Uwierzyłem, że nie jestem tylko „człowiekiem na wózku”
Każdy człowiek ma takie dni, o których mówi, że zmieniły jego życie. Ja wspominam dwa. Pierwszy to ten, kiedy wpadłem do wody, a tym samym – jak się później okazało – do „życiowej otchłani”. „Wypłynąłem” z niej po kilku latach. W drugim dniu, który zmienił mój los usłyszałem: wsiadaj w pociąg i przyjeżdżaj do Konina, miejsce w „Akademii Życia” już na ciebie czeka.
Miałem 23 lata i harde przekonanie, że nie ma takich przeszkód, których bym nie pokonał. Miałem żonę, synka, planowałem wybudować dla nas dom i założyć firmę budowlaną, żeby „pracować na swoim”. Miałem zatem wszystko, co czyniło mnie szczęśliwym – rodzinę, przyjaciół, pracę, plany, marzenia i hobby – byłem ratownikiem wodnym.
Z dnia, który przewrócił mój życiowy ład do góry nogami pamiętam niewiele. Był czerwiec 2011 r. Odpoczywałem na kąpielisku na rzece Pilicy w moich rodzinnych Białobrzegach Radomskich. Nie wiem, jak to się stało, że wpadłem do wody. Znajomi mówili mi, że po to, aby ratować tonącego. Sam jednak z tej wody nie wypłynąłem.
Po latach doceniam szczęście, że wypadek przytrafił mi się niecałe 100 km od stolicy. Szybko przewieziono mnie do Mazowieckiego Centrum Rehabilitacji STOCER w Konstancinie-Jeziornie koło Warszawy i tam zoperowano.
Kiedy ocknąłem się na dobre, wpadłem w panikę. Czułem się jak w potrzasku. Nie mogłem się ruszyć. Obcy ludzie karmili mnie, poprawiali pościel, ubierali i rozbierali, układali moje drętwe ciało. Diagnozę już znałem. Przerwany rdzeń kręgowy na odcinku szyjnym. Porażenie czterech kończyn.
Na oddziale intensywnej terapii w STOCER-ze leżałem 1,5 miesiąca. Na czas rehabilitacji poprosiłem o przeniesienie do szpitala w Radomiu. Żeby żonie i mamie było bliżej do mnie dojeżdżać. Po czterech miesiącach powolnych ruchów, którym towarzyszyły ból i łzy wróciłem do rodziny. Nie przeczuwałem, że i ta zacznie się niedługo rozpadać.
Ja na zasiłku, jeszcze bez renty, żona bezrobotna, małe dziecko, wynajęte mieszkanie. Nie mieliśmy z czego żyć, a co dopiero planować przyszłość. Zadecydowaliśmy o bolesnym rozstaniu – żona z dzieckiem przeniosła się do Warszawy, gdzie znalazła pracę, a ja porzucony przez przyjaciół i znajomych, zamieszkałem w domu pomocy społecznej (DPS) niedaleko naszego miasta. Myśleliśmy: „podreperujemy” finanse, ja nabiorę więcej sił na zajęciach rehabilitacyjnych i wrócimy do siebie. Wyszło inaczej – dziś małżeństwem jesteśmy tylko na papierze.
Monotonia i rutyna – to dwa słowa, w których zamykam swoje wspomnienia z prawie półtorarocznego pobytu w domu pomocy społecznej. Każdy dzień, od śniadania do kolacji, smutno przewidywalny. Bolesne uczucie braku – rozmowy zwykłej i takiej „męskiej”, normalnych ludzkich relacji, aktywności i jakiejś przyszłości.
Pobyt i szkolenia w „Akademii Życia” odrodziły we mnie wiarę w przyszłość. Jestem silny, bo przekonany, że nie jestem tylko „facetem na wózku”, ale mężczyzną, który decyduje o swoim życiu i kształtuje je według własnych potrzeb.
Postanowiłem pozostać w Wielkopolsce. Tutaj spotkałem ludzi, na których mogę liczyć. Mieszkam w Kole. To prawda, znowu w DPS-ie, ale na razie w codziennych czynnościach wciąż potrzebuję pomocy innych osób. Marzę o samodzielnym mieszkaniu. Wiem, że to będzie trudne, ale, może, kiedyś, z kimś…?
Na razie skupiam się na pracy. Ja, który kiedyś nie znosiłem siedzieć przy komputerze, teraz pracuję zdalnie dla firmy, która projektuje strony internetowe i portale handlowe. Taki mam plan, żeby najpierw zdobyć doświadczenie, a potem założyć własną firmę… Mówiłem przecież, że od dziecka ciągnie mnie do tego, żeby tworzyć. Nie będę ukrywać. Lekko nie jest. Ale teraz wiem, że dam radę. Żeby syn był ze mnie dumny…