Najpierw miał być portal. Potem sklep z ekologiczną żywnością. Dzisiaj mają już magazyn i przygotowują zdrowy catering. Myślą o hamakach z Ameryki Południowej i butach z opon. Ale droga, którą przeszła ekipa Spółdzielni Stary Mokotów była długa. – Złote czasy spółdzielni były przed wojną – opowiada Zbyszek Modrzewski, pomysłodawca Eko Moko.
Choć oficjalne otwarcie małego lokalu przy ul. Dąbrowskiego odbyło się w czerwcu, dopiero teraz ruszają pełną parą. Wakacje to najgorszy okres na tego typu działalność, co jednak nie oznacza, że próżnowali. Na stronie sklepu internetowego Eko Moko pojawia się coraz więcej produktów – od odżywek dla dzieci, przez warzywa, desery, kawę, po egzotyczne miso. Wszystko ekologiczne albo pochodzące ze sprawiedliwego handlu. Plan: sprawić, żeby do zdrowej żywności dostęp mieli nie zamożni klienci.
– Jestem wegetarianinem, ale nie kupuję warzyw pochodzących z ekologicznych upraw z powodu ich podwójnej ceny. Marzyło mi się miejsce, gdzie klientami nie będą wyłącznie ci z pełnymi kieszeniami albo tacy, którym lekarz nie dał innego wyjścia – opowiada Zbyszek Modrzewski.
Realizacja? Spółdzielnia socjalna i mały lokal, który wystarczy na magazyn. Od niedawna pełną parą wzięli się też za eko-catering i gotują na własną rękę. A wszystko zaczęło się od pomysłu na portal internetowy i fascynacji spółdzielczością.
Dojrzewająca alternatywa
Kilka lat temu Zbyszek pracował w jednej ze stacji telewizyjnych. Nie odpowiadał mu brak etatu i poczucie niepewnego jutra. Zaczął myśleć o alternatywie. Pomysł spółdzielni poddał jeden z kolegów. To był czas, kiedy miasto próbowało w pokojowy sposób załatwić sprawę kupców z KDT. Kwestia lokalu, który można było zdobyć w przetargu mocno się skomplikowała. Zapał opadł, a grupa znajomych przestała aktywnie poszukiwać miejsca na swoją spółdzielczą działalność. Część z nich stworzyła potem hostel Emma. Ale Zbyszek zaczął jednak realizować własny pomysł. Był rok 2010, kiedy udało mu się zebrać grupę znajomych, żeby zarejestrować Spółdzielnię Socjalną Stary Mokotów. Chcieli robić portal o Starym Mokotowie. Taki, który nie tylko informowałby o bieżących wydarzeniach, ale opowiadał ludzkie historie, żył życiem jego mieszkańców.
Złote czasy
Tego Zbyszkowi na Mokotowie brakowało. Przeprowadził się z Ochoty, gdzie miał poczucie wspólnoty. To on zainicjował akcję w obronie Hali Banacha. Tam sąsiedzi znali się nawzajem, tam czuło się lokalnego ducha.
– A tu – szok. Elementarnej reakcji na dzień dobry nie było. Ja się witam, a ktoś się na mnie patrzy i udaje, że nie słyszy – wspomina swoje pierwsze chwile na Madalińskiego. Właśnie obchodzono 50-lecie spółdzielni mieszkaniowej, do której należała jego kamienica. Z trójką sąsiadów wpadli na pomysł zorganizowania pikniku dla mieszkańców.
– Niech pan sobie robi, ale to nie ma sensu – usłyszał od mieszkańców z dłuższym stażem. Zrobili imprezę i wyszło świetnie. Zaangażowali się mieszkańcy, a wśród nich córka jedynego pracownika naukowego w Krajowej Radzie Spółdzielczej, zafascynowana ruchem spółdzielczym podobnie jak Zbyszek.
Bo, kiedy Zbyszek zaczyna swoją opowieść o idei spółdzielni socjalnych już wiadomo, że jedna kawa nie wystarczy. Słucham o złotych czasach ruchu spółdzielczego w Polsce przed II Wojną Światową.
– Ludzie kojarzą spółdzielnie z PRL-em, a to przecież ich najsmutniejszy okres w polskiej historii. Czas, w którym zabito ideę. Spółdzielnie stały się jednym z elementów centralnie sterowanej gospodarki. Uśmiercono dokładnie to, co mnie fascynuje najbardziej: oddolne budowanie pewnej wspólnoty.
