„Politycznej Wojnie na Górze, która różnymi mechanizmami transmitowana jest w dół, trzeba dawać opór swoiście rozumianym obywatelskim Pokojem na Dole. To niełatwe, ale nie niemożliwe” – Jakub Wygnański na łamach kwartalnika „Więź” analizuje sytuację po wyborach prezydenckich i przed obchodami 40-lecia podpisania Porozumień Sierpniowych. I zadaje regularne ćwiczenia z obywatelstwa.
Tekst Jakuba Wygnańskiego pt. „Tysiąc dni bez wyborów. Tysiąc dni dla Republiki” ukazał się w internetowym wydaniu kwartalnika "Więź" 8 sierpnia 2020 r. Jest to jednak artykuł, do którego warto wracać. Nie tylko dlatego, że bardzo długi i coś mogło umknąć (chociaż wielce jest to prawdopodobne). Nie tylko dlatego, że ważny szczególnie w tych dniach, gdy przypominamy sobie o porozumieniach podpisanych 40 lat temu w Stoczni Gdańskiej (chociaż tak jest). Przede wszystkim jednak jest to tekst inspirujący: do przemyśleń, do podjęcia postanowień, do działania (kończy go lista siedmiu konkretnych pomysłów na regularne ćwiczenia z obywatelstwa). I – mimo wszystko – dający nadzieję. Dlatego warto do niego wrócić.
Poniżej przedstawiamy fragmenty – te być może najbardziej dotyczące organizacji społecznych i ich roli obecnie – ale zachęcamy do zapoznania się z całością dostępną w internetowym wydaniu kwartalnika "Więź" >.
Ćwiczenia z obywatelstwa
Przed nami 3 lata bez wyborów – umownie 1000 dni. To nie jest dystans na sprint, ale raczej maraton. Jeśli tak, to ważniejsze niż siła i zapał są wytrwałość, kondycja, umiejętne rozłożenie sił, charakter.
Tego czasu nie spędzamy w zamknięciu. To przecież nie cela, na której ścianach stawia się kreski pomagające liczyć dni do końca… Owszem, kreski można stawiać, można je liczyć, mieć codzienne rytuały, często ćwiczyć, ale pamiętać o zasadniczej różnicy – nikt nas zamknął i pewnie nie zamknie. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi jedyne, co nam może naprawdę przeszkodzić, to my sami i nasza apatia.
Wiem, że brzmi to jak fragment przemówienia albo treść motywującego napisu – akurat na magnes na lodówkę. Warto to sobie jednak powtarzać. Na ten czas ważne jest przygotowanie zestawu „ćwiczeń z obywatelstwa” i wykonywanie ich regularnie przez najbliższe 1000 dni. Z pewnością nasza obywatelska forma „przed i po” będzie nie do poznania…
W tym czasie (w pewnym sensie szczęśliwie) nie będzie wyborów, a co za tym idzie, najważniejsi polityczni aktorzy nie muszą w tym czasie rywalizować (z pewnością nie muszą tego robić w sposób agresywny i drapieżny). Nie muszą przy każdej okazji ustalać hierarchii między sobą, itd. Na ten czas z drapieżników i indywidualistów mogą zmienić się w roślinożerców, zdolnych do życia w grupie. Czas rywalizacji wyborczej, owszem, nadejdzie, ale moment ten jest dość odległy, żeby nie myśleć o nim teraz. W tym najdłuższym adwentowym kalendarzu to bardzo daleko – powiedzmy 800 dni od teraz. Do tego momentu można zbierać sympatyków, przyjaciół, członków, ale nie trzeba od razu czynić z nich żołnierzy. W tym czasie ci, którzy kiedyś staną do zawodów, mogą i powinni swoją reputację i autorytet budować poprzez pozytywne pomysły i działania oraz wykazywać się raczej zdolnością do kooperacji i „pięknego różnienia się”.
