Ma trzy rowery, ale po mieście jeździ raczej samochodem. Głównie z lenistwa, ale też przez dziurawą infrastrukturę rowerową. Robi więc, co może, by poprawiać sytuację rowerzystów. Czasem tylko tak po ludzku szlag go trafia. Tyle tych formalności… Na pocieszenie ma NGO-sy, bardzo ceni sobie ich zaangażowanie.
Rozmawiamy z Łukaszem Puchalskim, pełnomocnikiem ds. komunikacji rowerowej.
Wie Pan, jaki jest stereotyp urzędnika?
Łukasz Puchalski, Pełnomocnik Prezydent m.st. Warszawy ds. komunikacji rowerowej: – Wiem doskonale, ale proszę wierzyć – to się zmienia. Pracuję w urzędzie już wiele lat i wiem, co mówię. Oczywiście znam takich urzędników, którzy przychodzą do pracy tylko po to, by zrealizować jakiś plan, z którym zupełnie się nie identyfikują. Odhaczają swoje i wracają do domu. Takich osób z roku na rok jest jednak coraz mniej.
Jaki powinien być urzędnik na te czasy?
Ł.P.: – Powinien mieć przeświadczenie, że jest po to, by służyć mieszkańcom. Powinien być też kontaktowy. Kiedyś mieliśmy czasy, w których do urzędnika przychodziło się właściwie po prośbie. Był trochę groźny i trochę mu się nie chciało. Teraz jest inaczej – jest dialog. Oczywiście urzędnik nie jest po to, by robić w czambuł wszystko to, co mówią mu ludzie. Ale głosu mieszkańców trzeba słuchać, trzeba rozmawiać i w razie potrzeby wyjaśnić, dlaczego robimy inaczej.
Pan jest kontaktowy. Facebookowy profil pełnomocnika ds. komunikacji rowerowej tętni życiem. Lubi go ponad 2,5 tys. osób. Pan ciągle coś tam wrzuca, ciągle coś komentuje. Starcza na to wszystko czasu?
Ł.P.: – To prawda, nie unikamy dialogu. Odpisujemy, wyjaśniamy, komentujemy. Jeśli się z czymś nie zgadzamy, wchodzimy w polemikę. Do listopada wszystko robiłem samodzielnie. Teraz tej roboty jest tak dużo, że muszę korzystać z pomocy współpracowników.
Po co Panu właściwie ten Facebook?
Ł.P.: – Pomysł z profilem powstał po to, by zbierać informacje z miasta, ale w praktyce stał się takim komunikatorem w dwie strony. Dostajemy naprawdę dużo wiadomości od mieszkańców. Dzięki Facebookowi dowiadujemy się o wielu rowerowych problemach w mieście.
Z drugiej strony, sami informujemy o tym, co się dzieje albo wyjaśniamy, dlaczego coś się nie dzieje. Wśród mieszkańców często jest takie przekonanie, że urzędnicy siedzą i nic nie robią, a to przecież nieprawda. Ludzie oburzają się na przykład, że na jakiejś drodze od lat nie można wyrysować pasa rowerowego. Tłumaczymy im więc, że pas, który wyznaczymy musi być zgodny z przepisami. Musi być zachowana odpowiednia szerokość pasa ruchu, aby mógł nim przejechać nie tylko samochód, ale też autobus. Gdzieś może zabraknąć 15 cm i nic nie możemy zrobić. Kiedy ludzie się o tym dowiadują, są bardziej wyrozumiali.
Dzięki Facebookowi możemy też skonsultować pewne rzeczy z mieszkańcami. Przykładowo: nie wiem, który projekt jest ważniejszy, pytam internautów. Szybko okazuje się, że jeden zyskuje 90 głosów, drugi tylko trzy. Sprawa jest jasna.
Współpracuje Pan z organizacjami pozarządowymi?
Ł.P.: – Oczywiście. W Warszawie są w zasadzie trzy rowerowe NGO-sy: SISKOM, Zielone Mazowsze i Masa Krytyczna. Kiedy zostałem pełnomocnikiem, zaprosiłem je na spotkanie, żeby przedstawić się i lepiej się poznać. Doszliśmy do wniosku, że warto spotykać się częściej, by łączyła nas stała nić współpracy. Spotykamy się cały czas i świetnie się to sprawdza. To są nieformalne spotkania, nie mamy sztywnego terminu, średnio widujemy się raz w miesiącu.
Pozarządowcy dają panu w kość?
Ł.P.: – Ja bardzo cenię sobie te spotkania. W wielu aspektach ci ludzie mają dużo większą wiedzę ode mnie. Ja może mam większe możliwości sprawcze, bo za mną stoi budżet, ale wiedza jest w tamtych głowach. Są moim głosem doradczym w bardzo wielu sprawach. Siadamy do projektów i rozmawiamy o konkretnych rozwiązaniach. Czasem pozarządowcy coś krytykują, ale to jest konstruktywna krytyka. Nie na zasadzie: „Aleś chłopie wymyślił, wszystko jest do dupy!” Raczej: „Tutaj przydałby się inny sposób zjazdu, bo rowerzysta będzie miał dwa razy konflikt z samochodem. Zróbmy to inaczej”.
