Co mogą począć kobiety w niewielkiej miejscowości, gdy tracą pracę, a na głowie dom do utrzymania i dzieci do wykarmienia, ubrania i wykształcenia? Młodsze z trudem mogą znaleźć jakieś sezonowe zajęcie, starszym pozostaje wegetacja na mizernym garnuszku pomocy społecznej. Takie mało optymistyczne perspektywy miało przed sobą kilka pań z Wydmin (powiat giżycki), ale splot szczęśliwych okoliczności sprawił, że zostały bizneswomenkami.
Co prawda niewielkimi, bo prowadzona przez nie działalność nie zapewnia jeszcze dochodów pozwalających wyjechać na wczasy na Majorkę. Zapewnia jednak godną egzystencję, a przede wszystkim – poczucie własnej wartości i społecznej przydatności. Swój obecny byt zawdzięczają spółdzielni socjalnej, którą utworzyły dowodząc tym samym, że strata pracy to jeszcze nie koniec świata.
Widmo bezrobocia
W Wydminach działał niewielki zakład pracy, zajmujący się szyciem damskiej odzieży. Niektóre zatrudnione w nim kobiety były z firmą związane od 15 lat. Dla jednych było to w ogóle pierwsze miejsce pracy, inne poznały smak „cudzego chleba” wcześniej, w podobnych przedsiębiorstwach. Niestety, jak to czasem bywa w aktualnej rzeczywistości gospodarczej, szczególnie w przypadku niewielkich firm, parających się różnorodną działalnością, nadchodzi moment, że którejś z dziedzin nie chce się już prowadzić. Tak też było z krawiecką fabryczką.
– Początkowo był to spory zakład pracy, zatrudniający wiele osób na dwie zmiany – opowiada Renata Puchalska. – Z czasem jednak wszystko się kurczyło, bo właściciele nie chcieli rozwijać tego profilu swojej działalności gospodarczej. Ostatecznie zostało nas kilka i wszystkie zostałyśmy niemal jednego dnia bez pracy. Naszym najpoważniejszym błędem było to, że nie odeszłyśmy wcześniej, ale to nie jest łatwe, tak rzucić pracę, kiedy nie ma innej i kiedy człowiek czuje się związany i odpowiedzialny za zakład, w którym przepracował kilkanaście lat.
Poczucie więzi i odpowiedzialności pociągało za sobą przykre konsekwencje, wynikające z dość powszechnych, niestety, manipulacji w procesie zatrudnienia. Panie miały oficjalne umowy na pół etatu, najczęściej roczne, kolejny rok pracowały na czarno i później znów „zasługiwały” na formalną umowę. To powodowało, że gdy definitywnie straciły zatrudnienie, nie nabywały nawet prawa do zasiłku dla bezrobotnych. Z dnia na dzień pozostawały bez środków do życia, a nie każda z nich miała podstawowe przynajmniej zabezpieczenie w postaci pracującego męża.
Co by tu razem zrobić?
Z wypowiedzeniami w rękach wydmińskie niewiasty początkowo nie wiedziały, co począć. Owszem, rozmawiały o tym, że może warto byłoby coś wspólnie zrobić, ale bez zasobów finansowych i zaplecza technicznego szanse były mizerne. Wiedziały tylko to, że chętnie nadal pracowałyby wspólnie, bo szkoda było zerwać wieloletnie koleżeńskie więzi i zgranie. Niektóre mogły próbować znaleźć zajęcie gdzieś za ladą w sklepie, większości jednak groziło bezczynne siedzenie w domu. O tym, że istnieje taka forma samozatrudnienia jak spółdzielnia socjalna dowiedziały się w momencie, gdy rejestrowały się w giżyckim Powiatowym Urzędzie Pracy jako osoby bezrobotne.
– Na stronie internetowej PUP był link do innej strony, mówiącej właśnie o spółdzielniach socjalnych – opowiada pani Renata. – Poczytałyśmy i uznałyśmy, że to coś w sam raz dla nas. W samym urzędzie jednak niewiele informacji mogłyśmy uzyskać, a jedyne o czym wiedziano tam na pewno to to, że na żadne wspieranie jakiejkolwiek działalności nie ma tam pieniędzy.
Pomoc NGO-sów
Link ze strony PUP w Giżycku kierował do ełckiego stowarzyszenia ADELFI, a dokładniej – do prowadzonego przez tę organizację Ośrodka Wspierania Inicjatyw Ekonomii Społecznej (OWIES). Wystarczył jeden telefon, by uzyskać wszelkie możliwe informacje, jedna wizyta w Ełku – by życie kilku pań z Wydmin zostało skierowane na zupełnie nowe tory po zaledwie dwóch tygodniach posiadania przez nie przykrego statusu „bezrobotna”.
