Nowe życie zawodowe, do jakiego szykują się bezrobotni zakładający spółdzielnie socjalne, niestety najczęściej przeplatane jest obawami, zwątpieniem, brakiem odwagi czy wiedzy o tym, co dalej. Na szczęście są i opiekunowie – to takie dobre anioły ds. technicznych, których rolą jest pomoc w spełnianiu marzeń o nowej pracy i pilnowanie dokumentów, które poniekąd decydują o losie przyszłych spółdzielców.
Praktyka wspierania grup inicjatywnych spółdzielni socjalnych, a później już samych spółdzielców, obecna jest w naszym regionie nie od dzisiaj. Pierwszy raz pojawiła się w jednym z dotacyjnych projektów Fundacji Rozwoju Przedsiębiorczości ATUT z Ostródy. Doświadczenie to i wyciągnięte wnioski pozwoliły Stowarzyszeniu ESWIP stworzyć taki „portret” opiekuna spółdzielców, by bezrobotni mogli czuć się jeszcze pewniej, startując na odważną drogę zakładania swoich społecznych przedsiębiorstw. W końcu to wciąż nowa praktyka zatrudnieniowa w regionie, w dodatku dotykająca grupę osób, które już wyjątkowo mocną naukę dostały od losu.
Anna Nadgrabska: Rozstrój nerwowy! [śmiech] A tak poważnie – to nie jest łatwa praca. Poza stosami dokumentów, o których trzeba pamiętać, których trzeba pilnować i samemu się w tym wszystkim nie zaplątać, mamy nieustanną pracę z ludźmi – z ludźmi, którzy chcą otworzyć swój biznes, a nie do końca wiedzą, jak to zrobić. Dlatego często mamy „100 pytań do…” na sekundę, nie każdy w zasadzie rozumie całą ideę spółdzielczości socjalnej. Mamy część osób, które chcą prowadzić ciekawy biznes i tym samym wyjść z bezrobocia. Są jednak i tacy, którzy po prostu chcą zarabiać – i to jak najwięcej! No i tu mamy zgrzyt, to trzeba jakoś wyważyć. Ludzie mają różne pomysły na życie, różny poziom kompetencji społecznych. Dlatego rola opiekuna wymaga od nas pewnej wiedzy psychologicznej, no, a przynajmniej sporego wyczucia.
Katarzyna Kij: Te doradztwa mają konkretny cel. Na przykład celem doradcy psychologicznego jest to, by problemy, niejasności istniejące w grupie na początku, jak najefektywniej przepracować, poukładać relacje między ludźmi. Jak się to już uda, doradca kończy z nimi współpracę. My z kolei jesteśmy przy nich cały czas. Jesteśmy po to, by grupa zawsze miała możliwość do nas zadzwonić, zapytać o coś, poprosić o pomoc. Często jesteśmy też takimi… powiernikami – od ludzkich problemów i trosk, z którymi ciężko zmierzyć się samemu. Taka jest nasza rola. Na tym etapie współpracy grupy same mi zgłaszają, że dla nich jest ważne to, że mają obok kogoś, że nie są pozostawione same sobie, bo cała ta procedura by ich przerosła.
AN: Jeśli chodzi o projekt, to na pewno w większości spraw im pomagamy, bo pilnujemy dat, pieczątek, kompletności dokumentów. Natomiast w sam biznesplan, w samą strukturę spółdzielni ja się staram nie ingerować. Co prawda, bawię się w tzw. Ciotkę Dobrą Radę, ale nigdy w to im nie ingeruję. Powtarzam, że to jest ich dzieło, że znają wytyczne, wiedzą jak to mniej więcej wygląda, że mogą zadawać mi pytania natury formalnej, ale ja za nich tego nie zrobię. Myślę, że ta zasada jest najważniejsza, bo wytycza nam pewną granicę tej pomocy opiekuna.
KK: Pracę z tymi grupami traktuję odpowiedzialnie. Jeżeli już zaczynam z nimi pracę, one wchodzą pod moje „skrzydła”, czuję się odpowiedzialna za to, jak im idzie w projekcie. I to pewnie jest po części mój błąd, bo w pewnym momencie doprowadziłam do tego, że czasem i po południu, po skończonej pracy, siedzę i myślę o moich grupach, co tam się u nich dzieje… Więc można powiedzieć, że to przywiązanie do siebie faktycznie jest, i to nie tylko służbowe, ale też osobiste. Dlatego, jeśli grupa odchodzi, jest trudno. Ale też dużo zależy od tego, jakie okoliczności temu towarzyszą. Jestem przekonana, że te grupy, które prowadziłam i które się rozpadły, podjęły słuszną decyzję o rozejściu się, a nie wzajemnego męczenia już w ramach spółdzielni. Nie wszyscy są zdolni działać w zespole jako jedno zgrane przedsiębiorstwo.
KK: Dokładnie. Jeśli po otrzymaniu dotacji grupa doszłaby do wniosku, że razem nie jest w stanie przetrwać, no, to byłby dopiero problem. Można więc powiedzieć, że ten rozpad, czyli skutek ważenia na szalach spraw bardzo ważnych, związanych ze wspólnym biznesem, jest procesem naturalnym, nie można się go bać.
AN: Ojej, pytają chyba o wszystko, co możliwe! [śmiech] I o to, czy mogą podmienić kogoś w grupie, czy mogą coś wpisać w biznesplan, czy muszą się spotykać z tą osobą a nie inną… Różne mają pytania – od formalnych po zwyczajne, życiowe. Pewnie też chcą się przed kimś po prostu wygadać.