(…)
Najważniejszym zadaniem jest stworzenie skutecznych mechanizmów podtrzymania obywatelskiej energii (retencja) i skierowanie jej ku formom, które mają pozytywny i regularny charakter.
Tlen dla polskiej polityki
W całym przedsięwzięciu najważniejsze jest zdefiniowanie i głębokie przyswojenie sobie natury procesu, w którym wspólnie bierzemy udział. Ludzie i instytucje na ogół grają swoje role w ramach jakiejś konwencji. Taka rola składa się z katalogu zachowań, określa też relacje z innymi. Nawet, jeśli przykładowo jako widzowie uczestniczą w rywalizacji – całkiem inaczej wygląda to w przypadku konkursu chopinowskiego, podczas konkursu skoków narciarskich czy wreszcie na meczu piłki nożnej. W każdej z tych sytuacji może wystąpić ta sama osoba i w każdej umieć się odnaleźć.
W polityce też jest kilka konwencji. Dobrze znana jest konwencja kampanii wyborczej – wiemy, na czym polega – graliśmy w nią nie raz. Jednak trwanie w niej po wyborach jest grubym nieporozumieniem – rodzajem zamroczenia i błędem, z którego cieszą się wrogowie.
Musimy szukać innej konwencji – takiej, która pasuje do czasu „pomiędzy”. Długiego czasu. Niektórzy mogą zapożyczyć na ten czas powiedzenie, że „pokój to tylko przygotowanie do wojny” myślę, że jest to bardzo niebezpieczne. Nie wszystko może i powinno być podporządkowane oczekiwaniom na ponowne starcie. Ten czas ma wartość samoistną. Musimy przejść z trybu indywidualnej rywalizacji (wyścig, walka) w tryb właściwy do gier zespołowych, treningu, meczy towarzyskich, budowania zainteresowania sportem w ogóle etc. Tu ważniejsze niż pojedyncze zdarzenia są procesy, odpowiednia sekwencja zdarzeń, długa perspektywa. Ważniejsze jest to, czy uda się osiągnąć zespołowo jakiś sukces, rozwiązać jakiś konkretny problem. Na tym etapie mniej jest ważne, kto zmobilizuje na „swoją rzecz” jak największą liczbę obywateli, ale raczej to, jak ogólnie poszerzyć i utrzymać skutecznie pokłady obywatelskiej energii i kompetencji – także tej, której bogate złoża ujawniły się w czasie kampanii.
(…)
Aktywni obywatele jak honorowi krwiodawcy
Przy okazji ostatnich wyborów prezydenckich mieliśmy do czynienia z rekordową frekwencją. Okazało się, że w drugiej turze po obydwu stronach sporu pojawiło się po mniej więcej 10 mln obywateli. Powodów tej mobilizacji może być wiele (zarówno budujących, jak i niepokojących – np. eskalacja niechęci do siebie nawzajem). Ta 8-cyfrowa liczba staje nam przed oczyma jako wielki zasób i nadzieja na obywatelskie przebudzenie. Dość przewidywalne jest, że nie jest to liczba osób, które pozostaną aktywne w okresie „międzywyborczym”. Trzeba jednak zabiegać o to, aby zachować ich jak najwięcej, a także zabiegać o nowych – tych najmłodszych, którzy pójdą głosować po raz pierwszy przy okazji kolejnych wyborów i którzy nie chcą żyć w świecie umeblowanym przez spory poprzednich pokoleń.
