Wentylowanie napięć, praktykowanie demokracji, immunologia systemu władzy, kolektywna forma generowania pomysłów, rozwiązań i współtworzenia – Jakub Wygnański pisze o partycypacyjnych modelach rządzenia.
Partycypacja „komplikuje” skuteczność
Wentylowanie napięć
Słowo „partycypacja” powoli dociera do polskiej klasy politycznej, decydentów, administracji – staje się elementem kanonu politycznej poprawności. Politycy mają usta pełne „zaufania” do obywateli. Jeśli jednak z poziomu retoryki przejdziemy do praktyki, to pojawia się już poważny problem i partycypacja zdarza się znacznie rzadziej. W tym kontekście warto się zastanowić, jakie pożytki dla polityków i administracji mogą płynąć z partycypacji.
Jednym z nich – i często jedynym, jaki znajduje zastosowanie – jest swoiste „wentylowanie napięć”. Nie mówię tu o czysto instrumentalnym podejściu typu „dajmy im się wygadać”. Mówię o rzeczywistej komunikacji. Naprawdę lepiej rozmawiać i uzgadniać stanowiska, niż próbować narzucić swoje. Polacy mają świetnie opanowane społeczne „techniki veta” i wielu spraw nie da się „załatwić” bez ich przyzwolenia. Rozmawianie ma z tego punktu bardzo praktyczny sens.
Zostać w kinie
Po drugie, warto zauważyć, że partycypacja w istocie i samoistnie jest po prostu jednym ze sposobów praktykowania demokracji. Nie zawsze tak jest. Problem ten dobrze ilustrują kłopoty z tłumaczeniem słowa demos, które stanowi rdzeń pojęcia demokracji. Ów demos to dla jednych niewiele więcej niż tłum (czasem nawet motłoch), a dla innych – zbiór, nawet wspólnota zatroskanych o sprawy publiczne i skłonnych do politycznego altruizmu obywateli, rodzaj republikańskiego raju.
Przed władzą w Polsce stoi wyzwanie rzeczywistego „odkrycia” społeczeństwa, a przed społeczeństwem – „samoodkrycia”. Mam często wrażenie, że władza nie bardzo wie, co z tym „społeczeństwem” zrobić, traktuje je jako hipostazę, „drugą stronę”, jako tłum, agregat, składnik słupków w sondażach albo jako coś, czym się generalnie manipuluje, co się uwodzi, „rozmasowuje”, karmi pozornymi i zastępczymi tematami, pseudo debatami i generalnie definiuje, jako nie bardzo wybrednego widza w politycznym spektaklu czy serialu. Jak zburzyć taką konstrukcję? Można, jak mówi klasyk, po prostu „wyjść z kina”. Wiele osób tak właśnie robi. Mówi się dużo o polskiej przedsiębiorczości, o tym, że w kategoriach indywidualnych jesteśmy wyjątkowo przedsiębiorczy. W ogóle indywidualne trajektorie przetrwania mamy opanowane idealnie. Można też „zostać w kinie”, ale starać się jednocześnie od czasu do czasu opuszczać fotel widza. Co by się stało, gdyby widzowie pojawili się na scenie? Rewolucja, chaos czy może jakaś forma współtworzenia? No, właśnie – myślę, że nie odkryliśmy kapitału wspólnotowego myślenia „razem”, tworzenia czegoś, co jest wspólnym marzeniem i pomysłem. Partycypacja może przybierać różne formy, ale jedną z nich jest kolektywna forma generowania pomysłów, rozwiązań i właśnie – współtworzenia.
Dobrym przykładem jest to, co się dzieje obecnie za granicą. W Wielkiej Brytanii i USA (podobnie jak w Polsce i wielu innych krajach) trwa proces bolesnych cięć budżetowych. Wydaje mi się ciekawe, że zarówno Dawid Cameron, jak i Barack Obama próbowali do debaty na temat tego „gdzie ciąć” włączyć społeczeństwo. Obydwaj zwrócili się do swoich urzędników i obywateli z apelem o pomysły w tej sprawie. W wariancie amerykańskim program ten – nazwany SAVE AWARD – wygenerował aż 38 tys. pomysłów na różnego rodzaju oszczędności. Krótko mówiąc, okazuje się, że cięcia mogą być bardziej racjonalne i mniej bolesne, bo wynikają z wiedzy ludzi „z pierwszego frontu”. To, co łączy te przedsięwzięcia to wiara, że po „drugiej stronie” istnieje rodzaj zbiorowej inteligencji, zdolnej do uruchomienia marzenia i poszukiwania rozwiązań.
Aby zapobiegać degenerowaniu się władzy
Partycypacja jest także potrzebna jako element niezbędny dla „immunologii” systemu władzy. Jeżeli obywatele ograniczają swoją partycypację do wykonywanego (bądź nie) wyborczego rytuału raz na cztery lata, to w systemie brakuje bardziej subtelnych sprzężeń zwrotnych i łatwiej może się on degenerować. W wielu sytuacjach iluzją jest sprawowanie kontroli nad aparatem urzędniczym, który nie pochodzi z wyborów, a to on decyduje w praktyce o większości ważnych dla obywateli spraw. Żeby zapobiegać degenerowaniu się władzy – w najlepiej pojętym jej interesie – trzeba zachęcać obywateli do włączania się w sprawy publiczne, a nie ganić ich za to.
