– Moja niepełnosprawność towarzyszy mi od zawsze i jest dla mnie czymś zupełnie normalnym – mówi Krzysztof Kwapiszewski, prezes Zarządu Klubu Sportowego Niepełnosprawnych „Start” Warszawa.
Rodzice mówili mu, że jako mały chłopczyk chodził. Ale on tego nie
pamięta. Zachorował na chorobę Heinego-Medina, gdy miał rok i
siedem miesięcy. Lekarze stwierdzili, że na pewno nie przeżyje.
Dopiero po trzech dniach zaczęto go leczyć. Jednak wirus polio
poczynił już nieodwracalne zmiany. Okazało się, że mały Krzyś ma
całkowity niedowład nóg. Dzieciństwo upłynęło mu na rehabilitacji w
szpitalach i sanatoriach. Lekarze nie wierzyli, że będzie chodził.
Ale on się uparł.
Mieszkał z rodzicami w domu, w Wołominie. Miał sześć lat, gdy tata
zrobił mu barierki w ogródku – od schodów do furtki – żeby ćwiczył.
Zakładał aparaty na nogi, gorset usztywniający kręgosłup i łapał
się rękoma za barierkę.
– Wychodziłem rano, po śniadaniu. Potem, przy barierce dochodziłem
do furtki i wracałem do domu na obiad. Tak długo zajmowało mi
przejście tych kilkudziesięciu metrów – wspomina dziś z uśmiechem
Krzysztof Kwapiszewski. – Rehabilitanci mówili, że jak będę mógł
przejść 100 metrów, to dobrze. A były czasy, że chodziłem o kulach
nawet 5 km. Od dzieciństwa stawiałem przed sobą różne cele i je
realizowałem. Do dzisiaj jestem bardzo aktywną osobą.
Życie na sportowo
Kiedy miał 12 lat przeprowadził się z rodzicami do Warszawy. Było
łatwiej – bliżej do szkoły, więcej możliwości niż w małym mieście.
Zapisał się do Klubu Sportowego Niepełnosprawnych „Start”.
– Zacząłem trenować koszykówkę na wózku, ale byłem trochę za niski
i za słaby w rękach. Potem wziąłem się za lekkoatletykę. Niestety,
przyplątało się zapalenie płuc i z tej dyscypliny sportowej też
musiałem zrezygnować – opowiada.
W międzyczasie jeździł jako kierowca rajdowy, skończył szkołę
pomaturalną, zaczął pracować w Zakładzie usług
radiowo-telewizyjnych, założył rodzinę (jego żona jest osobą
pełnosprawną). Potem była Solidarność, stan wojenny i przywrócenie
do pracy po kilkunastu miesiącach. W 1989 r. wrócił do klubu
„Start”, który po dziejowej transformacji przeżywał ciężkie chwile.
W 1993 r. został jego prezesem i funkcję tę pełni do dzisiaj. W
latach 90., jak sam mówi, zaczął bawić się w żeglarstwo regatowe.
– Od zawsze ciągnęło mnie do wody. Na łódce pływałem od siódmego
roku życia – twierdzi.
Wśród supersprawnych
Przez sześć lat jego załoga zdobywała tytuł mistrzów Polski w
zawodach dla niepełnosprawnych. W 2004 r. pojechali nawet na
Igrzyska Paraolimpijskie do Aten. Po powrocie z Grecji Kwapiszewski
postanowił, że już czas zacząć pływać po morzu.
– Chcieliśmy udowodnić, że osoby z dysfunkcją narządu ruchu także
mogą uprawiać żeglarstwo morskie, zarezerwowane do tej pory dla
ludzi supersprawnych – mówi. – W 2005 r., po siedmiu latach
przygotowań, popłynęliśmy do Kemi, najbardziej wysuniętego na
północ portu na Bałtyku. Dotarliśmy tam bez żadnych przeszkód –
opowiada. – W 2006 r. wybraliśmy się w rejs w poprzek Szwecji,
płynąc między innymi przez kanały Gotta i Trola. W 2007 r. mieliśmy
w planach rejs na Wyspy Owcze, ale koniec końców popłynęliśmy do
Danii, Finlandii, Szwecji, a potem do Szczecina na europejski zlot
żaglowców The Tall Ships’ Races 2007. W gronie ponad stu jachtów i
żaglowców byliśmy jedną z dwóch załóg płynących w formie
integracyjnej.
Jakby tego było mało, wolnych chwilach Krzysztof Kwapiszewski
skacze ze spadochronem i lata samolotem.
– Moim marzeniem jest jeszcze łażenie po górach. Chciałbym wejść na
Mount Everest, wejść o własnych siłach, sam. Wiem jednak, że nie
spełnię tego pragnienia. Może za to uda się mi popłynąć na
Przylądek Horn. To też jest wyzwanie! – uśmiecha się. – Czasem się
wkurzam, że nie mogę czegoś zrobić, ale to szybko mija. Jestem
niepełnosprawny i już!
Pokonywać bariery
Krzysztof Kwapiszewski ma 54 lata. Nie walczy ze swoją
niepełnosprawnością, tylko ją zaakceptował. Znalazł swoje miejsce w
rzeczywistości i żyje w zgodzie z tym, co przyniosło mu życie. Dla
wielu ludzi, także dla zawodników w klubie, jego sposób myślenia i
postawa życiowa jest swoistym drogowskazem. Patrzą na niego i
widzą, że chodząc o kulach czy jeżdżąc na wózku można robić wiele
rzeczy i brać z życia pełnymi garściami.