Do spółdzielni z ogłoszenia
Aby skompletować zespół Zbyszek dał ogłoszenie w Gazecie Wyborczej w dziale „Praca”. Rekrutację poprowadził z Jolą – koleżanką, która chociaż niedawno przeprowadziła się na Ochotę, jest „mokotowianką z urodzenia” i trudno jej dorównać wiedzą o lokalnej przestrzeni. Wiedząc, że hasło „spółdzielnia socjalna” raczej nikomu nic by nie powiedziało, napisali, że szukają chętnych do spółdzielni dziennikarskiej, wtedy chcieli robić przede wszystkim portal informacyjny. Zgłosiło się sporo redaktorek, producentek telewizyjnych. Niektóre, chociaż wiedziały, że za chwilę czeka je redukcja etatów, nie mogły zarejestrować się jako bezrobotne. Wybrali Tosię.
– Świetnie się do tego nadaje. Nie dość, że wierzy w projekt, to ma sporą wiedzę i doświadczenie w budowaniu portali internetowych – cieszy się Zbyszek. Do zespołu dołączyła także Ada – fotografka, która wróciła z Londynu i próbuje się odnaleźć w polskiej rzeczywistości.
Chociaż często dochodzi między nimi do sporów i różnic zdań, są świadomi, że jadą na tym samym wózku:
Papierowa walka
Od pomysłu do realizacji musiało upłynąć jednak sporo czasu. Dwa lata temu założenie spółdzielni było drogą przez mękę.
– Podobno teraz rejestracja w KRS-ie trwa czasami tylko dwa tygodnie, nam zajęło to prawie cztery miesiące. Dobrze, że jest postęp. Widać coś się w końcu zmieniło – cieszy się Zbyszek. – My musieliśmy uczyć się na własnych błędach.
Papiery o rejestrację złożyli pod koniec lipca ubiegłego roku. Odesłano je z powodu błędów formalnych. Poprawili, wysłali. Znowu dostali odmowę, poprawiali i wysłali. Korespondencja trwała kilka miesięcy.
– W Urzędzie Pracy brakowało podstawowej informacji. Urzędnicy nie wiedzieli, na ile wcześniej trzeba się zarejestrować jako bezrobotny, czy spółdzielnia może rozpocząć proces rejestracji w KRS czy nie. Koszmar – wspomina dzisiaj Zbyszek i dodaje: – Przed wojną Jan Wolski napisał wzorcowy statut dla spółdzielni pracy. Każdy, kto potem chciał takową założyć, mógł z niego skorzystać. U nas w XXI wieku to wciąż jeszcze nie do osiągnięcia.
Z pomocą przyszła w końcu Krajowa Rada Spółdzielcza.
Nie mam długów, ale chcę!
Rozpoczynał się projekt „Partnerstwo na rzecz ekonomii społecznej: osiedlowe spółdzielnie socjalne”. Pomysł polegał na zachęceniu mieszkańców zalegających z czynszem do tworzenia spółdzielni socjalnych. Dzięki wykonaniu pracy na rzecz spółdzielni mieszkaniowej, członkowie spółdzielni socjalnej mogliby spłacić zaległe czynsze, a przy okazji zarobić na swoje bieżące potrzeby. Idea zacna, ale polskie spółdzielnie mieszkaniowe w większości mało mają wspólnego z działaniem wspólnotowym. Efekt był taki, że spośród kilkuset spółdzielni mieszkaniowych w Warszawie i okolicach do projektu zgłosiło się kilkanaście, a kilka w nim zostało.
Zbyszek ani nie był zadłużony, ani członkowie jego spółdzielni socjalnej nie mieszkali na jednym osiedlu. Udało mu się jednak przekonać koordynatorkę programu, aby rozszerzyć formułę. Zakwalifikowali się.
– Dostaliśmy nieocenioną pomoc. Od podstawowych spraw, jakimi były darmowe kserokopie dokumentów, po merytoryczne wsparcie ekspertów w sprawach formalnych. Udało nam się w końcu uzyskać wsparcie od Urzędu Pracy.
Od Warszawy do Etiopii
Najpierw ruszyli ze sklepem „ekomoko”.
– Uznaliśmy, że w ten sposób szybciej zdobędziemy fundusze na dalsze działanie - o wizji Spółdzielni Stary Mokotów Zbyszek może mówić długo. Jest catering i sklep internetowy. Właśnie szykują się do rozruchu portalu, ale mają już kolejne pomysły. Torby ze starych bannerów reklamowych? Wysłali właśnie ofertę współpracy do firmy z Wrocławia.
– Hamaki z Ameryki Południowej, buty ze starych opon i recyclingu, towary regionalne, fair traidowe produkty z Etiopii – wymienia Zbyszek.
Marzy mu się współpraca ze spółdzielniami socjalnymi z całego świata, może radio internetowe. Planów wiele, pomysłów nie braknie. A skoro przeszli tak długą drogę, to wątpliwe, żeby teraz zabrakło im zapału.
Źródło: inf. własna