Powiedzieć ludziom to, co powinni wiedzieć
Deficyt partycypacji i szerzej deficyt demokratyczny to nie jest tylko problem Polski. Stoi przed nim cała Europa i nie tylko. Chodzi w tym wypadku o samoorganizację nie wokół roszczeń i obrony przywilejów, ale raczej wokół współodpowiedzialności. Partycypacja to jeden z mechanizmów, a nawet warunków koniecznych to tego, aby możliwe było uruchomienie społecznej energii na rzecz dobra wspólnego. Bez uczestnictwa w decyzjach, bez towarzyszącemu temu procesu edukacji Polacy nie będą podejmować współodpowiedzialności, ale raczej robić wszystko, żeby jej unikać. Bez przyzwolenia, a nawet współdziałania ze strony obywateli nie będziemy w stanie sprostać wyzwaniom, jakie stoją przed Polską. Nie podoła im też sama władza. Tu warto przypomnieć, że władza w realnym sensie oznacza sprawstwo, a nie nominalną „pozycję”. Że są dwie różne sprawy, widać w Polsce dość wyraźnie. Paradoksalnie omnipotencja i impotencja są dość blisko siebie. Problem „odklejania się” władzy, jej alienacja i „samotność” dotyczy w równej mierze prawie wszystkich formacji jakie rządziły w Polsce. Każda z nich musiała w pewnym momencie „uwieść” odpowiednią liczbę wyborców, ale żadna nie była w stanie w szerszym wymiarze zmobilizować ich do współpracy – ani z nią, ani pomiędzy nimi samymi.
Problemem jest to, że żadna formacja nie znalazła klucza do takiego przywództwa politycznego, które nie polega na mówieniu tego, co ludzie chcą usłyszeć, ale raczej tego, co powinni wiedzieć. Dla rozwoju Polski konieczne będzie przywództwo, które jest w stanie skutecznie przekonywać do mobilizacji, a nawet wyrzeczeń.
Społeczeństwu potrzebne samoodkrycie
Sporo do zrobienia jest też po stronie samych obywateli. Najważniejsze to chyba wiara w siebie i owo „odkrycie społeczeństwa”. Oczywiście dużo mówi się o społeczeństwie, ale po 20 latach jesteśmy zatrzaśnięci w fałszywej alternatywie: rynek albo państwo. Proszę przysłuchać się naszym dyskusjom, np. o służbie zdrowia. Mówimy, że powinna być albo państwowa – i odpowiadamy, że to będzie beznadziejne, żadne, „jakieś tam” itd., albo rynkowa, czytaj komercjalizacja – „kto ma grubszy portfel, ten się uratuje”. Brakuje opcji „uspołecznienia” i to dotyczy wielu bardzo dziedzin. W podobne pułapki wpada często dyskusja na temat kultury czy edukacji. Pozycja trzeciego sektora jest w tym względzie dość słaba, a jego rozwój ma charakter „wyspowy”. Oczywiście „coś” można uzbierać, dodając do siebie działania wszystkich NGO-sów, ale jak się to porówna z innymi „sektorami”, to naprawdę jest tego niewiele. Moim zdaniem trzeba ustanowić jakiś inny mechanizm podziału pracy, taki w którym więcej przestrzeni zostawia się na rozwiązania uspołeczniające w odróżnieniu od urynkowienia i upaństwowienia.
Mam wrażenie, że szamoczemy się pomiędzy modelem liberalnym a republikańskim. A jakoś brakuje w naszych dyskusjach modelu komunitariańskiego. Stosunkowo mało się o nim mówi, mimo że miał dobre podstawy, żeby się realizować w Polsce. To, co dla mnie jest w nim najważniejsze, to fakt, że – w porównaniu do poprzednich dwóch – najsilniej kładzie nacisk na równowagę obowiązków i przywilejów oraz że inaczej podchodzi do zagadnienia definiowania dóbr publicznych.
Trzeba też odstąpić od postrzegania państwa i społeczeństwa obywatelskiego jako immanentnie przeciwstawnych. Na tym się wychowaliśmy, to nas ukształtowało. Nam się wydaje, że jak jedno jest mocne, drugie musi być słabe. Po 20 latach stwierdzamy jednak, że i społeczeństwo obywatelskie w Polsce, i państwo są bardzo słabe. Największy problem polega na tym, że wydźwignięcie się z tego stanu wymaga wzajemnego zaufania, a to jest „towar deficytowy”. Obydwie strony muszą się jednak zdobyć na to, aby choć trochę go wygospodarować.
Tekst powstał na zamówienie Narodowego Instytutu Audiowizualnego jako przygotowanie do Europejskiego Kongresu Kultury.
Źródło: Narodowy Instytut Audiowizualny