Prezes nie pobiera wynagrodzenia – jest na emeryturze. Pracowniczki fundacji otrzymują pensję minimalną. Zdarza się, że ludzie, którym pomagają, mają wyższe świadczenia. Żona prezesa chciałaby, żeby ten częściej bywał w domu. Zdjęcia rodzinne wiszą na wysokim piecu kaflowym, przy którym stoi jego biurko. Bołożuk twierdzi, że chce dalej działać, pomagać. Nie umie inaczej. Kiedy pracował, był przewodniczącym związków zawodowych w fabryce kineskopów Polkolor. Jest pogodny, często żartuje.
Podobnie pogodni starają się być wolontariusze. – Czasami z ludźmi na wesoło to robię, bo ciężko ciągle się martwić. Trzeba na wesoło – mówi Arek, który wydaje żywność potrzebującym. Bez wolontariuszy fundacja nie mogłaby istnieć. Trudno podać ich liczbę, bo poza tymi bezpośrednio związanymi z organizacją są ci, którzy wykonują drobne prace.
Nic za nic
Kiedy zimą samochód z darami wjeżdża na teren targowiska miejskiego, plac jest już odśnieżony. Podczas wydawania żywności każdy ma jasno określoną rolę. Nie pracują tylko starcy, niedołężni i kobiety z dziećmi. Obowiązuje zasada: „Jeżeli korzystasz, posprzątaj”. Chodzi o to, „żeby oni nie czuli, że to tak lekką ręką jest”. W chwili zamknięcia baraku, z którego wydaje się żywność, wszędzie ma być czysto.
„Domus et Labor” zajmuje się dożywianiem potrzebujących. Tylko w niedzielę nie przychodzi transport. – Kiedyś trzeba odpocząć, nie? – tłumaczy kierująca wydawaniem żywności Szefowa. Ponadto fundacja prowadzi sklep z odzieżą dla ubogich, gdzie podczas Wyprzedaży przedsezonowych można kupić jesionkę za 5 zł, a sweter nawet za 3 zł. W piątki od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści wydawane są dary. „Domus et Labor” zajmuje się także sprzedażą tanich mebli, organizuje kursy komputerowe, pomaga zakładać spółdzielnie socjalne i opiekuje się czasopismem dla bezdomnych „Homo Mizerus”.
– Ważne, żeby nie dawać nic za darmo – tłumaczy prezes. – Rzecz, którą człowiek dostaje, nie ma dla niego żadnej wartości. Kosztuje zero. Na początku woziliśmy meble do miejsc, gdzie mieszkali ubodzy. Nikt tego nie brał. A kiedy człowiek kupi, czuje, że to ma jakąś wartość. Kanapa – nawet za 20 zł., to dla niektórych naprawdę dużo. I wtedy on czuje, że coś ma”.
Ogromny wypełniony meblami magazyn. Na razie nie ma tu stałych dyżurów. Piętrzą się kanapy, krzesła, fotele bujane. Na stosie półek i wersalek leży parasol ogrodowy. Prezes odsuwa jakąś dyktę i znika pomiędzy konstrukcjami z drewna i pluszu. „Nawet ja nie wiem, kurczaki, co tutaj za cuda są!” – rzuca i idzie dalej. Jeżeli ktoś przyjedzie po meble, Zenek – właściciel sąsiedniego komisu – otwiera część należącą do fundacji i sprowadza kogoś uprawnionego do wyceny. U Zenka meble są porządniejsze.
Magazyn fundacji ma zostać przekształcony w magazyn spółdzielni socjalnej, gdzie meble będą gromadzone, odnawiane i sprzedawane. Fundacja nie zrezygnuje z pomocy ubogim, ale zacznie się tu normalna sprzedaż. – Spółdzielnia musi się utrzymywać, musi zdobywać środki. Zamiast stać i żebrać, to oni już będą jakąś działalność prowadzili. Na własny rachunek, na własną odpowiedzialność. Zarobią, to będą mieli. Nie zarobią, to nie będą mieli. Takie są prawa spółdzielni – podkreśla Prezes.