– Zostałyśmy „odesłane” do Fundacji Rozwoju Przedsiębiorczości ATUT z Ostródy, która realizowała projekt mający na celu powołanie pięciu spółdzielni socjalnych – mówi dalej Renata Puchalska. Panie odbyły odpowiednie szkolenia, przygotowały wizję swojej przyszłej pracy, sporządziły biznesplan i dokonały rejestracji przedsiębiorstwa dokładnie 23 lipca 2012 roku. I tak powstała „Mira”. – Spółdzielnia socjalna musi być założona przez co najmniej pięć osób, a jedna z nas miała formalnie zarejestrowaną działalność, którą w istocie prowadził mąż. Nie miała więc koniecznego statusu osoby bezrobotnej. Dlatego do udziału w przedsięwzięciu zaprosiłyśmy też inną koleżankę, która pracowała z nami wcześniej, ale krótko, a później zajmowała się już tylko domem i trójką dzieci. W niedługim czasie dokooptowałyśmy jeszcze jedną koleżankę, bo też została bez zatrudnienia – dodaje pani Renata.
Produkcyjny pomysł
Lata doświadczenia sprawiły, że najlepszą umiejętnością, jaką dysponowały członkinie nowej spółdzielni socjalnej było krawiectwo. Nic zatem dziwnego, że pod kątem tej profesji budowały swoją zawodową przyszłość. Zrezygnowały z szycia lekkiej odzieży damskiej, a postanowiły produkować niezwykle potrzebną odzież roboczą. Uznały, że to bezpieczniejszy towar, na który nie powinno braknąć zbytu i mniej wymagający, bo nie podlega wahaniom mody. Uznały, i słusznie, że nawet jeśli dopracują się zapasów magazynowych, to niezależnie od upływu czasu doczekają się one nabywcy.
Nie miały jednak kompletnie nic, co pozwalałoby zaistnieć na rynku. W zakupie niezbędnych maszyn pomogły dotacje, przydzielone przez ostródzki ATUT w ramach realizowanego projektu. – Każda ze spółdzielni, które powstawały, miała otrzymać jednorazowy zastrzyk finansowy w wysokości 100 tysięcy zł (20 tys. zł na jedną osobę). Było to obliczone na pięć spółdzielni. Ostatecznie powstało ich sześć, więc te dotacje nieco zmniejszono. Odrobinę skomplikowało nam to plany, ale nie na tyle, byśmy sobie nie poradziły – opowiadają spółdzielczynie.
Samodzielnego zaangażowania wymagało pozyskanie odpowiedniego lokalu na działalność produkcyjną i jego dostosowanie. Na to właśnie, mimo wcześniejszych planów, zabrakło środków z dotacji. Od czego jednak własne ręce, poparte desperacją i wsparciem rodziny. – Pracowali głównie nasi mężowie, szczęśliwie mający odpowiednie kwalifikacje i umiejętności – wspomina Renata Puchalska. – Pomagały nawet starsze dzieci. Tylko gminne władze w niczym nas nie wsparły, mimo że deklarowały pomoc w uzyskaniu odpowiedniego lokalu. Ale i z tym sobie poradziłyśmy, ostatecznie dzierżawiąc pomieszczenia od PKP.
Otrzymana dotacja wystarczyła na zakup specjalistycznych maszyn. To, co zostało, pochłonął remont pomieszczeń, wysysając też rodzinne oszczędności spółdzielczyń. – To było ryzyko i był moment, że zastanawiałyśmy się, czy je podjąć. W przypadku, gdyby się nam nie powiodło, przykre konsekwencje odczułyby też nasze rodziny. Jednak mężowie bardzo nas wspierali, motywowali i pomagali, i tak wspólnie, decyzją całych naszych rodzin, ostatecznie doprowadziłyśmy do otwarcia własnej firmy, która rozpoczęła produkcję dokładnie 17 września 2012 roku.
Pod górkę na rynek zbytu
Do splotu szczęśliwych okoliczności można zaliczyć fakt, że mężowie spółdzielczyń – przynajmniej ci, którzy mają zatrudnienie – związani są z firmami budowlanymi, a tym odzież robocza potrzebna jest zawsze. Początkowo więc krawieckie dzieła własnych żon reklamowali w swoich przedsiębiorstwach, pomagając w ten sposób także w wejściu na rynek.
Wbrew pozorom prosty w zamyśle pomysł na biznes wcale nie okazał się taki prosty. Do produkcji odzieży potrzebne były też materiały. Pierwsza partia surowca, nabyta w firmie, w której zaopatrywał się dawny pracodawca przedsiębiorczych kobiet, okazała się dość droga. Od czego jednak współczesna technika! Obecnie wszystkie niezbędne zakupy dokonywane są drogą internetową – szybko, sprawnie i bez większych problemów. – Najczęściej dostajemy materiał tuż po zamówieniu, ale bywają i chwile „grozy”, gdy np. mamy zlecenie na uszycie 60 par roboczych spodni, a okazuje się, że w hurtowni odpowiedniego materiału akurat nie ma – opisują swoją produkcyjną codzienność spółdzielczynie z Wydmin.
