– Dziś to nie państwo wspiera społeczeństwo obywatelskie, tylko organizacje wspierają administrację w realizacji zadań publicznych. Dlatego uważam, że potrzebujemy refleksji w zasadzie ustrojowej – mówi profesor Marek Rymsza, socjolog i doradca Prezydenta RP.
Ignacy Dudkiewicz: – Panie profesorze, czy fakt, że stowarzyszenie Duma i Nowoczesność posiada status organizacji pożytku publicznego i zbiera 1%, mówi nam cokolwiek o systemie OPP?
Prof. Marek Rymsza: – To jednostkowy przypadek, który jest jednak kolejnym mini-dowodem na to, że ustanowienie statusu organizacji pożytku publicznego nie przyniosło w Polsce realnej wartości dodanej. Nie sposób znaleźć merytorycznie istotnej różnicy pomiędzy organizacjami pozarządowymi, które mają status OPP, oraz tymi, które go nie mają. Nie widać, żeby te pierwsze były w większym stopniu pomocowe, lepiej zarządzane, czy przestrzegały wyższych standardów etycznych. Tym, co przesądza, czy dana organizacja stara się o status OPP, czy nie, jest wyłącznie zainteresowanie pozyskiwaniem przychodów z mechanizmu 1 procenta.
Innym pytaniem jest, czy taka organizacja jak Duma i Nowoczesność w ogóle ma prawo istnieć. Ale to już wykracza poza ocenę dostępności statusu OPP.
Czy podobnym przykładem zjawiska, o którym pan profesor mówi, jest stowarzyszenie, które działa przy drogiej szkole społecznej i – mając status OPP – również zbiera 1% na wsparcie niepublicznej placówki?
M.R.: – To przypadek innego rodzaju. Podobna dyskusja toczy się od wielu lat w Wielkiej Brytanii, gdzie akurat status charities jest utrwalony i rzeczywiście powoduje zwiększone zaufanie do organizacji, które nim się posługują. W klasycznym modelu brytyjskim, który był wzorcowy dla Stanów Zjednoczonych i pośrednio również dla nas, wskazano sfery aktywności, które pozwalają uzyskać ów specjalny status. To pomoc potrzebującym, działania na rzecz edukacji, działania na rzecz religii oraz inne działania przynoszące korzyść społeczną. Najwięcej wątpliwości budzi właśnie sfera edukacji, ponieważ wiele charities działających w tej branży zaangażowanych jest w prowadzenie elitarnych szkół z wysokim czesnym. Są to, co prawda, szkoły non-profit, w których czesne jest wynikiem dbałości o jakość nauczania, ale, powiedzmy sobie szczerze, jest ono również formą selekcji służącej podtrzymaniu elitarności placówek. W Polsce w pewnym stopniu powielamy ten model.
Słusznie robimy?
M.R.: – Tak sądzę. Można działać dobroczynnie również na rzecz ludzi finansowo majętnych – choćby w sferze rozwoju kulturalnego, społecznego czy duchowego. Mądre wychowywanie, kształtowanie wzorców obywatelskiego zaangażowania, myślenia o innych – to też jest inwestycja w człowieka i społeczeństwo. Nie warto kruszyć o to kopii.
Większym problemem jest, że przy akceptacji ze strony Ministerstwa Finansów doszło do uprywatnienia tego, co publiczne. Mówię oczywiście o indywidualnych subkontach. Organizacje je prowadzące przestają zarządzać środkami, które pozyskują w ramach jednoprocentowych alokacji, stając się jedynie instytucjami pośredniczącymi, użyczającymi rachunków bankowych. I dzieje się to pod hasłem „pożytku publicznego”. W tym sensie to problem nie tylko techniczny, ale też tożsamościowy. Jedną z konstytutywnych cech organizacji pozarządowych jest bowiem samorządność, czyli samo-zarządzalność.
Przy akceptacji ze strony Ministerstwa Finansów doszło do uprywatnienia tego, co publiczne. Mówię oczywiście o indywidualnych subkontach.
Czy w takim razie należy rozważyć likwidację statusu OPP?