Mam duży szacunek do ludzi, którzy bezinteresownie angażują się w sprawy miasta. Ja dostaję za to pieniądze: mniejsze lub większe, ale jednak. To jest mój zawód, moja praca. Ci ludzie często angażują się totalnie społecznie. Oddają swój prywatny czas, dzielą się wiedzą, doświadczeniem i nie przychodzą po to, by miasto wybudowało ścieżkę rowerową obok ich domu. To są ludzie, którzy kochają to miasto i chcą dla niego jak najlepiej.
A czy zwykły mieszkaniec też może przyjść na takie spotkanie i poskarżyć się na dziurę w drodze rowerowej?
Ł.P.: – Te spotkania mają charakter ekspercki. Z mieszkańcami spotykam się podczas cotygodniowych dyżurów. Jest stały termin: wtorek od 15:00 do 17:00 w siedzibie Zarządu Transportu Miejskiego przy Żelaznej 61. Każdy może przyjść, by porozmawiać, czegoś się dowiedzieć, złożyć wniosek albo po prostu wylać swoje żale. Można przyjść bez żadnej zapowiedzi.
Ludzie przychodzą?
Ł.P.: – Z miesiąca na miesiąc jest coraz lepiej. Ostatnio było osiem osób, ale są takie tygodnie, w których przychodzi jedna albo dwie osoby. Są też stali bywalcy, którzy wpadają co kilka tygodni. Przychodzą z zapisaną kartką i mówią: „Jechałem tą i tą ulicą i był wysoki krawężnik, na tamtej niespodziewanie wyjechał mi samochód – jest niebezpiecznie. Pomyślcie o tym.” W sezonie letnim mieszkańcy mówią na przykład, że na jakiejś ulicy krzaki tak zarosły, że wchodzą w jezdnię i że trzeba je przyciąć. My zbieramy te uwagi, notujemy i próbujemy problem rozwiązać. Nie mówimy: „Idź pan do ZTM-u”, tylko przyjmujemy sprawę i przekazujemy dalej.
Te spotkania są również dla mnie bardzo cenne, bo zajmujemy się infrastrukturą w dwumilionowym mieście, w którym nie ma chyba ani jednego człowieka, który znałby każdą ulicę, chodnik, drogę rowerową i każdą dziurę. Są takie części Warszawy, w których ja kompletnie się nie odnajduję. Informacja ze strony mieszkańców jest więc bardzo ważna.
Ale dyżury to pewnie nie jedyna okazja do spotkań z mieszkańcami…
Ł.P.: – Jeśli są jakieś ważne projekty, organizujemy odrębne konsultacje. Ostatnio w listopadzie konsultowaliśmy projekt tras rowerowych na lata 2014 – 2020, taką strategię rowerową. Chcieliśmy zrobić dokument, który będzie wskazywał, jak dojść do momentu, w którym drogi rowerowe będą tworzyły sieć. Chcielibyśmy skoncentrować się teraz na tych brakujących odcinkach, aby nowe inwestycje rowerowe nie były „trochę tu, trochę tam”, tylko żeby łączyły już istniejące fragmenty w całość. Zorganizowaliśmy kilka spotkań konsultacyjnych w różnych dzielnicach miasta.
Udały się?
Ł.P.: – Mnie boli, że na konsultacje przychodzi tak mało ludzi. To były takie grupy po 30 osób, a to jak na konsultacje i tak dużo. Do projektu wpłynęło sporo uwag m.in. z tych spotkań konsultacyjnych. Można powiedzieć, że pod ich wpływem projekt zmienił się w 15-20 proc. Oczekiwania były oczywiście dużo większe, ale nie chodziło nam o tym, by najpierw spisać koncert życzeń, a później martwić się, że wszystkiego nie zrobimy. To ma być projekt realny. Chcielibyśmy wprowadzić to w formie uchwały Rady m.st. Warszawy. Zależy nam, by zapewnić mu finansowanie, ustalić plan gry.
Jest pan pełnomocnikiem już rok z kawałkiem. Jak ocenia pan swoją pracę?
Ł.P.: – Ja nie do końca jestem zadowolony z efektów – oczekiwałem więcej. Z jeden strony cieszę się, że część rzeczy udało się zrobić, z drugiej – są sprawy, których nie udało mi się załatwić i to trochę boli. Bolą też dysproporcje w finansowaniu infrastruktury drogowej i rowerowej. Jest też dużo formalności. Jako urzędnik niby jestem do tego przyzwyczajony, ale czasami po prostu szlag mnie trafia. W zeszłym roku budowaliśmy odcinek drogi rowerowej o długości 140 metrów. Musiałem stracić ponad pół roku, by przygotować projekt odcinka, który ktoś później zrealizuje w dwa tygodnie. Strasznie to irytujące. Wydaje się, że wystarczyłoby wziąć kartkę, rozrysować to na stole, zerwać trawę, wylać asfalt i gotowe. No, ale wiadomo – tak się nie da, musimy zachować porządek.
Z drugiej strony, dostaję dużo słów wsparcia. To cieszy. Tak samo jak to, że mam z kim pracować. W Warszawie głos NGO-sów jest silny, a ich wola współpracy bardzo duża. Myślę, że to jedna z lepszych rzeczy, jaką mamy w mieście.