Najważniejszym zadaniem jest stworzenie skutecznych mechanizmów podtrzymania obywatelskiej energii (retencja) i skierowanie jej ku formom, które mają pozytywny i regularny charakter. Owszem, gniew i złość to ważne emocje i swoisty zapłon, ale chodzi o to, żeby nie zatrzymać się w tym miejscu. Odebraliśmy gorzką nauczkę – gniew i sprzeciw nie wystarczą. Część pewnie uzna to za dowód niemożności i usprawiedliwienie do wycofania się w sprawy prywatne. Część być może zacznie wyciągać z tego zgoła inne wnioski… Choćby takie, że aby wygrać, trzeba przekonać kogoś po stronie osób głosujących inaczej, albo że trzeba dotrzeć do owych „trzecich” 10 milionów (czyli niegłosujących), albo że, skoro nie udaje się zmienić spraw na poziomie krajowym, to trzeba pracować nad tym, co możliwe lokalnie, albo że koniecznie poza motywem ochrony/obrony/rewanżu trzeba przemawiać pozytywnie, dawać nadzieję, łączyć się wokół wspólnych marzeń, a nie tylko obaw i strachów.
Ostatnio często przywoływane są wyniki badań dwóch amerykańskich badaczek z Uniwersytetu Columbia (Erica Chenoweth, Maria J. Stephan, „Why civil resistance works: the strategic logic of nonviolent conflict”), które – na podstawie analiz licznych przykładów obywatelskich ruchów społecznych XX wieku – twierdzą, że te z nich, które miały pokojowy charakter, są dwukrotnie skuteczniejsze w doprowadzeniu do zmiany niż te, które, ogólnie rzecz biorąc, od przemocy nie stronią. Ważne jest też to, że „masa krytyczna” uruchamiająca zmianę to, jak twierdzą badaczki, 3,5 proc. populacji. To dobre wiadomości. Rzecz w tym, że owa dwuskładnikowa receptura nie jest warunkiem wystarczającym. Trzeba znacznie, znacznie więcej.
W Polsce owe 3,5 proc. to około miliona osób. Oznaczałoby to, że wystarczy, aby co dwudziesty z głosujących w ogóle (lub co dziesiąty z tych, którzy głosowali w drugiej turze na Rafała Trzaskowskiego) pozostał zaangażowany w aktywność obywatelską. Wyzwanie polega jednak na tym, że nie chodzi o jednorazowe zaangażowanie typu protest uliczny, podpisanie petycji, jednorazowa wpłata na ważny cel, nie mówiąc o uczestniczeniu raz na kilka lat w wyborach. Chodzi o znacznie więcej. Chodzi o „częściej”. Trzeba nieco więcej wysiłku, a z pewnością więcej regularności.
Porównajmy to do programu krwiodawstwa. Tak się składa że mam ciotkę, wspaniałą lekarkę, która od wielu lat pracuje w stacji krwiodawstwa. Zapytałem ją, jak to działa… Okazuje się, że fakt, że ten system w ogóle się kręci, jest tylko w niewielkim stopniu wynikiem jednorazowych akcji, pojedynczych przedsięwzięć (np. na rzecz najbliższych). System działa dzięki ograniczonej, ale zdeterminowanej i regularnie oddającej krew grupie honorowych krwiodawców. Nie wiedzą, do kogo trafia ich krew, ale czują imperatyw, żeby się nią dzielić. Szacunek! Jeśli zobaczycie kogoś z takim znaczkiem honorowego krwiodawcy (choć w większości się tym nie chwalą), wiedzcie, że zawdzięczamy im wszyscy bardzo wiele.
I o to właśnie chodzi – żeby znaleźć dość osób, które z podobną regularnością i bezinteresownością będą chciały troszczyć się o ważne sprawy publiczne. (…)
Wyzwanie polega jednak na tym, że nie chodzi o jednorazowe zaangażowanie typu protest uliczny, podpisanie petycji, jednorazowa wpłata na ważny cel, nie mówiąc o uczestniczeniu raz na kilka lat w wyborach. Chodzi o znacznie więcej. Chodzi o „częściej”. Trzeba nieco więcej wysiłku, a z pewnością więcej regularności.
