– Paradoksalnie fakt zabrania nam dotacji wzmocnił nasz rebranding, bo media szeroko o tym pisały, przy okazji informując o zmianie nazwy – mówi Monika Sajkowska, prezeska Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (dawniej: Fundacja Dzieci Niczyje), opowiadając o rebrandingu i o tym, jak fundacja zmieniała się na przestrzeni lat.
Aneta Szeliga: – Jakie były początki Fundacji Dzieci Niczyje?
Monika Sajkowska, prezeska Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę: – Nasza fundacja działa już od ćwierćwiecza. Założyła ją Alina Margolis-Edelman, pediatra, działaczka francuskiej organizacji Lekarze Świata, żona Marka Edelmana, która po 1968 roku wyemigrowała z Polski. Przez wiele lat wspierała opozycję demokratyczną w kraju. Po 1989 roku szukała sposobu na to, by wzmacniać demokratyczne przemiany w Polsce w obszarze, którym zajmowała się przez całe życie, czyli pomocy dzieciom. Początkowo jej działania dotyczyły sieroctwa społecznego – stąd nazwa Dzieci Niczyje, która powstała, kiedy zakres działań fundacji był w fazie planowania.
Potem został on doprecyzowany.
M.S.: – Ostatecznie fundacja skupiła się na problemie krzywdzenia dzieci. Wynikało to z diagnozy potrzeb, którą przeprowadziliśmy w placówkach oświatowych i opiekuńczych w Warszawie, oraz z doświadczeń samej Aliny, która – mieszkając przez wiele lat we Francji – pracowała w ośrodku do spraw krzywdzenia dzieci. W Polsce żadnych analogii do takich działań nie było. O „krzywdzeniu dzieci” się wtedy nie mówiło, nie funkcjonował nawet ten termin, odpowiednik angielskiego „child abuse”. Byliśmy jedną z pierwszych organizacji, która się zajęła tym problemem.
Dziś traktowanie dziecka z godnością, podmiotowo, to standard. Jaki udział miała w tej zmianie świadomości społecznej Fundacja?
M.S.: – Na pewno duży, choć oczywiście na tę zmianę miało wpływ wiele czynników. Nie tylko w Polsce problem krzywdzenia dzieci został późno dostrzeżony – na świecie stało się to w latach 60.-70. zeszłego wieku. Od początku stawialiśmy na współpracę międzynarodową. Podpatrywaliśmy, jakie rozwiązania przyjmują inne kraje, jeździliśmy na międzynarodowe konferencje i przywoziliśmy tę wiedzę do Polski. Przekazywaliśmy ją w formie działań pomocowych, kampanii społecznych, ale też działań systemowych. Edukowaliśmy na przykład profesjonalistów w taki sposób, by umieli rozpoznać problem, reagować, ale też współpracować ze sobą. W efekcie pomoc dzieciom miała szansę być interdyscyplinarna.
Dlaczego to tak ważne?
M.S.: – Wiedzieliśmy, że na świecie tak się dzieje i że ta droga jest najskuteczniejsza. Co z tego, że policjant kogoś zaaresztuje, lekarz wyleczy, a pomoc społeczna da zasiłek, kiedy problem powstaje w rodzinie i nie da się go rozwiązać inaczej niż kompleksowo? Chcieliśmy promować rozwiązania systemowe, żeby pomoc nie skończyła się na konkretnym dziecku czy konkretnej rodzinie. Choć w dalszym ciągu pomoc bezpośrednia to serce działań fundacji.
Jakie rozwiązania systemowe udało się dzięki waszym działaniom wdrożyć?
M.S.: – Kiedy zaczęliśmy pomagać dzieciom krzywdzonym, okazało się, że niektóre formy tego krzywdzenia są przestępstwem. Dzieci, które były włączane w procedury prawne, zwłaszcza wykorzystywane seksualnie, nie miały odpowiedniej opieki. Stworzyliśmy pierwszy pokój przesłuchań w czasach, kiedy jeszcze nikomu nie przychodziło do głowy, by przesłuchiwać dzieci poza komisariatem i salą sądową. Od 2007 roku certyfikujemy takie pokoje, opracowaliśmy standardy, które powinny spełniać, przekonaliśmy Ministerstwo Sprawiedliwości, że to ważne, żeby je weryfikować. Dzięki naszym działaniom lobbingowym przesłuchiwanie dzieci w przyjaznych pokojach jest dziś obligatoryjne. Potrzebę nowych kierunków działań przynosiło też życie.
To znaczy?