Starają się jak najskuteczniej zadowolić klientów. Szycie odzieży roboczej to nie tylko łączenie poszczególnych elementów spodni, kurtek czy koszul. Trzeba przygotować formy, zrobić prototyp, sprawdzić, czy odpowiada on oczekiwaniom. – Na przykład standardowy kombinezon komuś akurat nie odpowiada, bo chce, by nie miał on rękawów. Albo kieszeń w spodniach musi być w innym, niż normalnie, miejscu i jeszcze dodatkowo wzmocniona. Inne jeszcze potrzeby mają na przykład posadzkarze, dla których należy odpowiednio wypełnić miękką pianką część nogawek na kolanach, bo przecież oni na kolanach pracują – mówi pani Renata. Przygotowywanie modeli ma jednak swoje pozytywy. – Dzięki bieżącej współpracy z klientami i przygotowywaniu odzieży pod ich indywidualne potrzeby powoli rozszerzamy nasz asortyment, a to z kolei pozwala mieć nadzieję, że będzie nam przybywało stałych odbiorców. Zdarzają się już zamówienia niemal hurtowe, po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt sztuk. To wymaga od nas intensywnej pracy, ale daje też i mnóstwo satysfakcji, że to, co robimy, klientom odpowiada i chcą więcej. Klienci mają wymagania nie tylko do formy, ale także koloru czy użytego materiału. „To nic, że to robocze, ale i w takim też chcę ładnie wyglądać” – uzasadniają czasem.
W swojej ofercie „Mira” ma także wszelkie inne usługi krawieckie, także hafciarskie, a na potrzeby tych ostatnich zaopatrzyła się w wysoko specjalistyczną maszynę. – Mieliśmy tu nawet wycieczki szkolne, bo dzieci chciały zobaczyć to „cudo” – dodaje ze śmiechem pani Renata.
Trudne perspektywy na swoim
Po kilku miesiącach funkcjonowania „Mira” zdecydowała się na działania promocyjne. Ma swoją stronę internetową, profil na Facebooku i reklamuje się w lokalnej prasie. Te działania wpłynęły na zwiększenie liczby zamówień, nie na tyle jednak, by spółdzielczynie mogły się poczuć zupełnie bezpiecznie. – Jak są duże zamówienia, odnotowujemy niewielki zysk, ale nie są to jeszcze pieniądze, które zapewniałyby swobodę i bezpieczeństwo finansowe – podkreśla Renata Puchalska. – Na razie wielką pomocą dla nas jest tzw. wsparcie pomostowe. Każda z nas, założycielek spółdzielni, otrzymuje co miesiąc 1386,00 zł, z których pokrywamy opłaty, składki do ZUS i pensje, czyli te wydatki, które wcześniej określiłyśmy we wniosku o dotację na założenie spółdzielni.
Wsparcia pomostowego nie ma jedna z pań, która w spółdzielni pracuje, bo – co ważne – „Mira” daje zatrudnienie już kolejnym kobietom z Wydmin. Po blisko roku funkcjonowania spółdzielni socjalnej pracujących w niej pań jest już siedem. Najmłodsza z nich jest po 30., najstarsza – sporo po 50. Każda z tych kobiet ma rodzinę i jedno, dwoje, a nawet troje dzieci na utrzymaniu. Mężowie w większości też pracują, ale nie wszyscy. W dużej mierze egzystencja siedmiu rodzin zależy więc od przyszłości „Miry” i jej rozwoju.
Trochę je przeraża moment, gdy już nie będzie wsparcia pomostowego, dlatego starają się wchodzić na rynek nie tylko z ubraniami roboczymi. Szyły już np. stroje dla chóru, potrafią przygotować odzież ludową, mają w ofercie serie haftowanych gadżetów, np. pokryć na poduszki czy nawet zabawki. Wszystko po to, by pozyskiwać coraz więcej klientów i zamówień.
Mimo niepewnego jutra panie są zadowolone ze swojego „dzisiaj”. – Bez tej spółdzielni właściwie nie miałybyśmy żadnych perspektyw. Może trafiłaby się jakaś praca w sklepie, ale bardziej prawdopodobne jest to, że siedziałybyśmy w domach, próbując związać koniec z końcem i coraz bardziej oddalając się od zewnętrznego świata. To, że mamy swoją spółdzielnię, swoją pracę i jakąś przyszłość przed sobą, zapewnia nam spokój, kształtuje też atmosferę w naszych domach i rodzinach. Jest to psychiczny komfort, wart wszystkich pieniędzy.
Tekst pochodzi z regionalnego pisma organizacji pozarządowych "Pozarządowiec", wyd. ESWIP [czerwiec nr 4 (150) 2013 rok XVII].
Źródło: Stowarzyszenie ESWIP