M.R.: – Istnienie w Polsce OPP w obecnym kształcie się nie sprawdziło. Tworzenie organizacji pozarządowych jest urzeczywistnieniem prawa obywateli do wolności słowa i zrzeszania się. Ich misją jest prowadzenie niekomercyjnej działalności statutowej, wobec czego koszty administracyjne powinny być stosunkowo niskie. Organizacje są więc zwolnione z podatku dochodowego od osób prawnych, czy mają dostęp do lokali na preferencyjnych warunkach. Tworzenie specjalnej kategorii NGO ma uzasadnienie, jeśli uznamy specjalny wkład pewnych organizacji w tworzenie dobra publicznego. Takim organizacjom warto zaoferować ułatwienia dalej idące, bo nie tylko służą one urzeczywistanianiu praw wolnościowych obywateli, ale także tworzą społeczną wartość dodaną. W Polsce jednak OPP nie odróżniają się pod tym względem od pozostałych organizacji. 1 procent stał się jedyną racją istnienia tego rozróżnienia. A to za mało.
Czy jest pan profesor za likwidacją subkont?
M.R.: – 1 procent w obecnej sytuacji nie jest sprawą priorytetową. Są ważniejsze sprawy do załatwienia, choć nie bronię obecnego kształtu jednego procenta, bo nie znajduję ku temu racji.
Jakie są te ważniejsze sprawy? Może potrzeba w ogóle odnowić dyskusję o tym, czym w ogóle jest pożytek publiczny i jak go rozumiemy?
M.R.: – W 2003 roku, kiedy finalizował się proces legislacyjny nad Ustawą o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, górę wzięła koncepcja, by sfery pożytku publicznego pokrywały się ze sferami zadań publicznych, które realizuje administracja. Chodziło więc nie tyle o porządek ustrojowy, ile o przygotowanie gruntu pod sprawny system zlecania organizacjom zadań publicznych – skoro w administracji istnieje komórka organizacyjna o określonej nazwie, to powinna się łatwo odnaleźć w ustawie.
Pan profesor był zwolennikiem innego rozwiązania.
M.R.: – Wciąż uważam, że została wtedy stracona szansa na ważne ideowe rozstrzygnięcie. Uznaliśmy, że pożytek publiczny przynosi to, czym zajmuje się państwo. Skoro więc organizacje robią to samo, co państwo, to znaczy, że tworzą one korzyść publiczną. A logika powinna być odwrotna! Państwo powinno się zajmować tym, co przynosi korzyść publiczną, bo inaczej jego zaangażowanie nie ma racji bytu. Poszliśmy jednak w stronę organizacji naśladujących państwo i je wyręczających, a nie – w pierwszej kolejności – działających bezpośrednio na rzecz obywateli według własnego rozpoznania potrzeb społecznych.
W tej konstrukcji ujawniła się jednak również pewna korzyść, chyba mimowolna…
Poszliśmy w stronę organizacji naśladujących państwo i je wyręczających, a nie – w pierwszej kolejności – działających bezpośrednio na rzecz obywateli według własnego rozpoznania potrzeb społecznych.
Jaka?
M.R.: – Jest to korzyść ważna szczególnie dziś, w sytuacji ostrego konfliktu politycznego, który przenosi się również na relacje między administracją i organizacjami oraz do wnętrza trzeciego sektora. W logice, w której działamy, jasne jest, że organizacje pozyskują zasoby publiczne, o ile działają na rzecz obywateli. Dzięki temu liderzy organizacji uświadomili sobie, że istnienie NGO nie jest celem samym w sobie, nie jest wystarczającą racją ku temu, żeby otrzymywać dotacje publiczne. Powiedziano organizacjom: możecie być wspierani ze środków publicznych, o ile istnieje wymierna korzyść z waszej działalności w postaci dobra społecznego – nie dostajecie pieniędzy na samych siebie, tylko na działania prospołeczne.
Jaki to ma związek z konfliktem w społeczeństwie?