M.S.: – W pierwszych latach działań fundacji Internet nie był jeszcze dostępnym medium, więc nie było na przykład problemu cyberprzemocy. Dzięki kontaktom z ekspertami, którzy już diagnozowali taki problem między innymi w Stanach Zjednoczonych, wiedzieliśmy, że te zagrożenia i u nas się pojawią. Kiedy ruszyliśmy z kampanią „Nigdy nie wiadomo, kto jest po drugiej stronie”, pierwszą edycją kampanii „Dziecko w sieci”, w zasadzie robiliśmy ją, zanim pojawił się problem.
Na pewno ważnym systemowym rozwiązaniem jest certyfikowanie placówek oświatowych i opiekuńczych pod kątem spełniania standardów ochrony dzieci przed przemocą. To ogólnopolski program Chronimy Dzieci, który realizujemy z Ministerstwem Edukacji Narodowej, a który pozwala scalić już istniejące procedury, wprowadzić nowe i przede wszystkim spojrzeć na ochronę dzieci jako na system kompleksowych działań, które łatwo wdrożyć dzięki naszemu wsparciu.
W tym roku po raz pierwszy nie dostaliście rządowej dotacji. Jak pani ocenia ten fakt?
M.S.: – Na pewno jest to wyraz wstępnej nieufności do działań fundacji. Mówię „wstępnej”, bo wchodząc w nowe role, ludzie, którzy teraz rządzą Polską, muszą się jakimiś schematami kierować. Zapewne dlatego zostaliśmy zakwalifikowani do organizacji, z którymi nie warto współpracować. Ale mamy nadzieję, że prawda się obroni, że nasz profesjonalizm i kompetencje w obszarze pomocy dzieciom zostaną docenione również przez rządzących.
Jakie są konkretne konsekwencje braku dotacji?
M.S.: – Udało nam się zachować ciągłość pomocy psychologicznej dzieciom, choć musieliśmy ją ograniczyć. Na szczęście dotacja ministerialna to niejedyne źródło finansowania naszej organizacji. Uruchomiliśmy działania fundraisingowe. Ale to wielka strata. Dzięki dotacji mogliśmy pomagać o wiele bardziej kompleksowo.
Co dokładnie ma pani na myśli?
M.S.: – Chodzi na przykład o organizowanie pomocy w nauce czy wsparcie ekonomiczne rodzin. Bo pomoc nie kończy się w gabinecie terapeuty, ale wiąże się z tym, w co dziecko jest ubrane, czy może spać we własnym łóżku, wyjechać na obóz, gdzie zdystansuje się od trudnej codzienności w rodzinie. Brak dotacji był dla nas dużym wstrząsem, ale też skłonił do refleksji, że taka zależność od dotacji rządowych jest obciążeniem. Pozwala dużo zrobić, ale bardzo łatwo z przyczyn niemerytorycznych może zablokować wiele działań. Naszą strategią w o wiele większym stopniu niż do tej pory musi być budowanie stabilności na innych źródłach finansowania niż dotacje. Rebranding zbiegł się z tymi refleksjami, przyszedł w odpowiedniej chwili. Często kryzysy służą rozwojowi i mam nadzieję, że tak będzie w tym przypadku.
Kiedy podjęli państwo decyzję o rebrandingu?
M.S.: – Nosiliśmy się z tym zamiarem już od kilku lat, ale baliśmy się utraty rozpoznawalności marki, którą budowaliśmy przez lata. Jednocześnie trudno nam było z dotychczasową nazwą Fundacja Dzieci Niczyje, która nie komunikowała trafnie naszego wizerunku. Kojarzy się z pomocą dzieciom ulicy, dzieciom z domów dziecka, podczas gdy prowadzimy choćby działania profilaktyczne, adresowane do wszystkich dzieci i do wszystkich rodziców. Do niektórych obszarów naszych działań stara nazwa wyjątkowo nie pasowała, takich jak pozytywne rodzicielstwo czy edukowanie dzieci na temat zagrożeń w Internecie. Wiedzieliśmy, że adresaci naszych działań nie lubią naszej nazwy. Dlatego ukrywaliśmy się pod różnymi submarkami, jak np. Telefon Zaufania dla Dzieci i Młodzieży 116 111, pod który dzwoniły dzieci ze swoimi problemami. One wcale nie czuły się niczyje, tylko potrzebowały wsparcia. A nawet tam, gdzie ta nazwa była bardziej adekwatna, na przykład w naszych placówkach pomocowych, to stygmatyzowała naszych beneficjentów.