Abonament na demokrację
W tym aspekcie koniecznie powiedzieć trzeba o potrzebie tworzenia solidnego zaplecza finansowego dla działań obywatelskich. Nie należy się wstydzić mówienia o tym. Nie chodzi tylko o to, że rząd najpewniej przygotuje jakiś „nadwiślański” wariant ustawy o „zagranicznych agentach”. Chodzi raczej o to, że nie wypada, aby tego rodzaju działania miały polegać na finansowaniu z zagranicy. Musimy się jakoś „ogarnąć” – tu w domu.
Kłopotliwe dane – Polacy rocznie wydają na alkohol ok. 40 mld zł, a na karnety do klubów fitness ok. 3,5 mld zł (raczej nie warto z nich korzystać w czasie pandemii). W Polsce mieszka ponad 100 tys. milionerów – osób, których majątek przekracza jeden milion dol. Nie opowiadajmy sobie więc, że nie stać nas na filantropię. Problem w tym, że jest ona odświętna i że tak rzadko trafia na cele związane z kwestiami praworządności, obrony praw itd. Nam jest potrzebny swoisty „abonament na demokrację”, bo jej wyłączenie zaboli bardziej niż wyłączenie Netfliksa.
Przez chwilę oddajmy się marzeniom. Gdyby owe 10 mln ludzi przez owe 1000 dni wpłacało tylko złotówkę dziennie? Dodajmy zera. Tak, to byłoby 10 mld złotych. Starczy z nawiązką. Można zrobić bardzo dużo. Nawet jeśli podzielimy tę kwotę przez 10 albo nawet przez 100, to ciągle robi wrażenie i jest znaczną sumą. Różnie można podejść do kwestii, kto ma te środki zbierać i jak rozdzielać. W większości takie darowizny powinny trafiać bezpośrednio do konkretnych organizacji wskazanych przez darczyńców, ale przydatne są też instytucje, które potrafią roztropnie rozdzielać zgromadzone środki (wierzę, że jedną z nich mógłby być np. Fundusz Obywatelski, który w ciągu dwóch lat wsparł kwotą miliona zł ponad 60 projektów). Takich instytucji jest i powstanie więcej.
Szczerze mówiąc, jeśli nie uda nam się zmobilizować większej niż dotychczas grupy obywateli do dania od siebie choćby minimalnych regularnych kwot, które dowodzą tego, że obywatele wierzą w to co robią instytucje obywatelskie – słabo to wszystko widzę.
Organizacje społeczne potrzebują jakiegoś dowodu, że są potrzebne i że mogą liczyć na wsparcie obywateli. To ważne, ile osób wyśle do nich ten sygnał. Im więcej, tym lepiej. Reguła wymyka się tu prostej arytmetyce: mimo że wynik mnożenia (kwota) jest taki sam, to większą wartość ma 500 wpłat po 10 zł niż 10 wpłat po 500 z.
Nie tylko budowanie popularności
Jeżeli mamy budować coś wspólnie, to każde ze środowisk musi być do tego przygotowane – musi być silne, tak żeby każdy wnosił do tego przedsięwzięcia coś więcej niż własne słabości. Brzmi to gorzko, ale tą tezę potrafiłbym bogato ilustrować przykładami – takimi, w których z zamiarów wspólnych przedsięwzięć nic nie wyszło. Jeśli ma być inaczej, to każde ze środowisk musi rozumieć swoją odrębność, a także uczciwie rozpoznać swoje silne strony, jak i swoje ograniczenia. Pracować nad sobą. Niech każdy zacznie od siebie.
Partie nie są ruchami społecznymi, a ruchy partiami. Partie nie są klasycznymi organizacjami społecznymi i na odwrót. Ta sama zasada odrębności dotyczy samorządu. Oczywiście każde z tych środowisk przechodzi różne metamorfozy – czasem zdarzają się „transfery” poszczególnych osób, ale natura tych instytucji i funkcje, jakie pełnią są odrębne. Dopiero kiedy poszczególne środowiska uznają siebie nawzajem i to co w każdej z nich unikalnie – współpraca nabierze sensu. Istotą partnerstwa jest odrębność i wzajemność.