M.R.: – Taki system sprzyja wychodzeniu obu stron współpracy poza ewentualne spory, ponieważ jedni i drudzy działają na rzecz obywateli. Administracja nie wspiera organizacji, bo jest im z nimi po drodze, a organizacje nie podejmują współpracy, bo sprzyjają administracji, tylko współpraca międzysektorowa jest prowadzona, bo i administracja, i organizacje robią coś dobrego dla ludzi. To pozwala wyjść poza logikę polaryzacji politycznej i odnaleźć się w systemie każdemu.
Tyle teoria. W praktyce zarówno za poprzednich rządów, jak i obecnie, są organizacje, które czują się wykluczane z dostępu do środków ze względu na to, czym się zajmują. Da się tego uniknąć?
M.R.: – Trzeba tu rozróżnić dwie kwestie. Jedna to priorytety danego rządu. Rządzenie polega na umiejętności wskazania priorytetów. Gdyby priorytety konkurujących ze sobą ugrupowań politycznych się nie różniły, to nie byłoby demokracji. Partia konserwatywna będzie miała inne priorytety od ugrupowania liberalnego czy socjaldemokratycznego. Kluczowe jednak jest to, że kiedy już rządzący wybiorą określone priorytety mieszczące się w obszarze pożytku publicznego, to dostęp do środków na ich realizację powinien być przejrzysty i uczciwy. Jedno to sprofilowanie działań, drugie – uczciwość oceny składanych ofert bez wykluczania kogoś, kto „nie pasuje”.
Tego rodzaju przejrzystość wydaje się wręcz papierkiem lakmusowym wiarygodności administracji.
M.R.: – Tak. Organizacja powinna wiedzieć, że wygrała bądź przegrała w uczciwym konkursie, a nie że pieniądze były znaczone.
A jednak organizacje czuły i czują się wykluczane również na poziomie procedury czy niesprawiedliwej oceny ich ofert… To pogłębia podziały, a nie jednoczy sektor.
M.R.: – To prawda. Największym zagrożeniem dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce jest przeniesienie podziału ze sceny politycznej do wewnątrz społeczeństwa obywatelskiego, czyli mechanizm, który odpycha określone organizacje od jednych decydentów publicznych, wpychając je tym samym w ręce drugich. Każda organizacja po pewnym czasie otrzymuje polityczną etykietkę – nawet jeśli sama tego nie chce, to mechanizm ją oznaczy. Tymczasem jeśli działania organizacji przynoszą korzyść społeczną, to powinna ona móc je prowadzić w sposób ciągły, niezależnie od kształtu sceny politycznej w danym momencie. Po prostu – organizacja współpracuje z administracją publiczną, bo robi coś dobrego.
Organizacja powinna wiedzieć, że wygrała bądź przegrała w uczciwym konkursie, a nie że pieniądze były znaczone.
Współpracuje, ale przecież też ocenia.
M.R.: – Organizacje określane są jako podmioty pozarządowe, czyli nie są ani prorządowe, ani antyrządowe. Są niezależne. I ta niezależność przejawia się dwojako. Po pierwsze, niezależna organizacja zabiera głos w sprawach publicznych, ma prawo do krytyki tego, co jej się nie podoba, bo jest organizacją obywatelską. Po drugie, organizacja jest jednak gotowa współpracować z administracją publiczną na rzecz obywateli. To nie jest albo-albo: kto krytykuje władzę, ten z nią nie współpracuje, a kto współpracuje, ten nie krytykuje. Niezależne organizacje i współpracują, i krytykują – i ani jedno, ani drugie nie oznacza wówczas upolitycznienia.
To jednak nie zależy tylko od organizacji…
M.R.: – Oczywiście! Administracja powinna zachowywać się symetrycznie: słysząc krytykę, nie odrzucać organizacji. Czy tak się dzieje – to już oceniają organizacje, współdziałając z kolejnymi rządami czy władzami samorządowymi. Ale również dlatego tak ważne są procedury, które nie dzielą, tylko wzmacniają partnerstwo – niezależnie od tego, kto rządzi.