Nowa nazwa Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę lepiej komunikuje nasze cele, bo tak naprawdę dawanie siły dzieciom jest kwintesencją podejmowanych przez nas działań. Pokazuje też ich wielowymiarowość: dajemy siłę dzieciom, które ją utraciły przez to, że zostały skrzywdzone i muszą odbudować poczucie własnej wartości oraz zaufanie do ludzi. Ale dajemy siłę też tym, które tej siły nigdy nie miały, bo wyrastały bez miłości, opieki, troski. Dajemy siłę także w sensie edukacji, dawania dzieciom kompetencji i mocy, żeby wiedziały, jakie są zagrożenia, jak ich unikać, do kogo się zwrócić o pomoc. Także edukacja rodziców jest pośrednio dawaniem siły dziecku, bo właśnie w rodzinie tę siłę bezpośrednio dostaje. Poczucie wartości dziecka buduje się właśnie w relacji z rodzicem.
Długo szukali państwo nowej nazwy?
M.S.: – Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy pomyśleliśmy o zmianie, nie zdecydowaliśmy się na nią również dlatego, że nie mieliśmy dobrej alternatywy – nazwy, do której bylibyśmy przekonani. Nie sztuka zmienić nazwę. Sztuką jest zmienić ją na taką, z którą będziemy się dobrze czuli i która zniweluje te wszystkie dysfunkcje, jakie miała stara. Zresztą, mieliśmy do niej ogromny sentyment. Slogan „Dajemy dzieciom siłę” nie był zupełnie nowy, używaliśmy go od kilku lat, tylko miał inne zastosowanie: pojawiał się w materiałach wizerunkowych, wydajemy też magazyn pod tym tytułem. Zmieniliśmy więc tylko jego funkcję – hasło stało się nazwą organizacji.
Czy przy rebrandingu korzystali państwo z pomocy profesjonalistów?
M.S.: – Wspierała nas agencja The Boom, która pomagała nam w rebrandingowych decyzjach, a także kolektyw kreatywny Święty Jerzy, który przygotował dla nas nowy logotyp. Mieliśmy też wsparcie eksperta marki Piotra Łukasiewicza. To właśnie on już sześć lat temu w ekspertyzie marki, którą dla nas opracował, rekomendował nam rebranding.
Przeprowadzili państwo bilans zysków i strat?
M.S.: – Na razie mogę powiedzieć tyle, że nie żałujemy tej decyzji. Dobrze nam i z identyfikacją graficzną, i z nową nazwą. Byliśmy przygotowani na różne ryzyka związane z rebrandingiem. Mieliśmy przygotowane odpowiedzi na krytyczne głosy. Ale to w ogóle nie było potrzebne, bo spotkaliśmy się z pozytywnym rezonansem. Mile nas to zaskoczyło, bo spodziewaliśmy się polaryzacji opinii. Badania rozpoznawalności nowej marki przeprowadzimy za kilka miesięcy.
Czy to była kosztowna dla organizacji operacja?
M.S.: – Profesjonaliści i eksperci pomagali nam pro bono. Jeśli chodzi o media, to żadnych kosztów nie planowaliśmy. Informowaliśmy o zmianie nazwy w mediach społecznościowych czy przy okazji naszych działań medialnych. Paradoksalnie fakt zabrania nam dotacji przez Ministerstwo Sprawiedliwości wzmocnił nasz rebranding, bo media, na przykład Gazeta Wyborcza, szeroko o tym pisały, przy okazji podając informację, że zmieniliśmy nazwę. Wymierne koszty, jakie ponieśliśmy, to koszt nowych wizytówek, szyldów, papieru firmowego oraz strony internetowej, ale i tak mieliśmy w planach ją zmieniać. Na pewno nie są to koszty porównywalne z rebrandingiem korporacyjnym, gdzie na zmianę marki przeznacza się miliony. To kosztowało dużo pracy, energii, ale nie pieniędzy.
Jakiej rady udzieliłaby pani organizacjom, które zastanawiają się nad rebrandingiem?
M.S.: – Na pewno nie ma sensu zmieniać nazwy, która jest rozpoznawalna i akceptowana przez członków, partnerów i beneficjentów organizacji. Ale jeśli jest wśród nich duży dyskomfort związany z marką, warto to rozważyć. Przede wszystkim trzeba się do tego dobrze przygotować i przeprowadzić bilans zysków i strat. Bo jest to bardzo ważna decyzja, fundamentalna, którą trzeba dobrze przemyśleć, wspierając się wnikliwą diagnozą. Proces diagnozowania tego, jak wizerunek organizacji jest odbierany, jakie elementy tego wizerunku są dla ludzi ważne, czy nowa nazwa rzeczywiście go oddaje, powinien być kompetentnie przeprowadzony. Na pewno warto się w tym posiłkować wiedzą ekspertów.
Monika Sajkowska – prezeska Zarządu Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, doktor socjologii.
Sajkowska: Mamy nadzieję, że prawda się obroni, że nasz profesjonalizm i kompetencje zostaną docenione również przez rządzących.