KK: Osoby, które już od lat są – nie lubię tego określenia! – „wykluczone społecznie”, upatrują w nas zazwyczaj takiego dobrego ducha, który im powie: „tak, idźcie tą drogą, na pewno Wam się uda, jest w porządku”. Mam wrażenie, że liczą na to, że to my im pomożemy zmienić ich życie… Ale są i takie grupy, których członkowie mają przekonanie, że wszystko tak naprawdę zależy od nich. Od nas nie oczekują pewnego rodzaju bycia spowiednikiem czy psychologicznego podejścia.
KK: Można powiedzieć, że znacząco zmieni się nasza rola. Do tej pory byłyśmy bardziej od kwestii formalnych, dopinania wszystkiego na ostatni guzik, pomagania w poprawnym przygotowywaniu dokumentów do oceny komisji. Na tym teoretycznie kończyła się nasza rola. Kiedy grupa przekształca się w spółdzielnię, wchodzimy na wyższy poziom zaawansowania. W momencie podpisania umowy o przyznanie dotacji dopiero zaczyna się niezła „zabawa”! [śmiech] Będziemy się zajmowały rozliczaniem dotacji, weryfikacją tego, czy założenia powzięte w biznesplanie są urzeczywistnianie, czy wsparcie pomostowe jest wydawane tak, jak powinno być.
KK: Tak to można nazwać. Ale jeśli kontrolera, to jednak ciągle w tym dobrym duchu.
AN: Ja mam akurat to szczęście, że pod moją opieką jest pierwsza ze spółdzielni, która założyła się dzięki naszemu projektowi, czyli BABINIEC z Ornety. Mamy już za sobą pierwsze biznesowe zmartwienia typu: „W sprzedaży są lodówki 250- i 350-litrowe, a my w biznesplanie założyliśmy 350-litrową! Co teraz zrobić?”
AN: Albo wytrwale szukamy w Internecie tej właściwej, czyli 300-litrowej, albo robimy zmianę, czyli dostosowanie zapisów projektu do rzeczywistości. Mamy za sobą dosyć ciekawe doświadczenia… Na przykład mieliśmy już specjalistę, który wycenił remont kuchni na 30 tys. zł, a później przesłał wycenę na 120 tys. zł. Byli też tacy, z którymi podpisywaliśmy umowę przedwstępną, ale nagle się wycofali. Na szczęście pojawili się też nowi. Zderzamy się z realnymi biznesowymi problemami, bardziej niż ze społecznymi. Dlatego wydaje mi się, że do tego etapu pracy z grupą wszelkie aspekty społeczne związane z grupą przyszłych spółdzielców powinny być załatwione, grupa powinna być już zwarta i gotowa do pracy. Jest to etap o tyle trudniejszy, bo w grę wchodzą pieniądze, które trzeba dobrze rozliczyć, sprawdzić, a księgową nie jestem i pewnie nigdy nie będę, bo muszę nad każdym dokumentem pochylić się parę razy i sprawdzić, czy aby na pewno wszystko się zgadza.
KK: Mamy tak dobrze z naszym koordynatorem, bo on zawsze ma dla nas jakieś rozwiązanie. Nigdy nie jest tak, że kiedy dzwonię do niego z problemem, słyszę: „nie wiem, nie da się, nie potrafię ci pomóc”. Nigdy nie zostajemy same z trudnościami wynikającymi z naszej roli. A żeby tego było mało, poza podpowiedzią rozwiązania, za każdym razem słyszę dobre słowo. Nie chcę tu za bardzo komplementować Maćka [Maciej Bielawski z ESWIP, koordynator projektu – przyp. red.], ale cóż... No, tak faktycznie jest! [śmiech]
KK: Jak najbardziej! Pomocna jest już sama świadomość, że w razie problemów, pytań i my mamy swojego opiekuna. To jest ważne. I wyżalić jest się komu… [śmiech] Pracuję z siedmioma grupami, każda z nich to minimum 5 osób, a każda osoba to inna historia życiowa, problemy, dylematy, które pomagam im rozwiązać. A kiedy te wszystkie 35 historii, albo i więcej, przechodzi przeze mnie i to w jednym, tak gorącym zresztą czasie ze względu na goniące terminy, przy czym niemal każdy zostawia sprawy formalne na ostatnią chwilę, no, to można mieć od tego wielką głowę. Łatwo nie było, ale na pewno dzięki temu jesteśmy teraz mocniejsze.
KK: Cała idea projektu i też my, jako zespół, jesteśmy bardzo elastyczni. Mam wrażenie, że to my dopasowujemy się do sytuacji danej grupy, a nie grupa do sztywnych ram projektu. Wiadomo, wymogi formalne są ważne i nich się trzymamy, ale w tym wszystkim traktujemy się po ludzku, jak partnerów a nie „beneficjentów projektu”. Myślę, że ze wszystkimi jesteśmy w stanie się jakoś porozumieć, znaleźć jakiś konsensus.
AN: Zresztą to wszystko musi być elastyczne i musi się zmieniać, tak jak zmienia się sytuacja na rynku. To nie może być tak, jak w typowym projekcie: zadania, wskaźniki, cele i koniec – trzeba to zrobić. Tu wchodzimy w rzeczywistość biznesową, rynkową, która jest zmienna.
AN: Spokojnie, spokojnie! Mimo wszystko razem z Kasią mamy dosyć zdrowe podejście do tego, co robimy. [śmiech] Jak czujemy, że ktoś się od nas uzależnia, potrafimy powiedzieć: STOP. A urlop…? Urlop jak najbardziej się nam przyda. Jak każdemu zresztą.
AN, KK: Również dziękujemy.
Źródło: Stowarzyszenie ESWIP