W Ustawie istnieją dwa tryby zlecania zadań: powierzenia i wspierania. Teoretycznie podział jest jasny. W praktyce jednak administracja często je miesza, biorąc z obu trybów to, co jest dla niej wygodne: pełną kontrolę związaną z trybem powierzania przy jednoczesnym oczekiwaniu wkładu własnego – jak w trybie wspierania. To nie buduje partnerstwa.
M.R.: – Jest tu możliwe do wprowadzenia stosunkowo proste rozwiązanie, co pokazało doświadczenie funduszy norweskich. Wiem, że to sprawdziło się w przypadku konkursów na projekty dotyczące przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu. Każda organizacja mogła wystąpić w ramach konkursu nie tylko o pieniądze na realizację określonego przedsięwzięcia, ale dodatkowo o wsparcie na rozwój instytucjonalny. To była niewielka część grantu, ale była – i nie podlegała ocenie: po prostu organizacja wskazywała, na co chciałaby przeznaczyć te pieniądze i już. Tego rodzaju wsparcia bardzo brakuje w systemie zlecania zadań pod rządami Ustawy o pożytku oraz w ramach dostępu organizacji do środków unijnych. Kiedy całość pieniędzy trzeba przeznaczyć na realizację zadania publicznego, może się okazać, że organizacje obracają dużymi kwotami, a jednocześnie są bardzo słabe, wręcz wychodzą z projektu osłabione, zamiast wzmocnione. Tak być nie powinno. W partnerstwie obie strony powinny się wzmacniać dzięki współpracy.
Czyli jednak organizacje powinny dostawać jakieś pieniądze na siebie.
M.R.: – Niedużą część tak. Bo to się administracji opłaca. Jeśli jedna strona wychodzi ze współpracy wzmocniona, bo zaoszczędziła, a druga ma poczucie „wyssania”, to nie mówimy o żadnym partnerstwie.
Na takie dictum samorządy powiedzą: jasne, chcecie, żebyśmy jeszcze więcej wydawali, a i tak ledwo mieścimy się w budżetach, bo ciągle nam przekazujecie nowe zadania.
M.R.: – I trudno im się dziwić. W takiej logice działa całe państwo. Samorządy uczestniczą w pewnej grze z administracją państwową, która od lat odbywa się na podobnych zasadach. Najpierw się zleca samorządowi realizację danego zadania, a po jakimś czasie – niepostrzeżenie – staje się ono jego zadaniem własnym. To stała polityka Ministerstwa Finansów – jeśli można zamienić „zlecone” na „własne”, to należy to zrobić przy każdej nadarzającej się okazji. Samorządy próbują robić to samo – zlecają zadania organizacjom nie w duchu partnerstwa, ale oszczędności własnych. To wszystko składa się na odwróconą zasadę pomocniczości, w ramach której to nie państwo wspiera społeczeństwo obywatelskie, tylko organizacje wspierają administrację w realizacji zadań publicznych. Dlatego uważam, że potrzebujemy namysłu nie tylko nad tym, jak sprawić, by w konkursach kryterium kosztów nie było aż tak znaczące, ale też refleksji w zasadzie ustrojowej.
Największym zagrożeniem dla rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Polsce jest przeniesienie podziału ze sceny politycznej do wewnątrz społeczeństwa obywatelskiego.
To znaczy?
M.R.: – W 1989 roku powstała przestrzeń zarówno dla samorządności, jak i aktywności pozarządowej. Na tym, między innymi, polegała zmiana ustrojowa. Tyle tylko, że samorządy zostały bardzo mocno wzmocnione, także materialnie, a organizacje otrzymały jedynie przestrzeń do rozwoju. Dopiero kilkanaście lat później powstały instrumenty do ich realnego wspierania. Nic dziwnego, że w takich warunkach samorząd ma nieporównanie większy potencjał niż trzeci sektor, a współpraca międzysektorowa oznacza dominację logiki administracyjnej, która ten trzeci sektor zmienia. W działaniach na rzecz poprawy tego stanu rzeczy nie chodzi o to, by ułatwiać dostosowywanie się organizacji do sposobu działania administracji, ale żeby wzmacniać organizacje jako podmioty zdolne do współpracy, ale jednak niezależne.
