym przez ONZ pociągiem pojechało wtedy do Chin ok. 40 polskich feministek (m.in. Teresa Oleszczuk, Barbara Limanowska, Wanda Nowicka, Kinga Lohman). Wróciły natchnione i jakby odmienione – rozmiar i międzynarodowy rozmach tego wydarzenia były dla nich potężnym szokiem. Uświadomiły sobie, że polski feminizm nie jest wysepką na morzu rodzimego konserwatyzmu, lecz częścią większej całości, barwnej, różnorodnej – światowego ruchu kobiecego.
Z przygotowań i do Pekinu i udziału w konferencji wyrosło wiele inicjatyw, m.in. działająca do dziś Koalicja Karat, a uchwalona tam Platforma Działania nadal wyznacza kierunek aktywności wielu kobiecych NGO-sów. To stamtąd wziął się język, którym do dziś się posługujemy – język uniwersalistyczny, ponadnarodowy, w którym prawa kobiet to prawa człowieka. W Pekinie zatem nie byłam, czego do dziś żałuję – gdybym pojechała, byłabym zapewne kimś innym, a moje teksty miałyby szerszy oddech. W Polsce łatwo popada się bowiem w zaściankowość i lokalność. Nawet krytykując tę kulturę i jej wąskie horyzonty, wciąż przecież gadamy tylko o niej.
Mój feminizm miał w tym okresie wymiar seminaryjny – patriarchat obalałam, czytając książki i chodząc na zajęcia w Szkole Nauk Społecznych (zajęcia prof. Małgorzaty Fuszary i prof. Anny Titkow wywarły na mnie, i nie tylko na mnie, ogromny wpływ). W 1996 roku zaproszono mnie do prowadzenia zajęć na nowo powstałych podyplomowych Gender Studies UW – razem z Kazią Szczuką nauczałyśmy z zapałem o miłości, władzy i literaturze. Kolejne zajęcia prowadziłam z Bożeną Umińską (Keff). Wspominam te spotkania jako wielką intelektualną przygodę. Nasze przyjaźnie miały w sobie jakiś niebywały napęd, elektryczność. I te więzi przetrwały do dziś, choć wypaliło się ówczesne poczucie, że stoimy na krawędzi wielkiej zmiany.
Ówczesne akcje uliczne miały charakter odosobnionych wyskoków – ot, taki niezobowiązujący feministyczny mikrosabotaż. W 1996 roku brałam udział w kobiecej „bojówce”, która białą farbą zamalowywała literę „A” na seksistowskiej reklamie pewnego oleju silnikowego. Chodziło o to, by „Nawet ona” w haśle „Nawet ona nie zaszkodzi twojemu silnikowi” zamieniło się w „Nawet ON”. W raczkującym kapitalizmie reklam było tak mało, że nasz sabotaż został odnotowany w mediach. Agencja reklamowa za seksizm przeprosiła, zaklinając się obłudnie, że miała zamiar dokuczyć mężczyznom, ale nie zdążyła. Poczułyśmy się dowartościowane. Dekadę później nikt już za seksizm w reklamie nie przeprasza, przeciwnie, pewna telefonia komórkowa próbowała niedawno sprowokować nasz protest, żeby zdobyć darmowy rozgłos.
Inna wczesna akcja, ściśle tajna i niezwykle ekscytująca, polegała na tym, że wraz z Kazią Szczuką nalepiałyśmy na słupach ogłoszeniowych domowej produkcji plakaty z napisem „Kapera nam doskwiera” oraz „Patriarchat skona”. Nie wiem czy, ktoś efekty naszego nocnego bohaterstwa zauważył. Patriarchat w każdym razie ma się nieźle.
Manifa my love
Przełomem był marzec 2000 roku, czyli pierwsza manifa. To było przejście od feministycznego chałupnictwa do prawdziwego działania, co prawda dość chaotycznego, ale jednak grupowego. Zaczął się też rysować pewien nieostry, ale istotny podział na feminizm uliczny, nieformalny, spontaniczny i ten instytucjonalny, profesjonalny, NGO-sowy. Nie była to i nie jest wrogość, a wiele osób funkcjonuje w obu obiegach jednocześnie, ale czuje się pewne napięcie na linii „sformalizowane” – „niesformalizowane”.
