– W słoneczny poranek, wystrojona w eleganckie spodnie, koszulę i buty na obcasie, stoję przed wejściem do Środowiskowego Domu – ośrodka, który zajmuje się osobami chorymi psychicznie. Jestem psychologiem i właśnie zaczynam tu swój wolontariat – pisze Kamilla Leszczyńska, włączając się w kampanię informacyjno-edukacyjną OCHOCZO RAZEM, dotyczącą osób chorujących psychicznie.
Dzień pierwszy – co ja tutaj robię?!
W słoneczny poranek, wystrojona w eleganckie spodnie, koszulę i buty na obcasie, stoję przed wejściem do Środowiskowego Domu – ośrodka, który zajmuje się osobami chorymi psychicznie. Jestem psychologiem i właśnie zaczynam tu swój wolontariat. Głowę mam nabitą wiedzą o psychopatologii, farmakoterapii i psychoterapii, a jednak czuję, że bardzo się boję. Tylko czego? Z pewnym zakłopotaniem przyznaję się przed sobą, że boję się wielu rzeczy. Jak „oni” będą wyglądać: zwyczajnie czy jakoś inaczej? Jak będą się zachowywać? Czy będą agresywni? Czy ktoś będzie krzyczał? (Naoglądałam się w telewizji filmów z takimi scenami). Wchodzę na piętro – raz kozie śmierć – i słyszę spokojny, rzeczowy głos uczestnika: „ma pani kapcie na zmianę?”. Wokół mnie zaciekawione spojrzenia, twarze młode i trochę starsze. Niektórzy przychodzą i przedstawiają się, inni tylko kiwają głowami na przywitanie. Nikt nie krzyczy, nie szaleje, jest normalnie. A mnie wstyd nie tylko dlatego, że nie mam kapci, choć przecież jestem w ich domu.
Miesiąc pierwszy – bliskie spotkania pierwszego stopnia
Siedzimy w kilkanaście osób w sali plastycznej i malujemy obrazy. To znaczy malują uczestnicy, ja męczę się okrutnie. No bo co mam namalować? Tak bez tematu? I przecież nie potrafię malować, rysować też nie. Zerkam na innych: malują! Zbieram się w sobie i maluję kwiatka. Czas się skończył, oglądamy swoje prace. Są różne: jedne przeciętne, inne wręcz wybitne. Większość obrazów tryska kolorami, wypełniona jest ludźmi, roślinami, pachnie życiem. Patrzę na uczestników: są zadowoleni z siebie i swoich prac. Patrzę na swój smętny kwiatek, któremu nawet wazonu nie zdążyłam domalować. Czuję, że zazdroszczę im tej spontaniczności, zaangażowania, wyobraźni i radości z tworzenia.
Miesiąc kolejny – niech żyje bal!
W blond peruce i stroju królika stoję zażenowana na progu sali pełnej baloników i serpentyn. Jest środek dnia, a jednak cała sala tańczy. Lekarze, hinduski, wróżki, złodzieje zegarków, klauni, biedronki tańczą i wirują bez skrępowania. Pląsają uczestnicy, terapeuci, pani kierownik też, przebrana za pszczołę. Przemykam tanecznie przez środek, że niby odważnie bawię się ze wszystkimi, i z ulgą przyklejam się do ściany. Nie na długo: pirat prosi mnie do tańca. Widzę uśmiechnięte twarze, tańczące pary i tancerzy solo, pszczoła macha mi ręką (łapą?), nasz ośrodkowy zespół gra, nomen omen, jak szalony, z pełnym zaangażowaniem. Powoli czuję, jak schodzi ze mnie napięcie. Nikt nikogo nie ocenia, wszyscy po prostu dobrze się bawią. Zza pleców słyszę głos: „ale pani się fajnie przebrała za Barbie!”.
Rok pierwszy – do zakochania jeden krok
Znam już dość dobrze wszystkich uczestników i ich historie, które dzielą czas na ten sprzed choroby i ten po. Są tutaj pielęgniarki, naukowcy, technicy, studenci… Opowiadają mi o tym, jak żyli normalnym życiem do momentu pojawienia się choroby. Szczególnie lubię rozmawiać z panem Krzysiem, który słowami oprowadza mnie po ulicach swojej dawnej Warszawy, zapoznaje z nieżyjącą już rodziną wybitnych prawników, a to wszystko przy poobiednim kompocie. Jest też niezwykle pogodna pani Ola, która zawsze wita mnie uśmiechem; jest pan Janek, który przeczytał wszystkie mądre książki jeśli nie tego świata, to na pewno z ośrodkowej biblioteki; i wielu, wielu innych. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że momenty, w których zapominam o tym, że rozmawiam z „chorymi”, zdarzają się coraz częściej.