– Nigdy nie siadałem w oknie i nie kląłem na moje kalectwo. Nigdy
nie stałem biernie i nie patrzyłem, jak życie przesuwa mi się przed
oczami. Nie rozczulam się nad sobą, tylko działam. Jak staję przed
przeszkodą to nie wściekam się, że pojawiła się na mojej drodze,
tylko myślę, jak ją pokonać – opowiada. – Bariery tkwią w nas
samych. Jeżeli zablokujemy się wewnętrznie i poddamy naszej
niepełnosprawności, to przegramy życie. A trzeba jak najlepiej
wykorzystać to, co się ma.
Kwapiszewski nie narzeka też na bariery architektoniczne.
Przyznaje, że jest coraz więcej udogodnień dla niepełnosprawnych.
Według niego Polska wcale nie odbiega pod tym względem od innych
krajów. Gdy był w Holandii, to stwierdził, że tam niepełnosprawni
mają jeszcze gorzej niż u nas. Jasne, że jeśli gdzieś są za wąskie
drzwi i nie da się wjechać wózkiem, albo jak nie ma windy czy
podjazdu, to powinno się je zrobić. Jednak bardziej od barier
architektonicznych drażni go ludzka bezmyślność, np. samochód
zdrowej osoby postawiony na miejscu dla inwalidy.
– Nie jestem zwolennikiem likwidowania przeszkód za wszelką cenę.
Niektóre z nich pozostaną na zawsze. Przecież tak naprawdę nie
żyjemy w świecie bez barier – mówi. – Nie rozpaczam, że nie mogę
wjechać na peron, tylko proszę ludzi, żeby mi pomogli. I po krzyku.
Może raz zdarzyło mi się, że ktoś mi odmówił. Poza tym, jak bym
miał wszędzie same udogodnienia, to pewnie nie schodziłbym z wózka.
A skoro wózkiem wszędzie nie wjadę, to wolę chodzić o kulach. W
moim bloku zjeżdżam windą na dół, ale żeby wyjść z klatki mam do
pokonania jeszcze dziewięć schodków.
Krzysztof nie rozmyśla, co by było, gdyby był zdrowy. Z perspektywy
lat nawet nie wie, czy by się dobrze czuł, jako osoba w pełni
sprawna. Zdaje sobie sprawę, że ma zniszczone stawy, że aparaty, w
których chodzi cały dzień, powinien zakładać na 2-3 godziny. Ściąga
je dopiero w domu. Od trzech lat nie nosi też gorsetu
usztywniającego kręgosłup, bo zaczął mu przeszkadzać.
– Wiem, że się starzeję i w ciągu kilku lat na pewno będę musiał
całkowicie przesiąść się na wózek, ale na razie mam inne rzeczy na
głowie.
Dobra integracja
W czasach PRL-u osoby niepełnosprawne skazane były tylko na
spółdzielnie inwalidów. Obracały się niejako w swoim gronie. Miały
szereg przywilejów i od reszty społeczeństwa odgradzał je szczelny
mur. Teraz spółdzielni praktycznie nie ma. A niepełnosprawni są
coraz aktywniejsi w społeczeństwie. Powstało wiele stowarzyszeń,
fundacji, programów, które pomagają zintegrować te dwa światy.
Często z ogromną korzyścią zarówno dla jednego, jak i drugiego. To
jednak długi proces i wymaga otwarcia się obu stron z taką samą
atencją.
– Gdy bierzemy od społeczeństwa, a bierzemy, to dajmy też coś od
siebie. To uczciwe – stwierdza K. Kwapiszewski. – Nie jestem osobą
roszczeniową. Oczywiście, potrafię upomnieć się o swoje prawa, ale
w granicach rozsądku. Łatwo jest krytykować, żądać, szukać luk w
prawie, by wyciągnąć coś dla siebie, tylko że to do niczego nie
prowadzi. Jeżeli mówimy sobie, że społeczeństwo jest mi coś winne,
bo ja jestem niepełnosprawny, to takie myślenie nie ma sensu. Pomóc
trzeba wtedy, gdy sam sobie nie dasz rady.
Krzysztof uważa, że użalanie się nad losem niepełnosprawnych z
jednej strony i stawianie coraz większych żądań z drugiej, nie
doprowadzi do niczego dobrego. Oba światy muszą się przenikać,
wspierać, po prostu żyć z szacunkiem wobec siebie.
Każdy ma prawo do własnych wyborów
Krzysztof Kwapiszewski przyznaje, że nie można jego drogi życiowej
traktować jako wzorcowej dla osoby niepełnosprawnej. Każdy ma prawo
do własnych wyborów. Każdy mierzy się ze swoim życiem na swój
sposób. Nie ma też co ukrywać, że sparaliżowany czy jeżdżący na
wózku człowiek w wiosce lub małym mieście na pewno ma trudniej niż
ktoś w tej samej sytuacji, żyjący w dużym mieście.
– Nie ma statystycznego modelu osoby niepełnosprawnej. Nigdy nie
należy uogólniać, tylko zawsze mówić o konkretnym przypadku, a
każdy jest przecież inny. To oczywiste, że się różnimy. Łączy nas
tylko wspólna cecha: właśnie niepełnosprawność. Każdy ma swoje
życie. Ja mogę tylko opowiadać o tym, jak wygląda moje. I cieszyć
się z tego co mam. I naprawdę się z tego cieszę – przekonuje.
Źródło: inf. własna