Nie chodzi o to, żeby samorządowa szlachta i arystokracja „walczyła” z Królem. Tu chodzi o Republikę
Ostatnie lata to niestety częste przypadki unieważniania siebie nawzajem. Przykre przypadki instrumentalnego traktowania, kooptacji, kolonizacji, konfliktu, konkurencji. Dobrze, że jest jeszcze jedno słowo na K – kooperacja. Zatem pomni innych słów na K spróbujmy zacząć jeszcze raz.
Środowisko pozarządowe – czyli organizacje społeczne (a w każdym razie ich część) – stara się od wielu lat poddawać się autorefleksji, która wykracza poza branżowy charakter organizacji. Chodzi o samą naturę organizacji, sposób przywództwa, wartości, skuteczność, relacje z innymi itd. Organizacje społeczne (to określenie trafniejsze niż pozarządowe) mają krytyczne znacznie. W czasie „pomiędzy wyborami” to one tworzą podstawowe mechanizmy mobilizacji społecznej i społecznego oporu. To one tworzą ów jakże konieczny mechanizm „retencji” dla społecznej energii. To jest rodzaj „łąki”, która zatrzymuje wodę. Bez nich nawet chwilowe ulotne deszcze choć dają wodę niewiele dają. Woda wpada w piach i nic z niej nie zostaje…
Bez organizacji, które łączą obywateli, każdy z nas jako obywatel zostaje sam na sam z potężnym aparatem państwa i w tej konfrontacji jest bez szans. W Polsce odsetek osób, które należą do organizacji i liczba wolontariuszy, którzy w nich działają, należą do najniższych w Europie. To nie jest wina opresyjnej władzy. To nasze zaniechanie. Trzeba to zmienić. Organizacje wiedzą o tym i nawołują do tego. Taka autoanaliza potrzebna jest także w innych środowiskach. Właśnie teraz jest na to czas.
(…)
Ważnym, wspólnym elementem powinno być kształcenie liderek i liderów każdego z tych środowisk (kształcenie to może być w pewnej przynajmniej części prowadzone wspólnie). Chodzi o coś więcej niż umiejętności techniczne, w szczególności o coś więcej niż zdolności do używana różnych instrumentów komunikacji, kreowania zasięgów, ogólnie rzecz biorąc: budowania popularności. To w dużej mierze stało się kwintesencją współczesnej polityki – stała się ona szczególną wersją technik akwizycji i sprzedaży. Chodzi o politykę na serio: roztropność, wiedzę, formację, realną praktykę, osobistą integralność. Ten rodzaj pracy nad poszukiwaniem i kształceniem liderów dla każdego ze środowisk mógłby i powinien być przynajmniej w części prowadzony wspólnie dla wszystkich tych środowisk.
Gdyby owe 10 mln ludzi przez owe 1000 dni wpłacało tylko złotówkę dziennie? Dodajmy zera. Tak, to byłoby 10 mld złotych. Starczy z nawiązką. Można zrobić bardzo dużo.
Utrzymać „pomiędzy”
(…)
Politycznej Wojnie na Górze, która różnymi mechanizmami transmitowana jest w dół, trzeba dawać opór swoiście rozumianym obywatelskim Pokojem na Dole. To niełatwe, ale nie niemożliwe. Trzeba próbować różnego rodzaju metod (skryptów) rozmowy mimo różnic. Pomysły na to, jak to robić, i osoby gotowe w tym pomagać, przygotowywane są od kilku lat. Trzeba nareszcie pójść z tym „w Polskę”. Nie brakuje formatów i tematów do takiej rozmowy, która można prowadzić lokalnie. Wiele z nich to formaty typu „zrób to sam” – nikt nie musi przyjeżdżać… Większa jest chyba szansa, że w jakichś sprawach porozumieją się albo chociaż uszanują swoją odrębność sąsiedzi, którzy mają na płotach różne plakaty, niż posłowie z przeciwstawnych obozów. Może tym razem nauka powinna iść od dołu do góry? Polsce trzeba nieść Pokój. Potrzebny jest swoiście rozumiany Ruch Pokojowy – i to nie taki, który pojawi się po tym, jak sprawy zajdą za daleko, lecz taki, który nie dopuści do tego, aby za daleko zaszły.