Rok drugi – po ciemnej stronie księżyca
Za każdym razem, wchodząc do ośrodka, zastanawiam się, w jaką podróż wyruszę. Dzisiaj wagonik życia ośrodkowego wiezie mnie do stacji „lęk”, a moim przewodnikiem jest pan Janek. Zazwyczaj pewny siebie, elokwentny i pogodny, teraz siedzi w fotelu z rękami złożonymi w obronnym geście i niespokojnie rozgląda się po pokoju. Na pierwszy rzut oka widać, że czegoś się boi. Ale co zmieniło się tutaj od wczoraj? Nic. Po prostu ma dzisiaj gorszy dzień, a to oznacza, że w jego głowie rozgościły się myśli i głosy, które mówią mu, że jest beznadziejny i do niczego nie nadaje się. Co gorsze, te głosy przekonują go, że ktoś czyha na jego życie. To zdarza się nie po raz pierwszy, dlatego pan Janek podejrzewa, że to nie dzieje się naprawdę, że to znów jest objaw jego choroby, schizofrenii. Podejrzewa, ale nie jest do końca pewien, bo te głosy są wyraźne i bardzo przekonujące. Widzę, jak się męczy, balansując na granicy zdrowia i choroby. To niezwykle poruszający moment, kiedy jego cierpienie spotyka się z moją bezradnością. Bo moje słowa, że ten bolesny i wykańczający dialog odbywa się w jego głowie, a nie w rzeczywistości, nie przyniosą ulgi, gdy choroba bierze górę. Nagle słyszę jego słowa: „ja pani wierzę, że to nie dzieje się naprawdę”. Ze wzruszenia braknie mi słów i długo siedzimy razem w milczeniu.
Rok kolejny – smuga cienia
Czasami znajomi pytają się mnie, jacy „oni” są, ci chorzy psychicznie. Reaguję na to złością i poirytowaniem: jak to, jacy? Zwyczajni! Jednak przypominam sobie, że nie tak dawno sama miałam różne wyobrażenia i fantazje na ich temat.
Jacy są? Gdy ich choroba jest daleko, na wakacjach, są weseli, otwarci, szczerzy, ufni, kreatywni, pełni energii, chętni do pomocy, wrażliwi. Natomiast, gdy choroba zbliża się, stają się niespokojni, nieufni, zamknięci w sobie. Jeśli podejdzie bardzo blisko, ich cierpienie, przerażenie i poczucie zagrożenia stają się niewyobrażalne i nie do zniesienia; wówczas szukają schronienia w szpitalu. Na szczęście odpowiednio dobrane leki pomagają, przynajmniej na jakiś czas.
Kolejne pytanie znajomych: co wy tam robicie z nimi w tym ośrodku? No właśnie, kurczę, można by pomyśleć, że nic nadzwyczajnego: czytamy, malujemy, robimy zakupy na drugie śniadania, rozmawiamy, sprzątamy, majsterkujemy, gramy, śpiewamy, jeździmy na wycieczki… Tak, jak robi się to w domu z rodziną czy z przyjaciółmi. No właśnie, i tu zaczyna się robić poważnie i smutno. Z powodu choroby często zostają sami: rodzina oddala się, przyjaciele wycofują. Nowi, ze strachu, wcale się nie pojawiają. I tak idą przez życie: choroba i jej objawy z jednej strony, z drugiej: samotność i wykluczenie. Bo choroba często odbiera również życie zawodowe. Niewiele zostaje… Czy aby na pewno?
Zamiast epilogu – końca nie widać...
Po pracy siedzę na murku pod ośrodkiem, macham nogami w czerwonych trampkach. Nie chce mi się stąd odchodzić do mojego „innego” życia: do kolejnej pracy, przyjaciół, rodziny, obowiązków, zabiegania, planowania, realizowania… I nagle zdaję sobie sprawę, że tutaj czas i życie płyną inaczej: jakby do wewnątrz. Życie poza ośrodkiem głównie opiera się na pędzie, jeżdżeniu, zdobywaniu, osiąganiu, posiadaniu. A tutaj rozwija się, ale jakby „do środka”. Nagle czuję ogromną wdzięczność dla tych ludzi. Dzięki nim za każdym razem muszę zwolnić, by zobaczyć ten ich inny, wewnętrzny wymiar: świat pełen radości, niepokoju, lęku, nadziei, ufności. Często czuję się zafascynowana jak dziecko, patrzące w kalejdoskop: wielobarwny i wielowymiarowy. Dla mnie, dorosłej już kobiety, to prawdziwa szkoła człowieczeństwa i niezwykłe doświadczenie, którego nie dadzą żadne studia, szkoły czy wiedza teoretyczna.
„Pani Kamillo, ładne liście nazbierałam w parku?”. No właśnie, kiedy byliście zbierać jesienne liście czy kasztany, tak po prostu, dla przyjemności?
Artykuł powstał w ramach kampanii "Ochoczo Razem".
Źródło: w imieniu Organizatora