Bezpośrednim impulsem do pierwszej manify było wkroczenie policji do gabinetu ginekologicznego w Lublińcu – pacjentkę, która przerywała tam ciążę, poddano przymusowym badaniom w szpitalu. Nasz protest dotyczył jednak nie tylko prawa kobiety do wyboru. Chodziło o całokształt tzw. „polityki prorodzinnej” rządu AWS: dyskryminację na rynku pracy, zakaz aborcji, brak edukacji seksualnej w szkołach, brak dopłat do środków antykoncepcyjnych. Ówczesny rząd zablokował kampanię przeciwko przemocy wobec kobiet, a przedstawiciele władz nazywali samotne macierzyństwo „patologią”. Manifie towarzyszyły hasła: „Demokracja bez kobiet to pół demokracji” i „Mam tego dość – Matka Polka” (z doklejanym dopiskiem na osobnej kartce: „Jestem z Tobą – Ojciec Polak”). Było nas sto, może dwieście. Wielkim emocjom, poczuciu że robimy coś ważnego towarzyszyło poczucie osamotnienia.
Gdyby ktoś nam wtedy powiedział, że manifa stanie się coroczną imprezą przyciągającą tysiące osób, że podobne imprezy odbywać się będą w kilku miastach, że za parę lat trafimy na okładkę tygodnika „Polityka”, a kobiecy protest pokazywać będą wieczorne wiadomości, stuknęłybyśmy się zgodnie w czoła.
Nie opowiem tu historii kolejnych manif, nie przypomnę happeningów, przebrań, przemówień, katastrof z nagłośnieniem, awantur i rozłamów w manifowym środowisku. Nie opiszę haseł, plakatów, wlepek, znaczków, gazetek, ulotek, majtek, koszulek, gadżetów – całej tej okołomanifowej kobiecej manufaktury, którą rozwinęły kolejne pokolenia organizatorek. To materiał na książkę, a właściwie album – taki z setkami zdjęć, ze wspomnieniami organizatorek, wycinkami z prasy… (Osobną, równie barwną historią – na inny kolorowy album – są oczywiście parady równości). Tegoroczna manifa – dziesiąta! – uświadomiła mi, że jestem częścią ważnego ruchu społecznego. Ruchu, którego przyszli historycy okresu „przemian” nie będą mogli pominąć.
Nasza historia, zapomniana historia, czyli: Hillary ratuj
Zagalopowałam się. Ojej, jak się zagalopowałam. Tak na mnie działa wspomnienie pierwszej manify. Jasne, że przyszli historycy pominą naszą historię. Nawet się o niej nie zająkną. Napiszą o wojnie na górze i o aferze Rywina, o Rydzyku i o lustracji, o Lepperze i o dziesiątkach innych postaci, o których wolałabym zapomnieć. Ale o polskich kobietach nie napiszą ani słowa. A już na pewno nie o feminizmie. Bo historia, tak samo zresztą jak polityka, ma dziwną skłonność do pomijania kobiet, ich doświadczeń, zmagań, losów. Zbiorowa pamięć jest wybiórcza i zwykle wybiera mężczyzn. Tak właśnie dzieje się obecnie z obchodami 20-lecia, i to nawet w prorównościowej, zdawałoby się, „Gazecie Wyborczej” – pisze o tym celnie Iza Desperak w Feminotece w tekście „Męska rocznica?”.
Ta skłonność do pomijania połowy społeczeństwa w obchodach 20-lecia wspólnej wolności jest w gruncie rzeczy rozbrajająca. Nie wiadomo: płakać czy śmiać się? A może zmienić zajęcie: z feminizmu na dziewiarstwo lub gastronomię? Spójrzmy prawdzie w oczy: 20 lat gadania, pisania, manifestowania – i nic. Hasło przewodnie pierwszej manify nadal jest aktualne: demokracja bez kobiet to pół demokracji.
Odpowiedzią środowisk kobiecych na męskocentryczne obchody 20-lecia jest planowany na 20 i 21 czerwca Kongres Kobiet– impreza mainstreamowa, huczna… i czysto kobieca. Nic tak nie przykuwa męskiej uwagi jak fakt pominięcia mężczyzn przez kobiety. Jeśli w dodatku na kongres przyjedzie Hillary Clinton (a wieść gminna niesie, że przyjedzie), to ktoś być może zauważy polski feminizm. Odnotuje fakt, że oprócz panów w swetrach, garniturach, sutannach, panów w redakcjach, fundacjach i komisjach, panów z wąsami i bez wąsów, ktoś jeszcze w Polsce budował demokrację.
Agnieszka Graff (1970) – amerykanistka, feministka. Współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca, członkini zespołu Krytyki Politycznej. Pracuje w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW i wykłada na studiach podyplomowych Gender Studies. Jej książka Świat bez kobiet (2001) to jedna z najważniejszych pozycji w polskiej literaturze feministycznej. Rykoszetem (2008) dotyczy wzajemnego przenikania się dyskursu płci z narracjami nacjonalistycznymi we współczesnej Polsce. Była na wszystkich manifach i wybiera się na kolejne.
Źródło: inf. własna
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.