Na przykład ruch stowarzyszeniowy może się rozwijać wtedy, kiedy stowarzyszenia mogą współpracować z władzą publiczną, ale mają również zdolność funkcjonowania bez tej współpracy – bo mają członków, bo mają zapał, a jeśli potrzebują pieniędzy, to potrafią się zwrócić o wsparcie bezpośrednio do ludzi. Przestaliśmy odpowiednio wykorzystywać ten potencjał stowarzyszeniowy oparty na pracy społecznej członków i ofiarności publicznej – zamiast tego zmniejszono liczbę osób potrzebną do założenia stowarzyszenia i pozwolono członkom zarabiać we własnych organizacjach. Zazwyczaj słabe organizacje współpracują z władzą publiczną „po prośbie”, silne – bo czują się na tyle mocne, że chcą realizować zadania publiczne. W Polsce zdecydowanie za mało jest tych silnych organizacji.
Cały czas mówi pan profesor „społeczeństwo obywatelskie”. Słychać czasami głosy, że to sformułowanie przebrzmiałe.
M.R.: – Nie zgadzam się z tym.
Niektórzy przekonują, że to określenie wzięte z „języka liberalnego”, który został zakwestionowany po kryzysie ekonomicznym w najróżniejszych sferach życia.
M.R.: – Nie zgadzam się, że „społeczeństwo obywatelskie” to termin wmontowany w logikę liberalną. Po prostu istnieją różne wizje społeczeństwa obywatelskiego. Jest również wizja republikańska, tak samo uprawniona, jak liberalna. Termin „społeczeństwo obywatelskie” możemy rozumieć na trzy sposoby. Po pierwsze, można uważać, że społeczeństwo obywatelskie to pewien obszar sfery publicznej, na którym działają operatorzy niekomercyjni i niepubliczni. W takim ujęciu trzeci sektor staje się głównym przedstawicielem społeczeństwa obywatelskiego. To ujęcie jest najbardziej liberalnie wychylone, bo podkreśla oddzielenie społeczeństwa obywatelskiego od państwa. Po drugie, można rozumieć społeczeństwo obywatelskie jako pewną ideę filozoficzną i polityczną, czyli pewną utopię, której nigdy nie ma, ale do której można się zbliżać. To podejście stwarza przestrzeń dla nierozstrzygalnej w gruncie rzeczy debaty między zwolennikami różnych ideowych wizji. Po trzecie wreszcie, można po prostu mówić o tym, na ile społeczeństwo jest obywatelskie, na ile jako zbiorowość funkcjonujemy po obywatelsku. Ta perspektywa bliższa jest tradycji republikańskiej, a przy tym sprowadza dyskusję ze sfery idei do sfery realnych doświadczeń.
Nasze społeczeństwo jest obywatelskie?
M.R.: – Mitem założycielskim społeczeństwa obywatelskiego w Polsce bez wątpienia jest ruch „Solidarności” z 1980 roku, kiedy jako społeczeństwo poczuliśmy, że stajemy się gospodarzami przestrzeni publicznej pomimo ograniczeń ustroju komunistycznego. Wielką siłą tego ruchu było to, że był pluralistyczny i inkluzyjny zarazem. Do „Solidarności” mogli należeć nawet członkowie PZPR, którzy nie złożyli legitymacji. A jednocześnie przyjmując różne osoby, ruch nie stawał się ideowo „stępiony”. Dlaczego o tym mówię? Bo na tym polega fenomen społeczeństwa prawdziwie obywatelskiego, że istnieje w nim i pluralizm, i dbałość o dobro wspólne. Wewnętrzne zróżnicowanie i jednocześnie zdolność kooperacji.
To chyba w Polsce jest z tym coraz gorzej.