Bardzo ważne jest, żeby różnorodne działania były nie tylko regularne, ale też rozległe (rozproszone) i prowadzone w wielu miejscach kraju. Będą one częścią swoiście rozumianego „repertuaru działań”, którym można wypełniać czas, nie tracąc go jednocześnie. Nie możemy się nudzić ani użalać się nad osobą. Nie możemy przeżuwać trującej nienawiści w stosunku do oponentów. To czas na ćwiczenie obywatelskiej kondycji, praktyczna nauka w zakresie społecznej samoorganizacji. Zawsze może się przydać.
Razem, nie osobno
Żeby jednak działania mogły być prowadzone w wielu miejscach, niezbędna jest elementarna organizacja. Wymaga ona przygotowania zestawu narzędzi i sprawdzonych propozycji działania, które mogą być używane przez lokalne środowiska i działających w nich animatorów. Arcyważne jest to, żeby owi animatorzy czy koordynatorzy nie byli „akwizytorami” na wyłączność jednej organizacji i jej narzędzi. Jeśli dalej będziemy tkwić w tego rodzaju egoizmie i egocentryzmie – jeśli nie nauczymy się dzielić zasobami (pomysły, informacje, struktury) – to nie warto nawet zaczynać. Bo to znaczy, że spotkamy się w tym samym miejscu (tylko gorszym) za kilka lat.
Musimy przyjąć do wiadomości, że są rzeczy i sprawy większe niż my sami – czyli Republika właśnie. Jeśli istnieje jakiś dobroczynny skutek doświadczeń ostatnich kilku lat, to ten, że wiele instytucji przekonało się, iż nie jest w stanie osiągnąć zbyt wiele w pojedynkę (solo).
Jeśli zatem uda nam się trochę przekroczyć siebie, to można wyobrazić sobie mechanizm, w którym powstają modele działania (takie, które można zastosować na zasadzie „zrób to sam”). Takie modele to niekoniecznie produkcja „centrali”. Wiele najlepszych pomysłów rodzi się lokalnie – ważne, żeby istniały mechanizmy pozwalające się o tym dowiedzieć innym i skorzystać z inspiracji. Potrzebny jest podział pracy. Z jednej strony – ci, którzy potrafią przygotować „skrypty” działania; z drugiej – ci, którzy mogą z nich wybierać i stosować je lokalnie. W każdej z tych ról może brać udział wiele podmiotów. Ów mechanizm upowszechniania skryptów działania (a do tego potrzeba współdziałania wielu instytucji) jest najskuteczniejszym i przez to najważniejszym mechanizmem zmiany.
(…)
Trzeba umieć docierać z konstruktywnymi i łączącymi działaniami do ludzi z różnych części Polski. Bezprzedmiotowe jest jeżdżenie do nich z politycznymi pogadankami i „nawracanie”, swoisty polityczny prozelityzm. To nie zadziała. Skutek będzie raczej odwrotny. Warto natomiast szukać tego, co nas łączy i w czym możemy współdziałać poza plemiennym podziałem. Rozmowa o transporcie lokalnym, o zdrowiu czy smogu może – nie musi, ale może – abstrahować od tego, na kogo głosują jej uczestnicy. Nie musi, ale może mieć wpływ na to, na kogo będą oni głosować (ale to nie może być cel główny). Ważne, żeby tworzyć okazję do rozmowy i współdziałania oraz nie dać wciągnąć się do nienawiści. W jednej z interpretacji esencją polityki jest nie zdobycie władzy, lecz utrzymanie pokoju. Warto o tym pamiętać.
(…)
Źródło: Kwartalnik "Więź"