Będzie porządek
Komis Zenka i skład z meblami „Domus et Labor” znajdują się na terenie targowiska miejskiego. Handel kończy się tam wczesnym popołudniem, później plac jest pusty. Kiedy prezes odjeżdża spod komisu, widzi tych, którzy przyszli najwcześniej. Stoją przy baraku. Za dwie, trzy godziny będzie tu rozładowywany transport z żywnością. Wypatrują czerwonej maski lublina albo patrzą w ziemię. W ich ciałach zapisana jest rezygnacja – czuje się rosnące napięcie. Czas zależy tu od sprawności samochodu, pogody i korków na drodze. Wszyscy czekają na dźwięk silnika, na jedzenie. Jedzenie, które będzie wydawane zgodnie z przyjętymi prawidłami. Będzie porządek i dyscyplina. W przeciwnym razie przyjedzie policja. Tak jak wtedy, gdy Polka napluła w twarz Ukraince, a ta wybiła jej zęby.
Kiedy prezes wraca do fundacji, wolontariusze są już w trasie. Zaczynają od Pruszkowa, potem Ursus, Wola, Ursynów i wracają do Piaseczna. Codziennie 100 km. Wszystko zależy od samochodu. Kiedy wał się urwał, ludzie na placu czekali do dwudziestej, a wolontariusze skończyli pracę o dwudziestej trzeciej. Zimą podczas ostrych mrozów było podobnie. Kiedy transport wjeżdżał na targowisko – ludzie stali. Jedna z kobiet tłumaczy – W pewnym momencie nie ma już wstydu, tylko człowiek przychodzi. Sklepy przekazują fundacji tzw. straty – towar, który nie nadaje się do sprzedaży.
Jest czternasta. Lublin parkuje na terenie fundacji przy Puławskiej 5. Na kierowców czeka zaparzona wcześniej kawa. Prezes sprawdza transport. Wolontariusze są uprzywilejowani: dostają paczki od razu w fundacji albo mają pierwszeństwo na placu. Eliza dostaje 200 zł z opieki społecznej, czasami mniej. Nie ma prawa do zasiłku. Pracowała jako kucharka. Jest chora – serce, kręgosłup. Niedawno przeszła operację. Co miesiąc musi wykupić leki za ponad 300 zł. Stara się o pieniądze na badanie wzroku. Bezskutecznie. Dziś prosi o buraki. Bierze chleb, masło. Innym razem jajka, mleko i znowu masło, parę innych rzeczy. Eliza przyznaje – Żeby nie fundacja, to ja bym dzisiaj, jak to się mówi, pod parkanem z głodu konała. Chodziłabym naga i bosa.
Piętnasta. Wreszcie nadchodzi moment, kiedy lublin wjeżdża na targowisko. Najpierw szerokim łukiem oddala się od czekających. Potem zaczyna cofać. Zbliża się do baraku. Kierowcy witają się z rozładowującymi. Michał – postawny, wysoki mężczyzna o sylwetce boksera wagi ciężkiej – pilnuje porządku. Nikt nie może dotknąć jedzenia przed sygnałem. Skrzynki z warzywami i owocami tworzą linię. Linia oddziela czekających od wolontariuszy.
Przed linią stoją ludzie z pustymi siatkami. Ustawiają się w rzędzie, nieruchomieją. Wszyscy patrzą, co zostało przywiezione. Po co wyciągną rękę w pierwszej kolejności? Stoją i czekają. Kiedy wolontariusze skończą rozładunek, wybierają jedzenie dla siebie. Ci za linią stoją.