M.R.: – Mniejsze znaczenie ma to, na ile społecznicy osobiście wpisują się w podział: antyrządowy – prorządowy. Najgorsze jest to, że jedni obywatele organizują się w przestrzeni publicznej przeciwko innym obywatelom, podejmują długotrwałą akcję obywatelską przeciwko innym członkom tej samej wspólnoty politycznej, jaką jest społeczeństwo obywatelskie. Kiedy istnieje pluralizm, ale bez dbałości o dobro wspólne, kiedy funkcjonują dwa oddzielne obozy, to mamy bardzo poważny problem. Ludzie tego nie zauważają i bezrefleksyjnie podnoszą flagi białoczerwone, manifestując przeciwko drugim. W takiej sytuacji termin „społeczeństwo obywatelskie” nie tylko nie jest przebrzmiały, ale wręcz staje się na nowo zadaniem do wykonania, zyskuje na aktualności. I mam nadzieję, że refleksja w środowiskach pozarządowych będzie sprzyjać przekonaniu, że pewnej granicy w tożsamościowych manifestacjach „przeciw” komuś nie należy przekraczać.
Termin „społeczeństwo obywatelskie” nie tylko nie jest przebrzmiały, ale wręcz staje się na nowo zadaniem do wykonania, zyskuje na aktualności.
Czy to rzeczywiście możliwe, żeby organizacje odegrały tu znaczącą rolę jednoczącą?
M.R.: – Promowanie postaw pro publico bono to ważne zadanie. Tak było choćby w II RP, kiedy przecież też dochodziło do bardzo daleko idących podziałów społecznych, może nawet większych niż te obecne. A jednak działalność pro publico bono była ponad nimi. U progu niepodległości Polacy potrafili zamienić orientację niepodległościową i patriotyczną na pracę u podstaw, na budowanie od nowa własnego państwa. Nawet silne animozje polityczne nie były w stanie tego etosu zaangażowania naruszyć. Tę umiejętność konstruktywnej samoorganizacji społecznej widać było potem przy tworzeniu Państwa Podziemnego czy kilkadziesiąt lat później – ruchu „Solidarności”. Potrzebujemy jej również dziś.
Tyle tylko, że po 1989 roku radość z odzyskania państwa raczej się sprywatyzowała, niż uspołeczniła…
M.R.: – Możemy mówić o istotnym transformacyjnym zaniechaniu. Był pomysł na przejście do demokracji politycznej i implementację mechanizmów rynkowych. Lepszy, gorszy – ale był. Nie było jednak pomysłu na przekształcenie sfery społecznej. Zwyciężyła „Solidarność”, a tak naprawdę wygrał indywidualizm, daleki od tego, co mówił choćby ksiądz Józef Tischner, przekonujący, że istotą „Solidarności” było hasło „jedni drugich brzemiona noście”. Posiadamy jako wspólnota narodowa wielokrotnie sprawdzoną umiejętność masowego organizowania się ad hoc. To fenomen na skalę europejską. Potrafimy błyskawicznie zorganizować protest, wyjść na ulicę, zagospodarować przestrzeń publiczną tu i teraz. Nie umiemy jednak tego przekuć na zakładanie trwałych organizacji i działalność codzienną. Skumulowana w masowych akcjach społeczna energia się rozpływa albo, co gorsza, zaczyna działać destrukcyjnie, bo jest niezagospodarowana. Nie można ciągle protestować. W pewnej chwili trzeba po prostu coś zacząć robić. To twórcze działanie daje poczucie sprawczości i podmiotowości, a nie tożsamościowy protest czy manifestowanie nadrzędności własnych racji. I właśnie na tym polu potrzebna jest aktywność organizacji pozarządowych, żeby uczyć ludzi zamieniać odruch uczestnictwa w masowej akcji na mniej spektakularną, ale bardziej konstruktywną aktywność, której przypiszemy słowo obywatelska.
dr hab. Marek Rymsza – socjolog, pracuje naukowo na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 2004-2016 redaktor naczelny kwartalnika „Trzeci Sektor”. Od października 2017 roku doradca Prezydenta RP.
Termin „społeczeństwo obywatelskie” nie tylko nie jest przebrzmiały, ale wręcz staje się na nowo zadaniem do wykonania, zyskuje na aktualności.