B R A Ć! – ruszają na sygnał. Do tego czasu nikt nie sprzeciwił się Michałowi. Ludzie pochylają się nad skrzynkami. Otaczają je szczelnie. Niektórzy ryzykują, porzucają swoje miejsce i zaczynają szukać gdzie indziej. Kiedy siatki powoli się wypełniają, przychodzi czas na rozmowy. Niektórzy żartują: – A Szefowa się najadła, dziękuję bardzo i odeszła. – Co będę dźwigała? Popatrz, jakiego ładnego melona znalazłam. – Melona? A ja mam sąsiada Melona, a zawsze mówię Motyla. Kurna, na samochodzie już miałem na niego smaka!
Potem wszyscy stają w kolejce po chleb. Na koniec są paczki. – I coś tam na gryla, jakieś tam te na patyczku, a saszłyki, jajka, coś na słodko, śmietana, masło, no różności się zdarzają. Makaron, ryż, kasze. Paczki wydaje się z okna znajdującego się na wysokości dwóch metrów. Z baraku obitego szarą blachą falistą.
Pod barakiem mieszkają koty. Jak mówi rozładowujący towar młody mężczyzna – Koty leżą pod barakiem i ssą cyca – tylko one są zadowolone.
Na placu obowiązuje system kartek. – Są trzy kolory: poniedziałki, czwartki to jest tzw. czerwona kartka; wtorki, piątki – zielona; środy, soboty – żółta – wyjaśnia Szefowa. Niejednokrotnie ludzie próbują ominąć ten system. Przychodzą i stają razem z tymi, którzy przestrzegają zasad. Kiedy jest wystarczająco dużo towaru, dostają wszyscy. – Trudno powiedzieć: Nie dam ci! – wyjaśniają wolontariusze. Zdarza się jednak, że jedzenia nie starcza dla wszystkich. Wtedy ci, którzy chcieli pominąć przyjęte ustalenia, odchodzą z pustymi rękami. – I to jest przykre – mówi Szefowa.
Szkoda marnotrawić
Prezes wie, że przychodzący na plac „znają się jak łyse konie, wiedzą, ile kto ma”. Wolontariusze starają się odpowiadać na potrzeby ludzi. Mimo to zdarzają się skargi. Ale, jak mówi Szefowa – Czasami jest bardzo fajnie. Oni są naprawdę wdzięczni, tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego myślą, że to od nas dostają. Przecież z własnej kieszeni nie dajemy.
Arek kończy palić. Mówi do Gieni – Musimy pomyśleć, jak podzielić jedzenie. I wyjaśnia – Tu jest różnie, dostajemy różne jedzenie, bo to są tzw. odpisy. Termin spożycia jest przykładowo do jutra. Na sklepach tego już nie mogą trzymać więc dają nam. I musimy to wydać, ale tego samego dnia. Ja mówię, gotuj sobie dzisiaj, bo jutro psu tylko dasz. Nie możemy inaczej, bo jak wejdzie nam Sanepid, czy ktoś inny, to my za to będziemy odpowiedzialni. Z niewielkich głośników słychać głośne przeboje Radia Zet. Śpiewa Kasia Cerekwicka. Arek przygotowuje paczki.
Prezes siedzi przy kaflowym piecu. Wspomina początki fundacji. – Wszystko zaczęło się po '89 roku – mówi – Bardzo chcieliśmy coś zrobić! Opowiada o ludziach, którzy wyjmowali jedzenie ze śmietników i natychmiast jedli. Krew go zalała, zaczął organizować transporty. Najpierw było Auchan. Bołożuk wspomina „popakowaną wędlinę”, która szła na przemiał. Po precedensowej sprawie piekarza z Lubonia, który za rozdawanie nadwyżek pieczywa potrzebującym został obciążony wysokim podatkiem, Auchan wstrzymało pomoc. Mimo to cały czas znajdują się darczyńcy. Gdyby ich nie było, ludzie wróciliby do śmietników.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
Ignacy Strączek Foto: Marta Pruska
Źródło: informacja własna