Od kilku miesięcy w Gazecie Wyborczej toczy się dyskusja o głównych zagadnieniach związanych z działalnością organizacji pozarządowych: są potrzebne czy też nie? Obrosły piórkami czy nadal są dla ludzi? Profesjonalizują się po to, by działać w obszarach, do których państwo nie chce bądź nie potrafi dobrze dotrzeć czy też po to, by działać bez polotu, prawdziwego zaangażowania i sztampowo?
Może warto przyjrzeć się sprawie z drugiej strony, a przynajmniej gdzieś z głębi Polski, gdyż dyskusja w mediach zdominowana jest przez osoby z Warszawy - proponuje Jacek Bożek z Klubu Gaja.
Klub Gaja działa w sferze edukacji ekologicznej, ochrony środowiska, praw zwierząt i pomocy obywatelom od ponad 20 lat. Nigdy jednak jak dotąd nie zdarzało się, by do organizacji docierało tak wiele osób z prośbą o interwencje w sprawach dotyczących środowiska, zwierząt, ale też poszanowaniu ich podstawowych praw. Oczywiście zawsze wśród nich byli i są tacy, którzy rękami organizacji próbują załatwiać swoje interesy – zazwyczaj wyrównać sąsiedzkie porachunki, co jednak szybko wychodzi na jaw, bo uniemożliwia skuteczną współpracę.
Teraz jednak do Klubu Gaja zgłaszają się ludzie, którzy, jak się wydaje, nie mają szans na wysłuchanie i rozmowę z drugą stroną, zazwyczaj tą, która ostatecznie decyduje o rozwiązaniu. Chodzi tu w szczególności o samorządy lub instytucje rządowe. Dlaczego tak jest? W Polsce obowiązują reguły, które pozwalają obywatelowi spotkać się z urzędnikiem, porozmawiać z nim, zwrócić się z propozycją, prośbą, pisemnie, ustnie, a mimo wszystko treść komunikatów do Klubu Gaja właściwie wciąż się powtarza: Pomóżcie, my już nic więcej nie możemy zrobić. I organizacja robi prawie to samo co obywatel: zwraca się z prośbą, propozycją do tej samej instytucji, która odesłała obywatela z kwitkiem, z tą tylko różnicą, że przedstawiciele Klubu Gaja bardzo często słyszą: Dobrze, to da się zrobić.
Prośby o interwencje nadchodzą z całej Polski. O dziwo, najczęściej z dużych miast, w których organizacji pozarządowych nie brakuje i z pewnością nie są one mniejsze niż kilkuosobowy Klub Gaja? Przykładowo, do załatwienia odstąpienia od wycinki kilku drzew przy okazji budowania drogi potrzeba skonfrontowania informacji podanych przez mieszkańca z urzędnikiem zajmującym się tą sprawą – zazwyczaj okazuje się, że informacje są mniej więcej podobne, potem następuje ponowienie prośby składanej przez mieszkańca, wyjaśnienie, rozmowa, dyskusja i zgoda: tak, nie trzeba wycinać wszystkich drzew.
Jestem przekonany, że obyłoby się bez naszego udziału, gdyby mechanizmy informowania i dialogu społecznego na tym najniższym poziomie były czytelne i przestrzegane. Nie są, lecz nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Czy gubi przepracowanie, nadmiar innych obowiązków, niechęć do współpracy, a może po prostu nie dostrzegamy, że tak naprawdę mamy cięgle ten sam wspólny cel: polepszać jakość naszego życia minimalizując szkody dla środowiska naturalnego.
Kilka lat temu za sprawą programu Klubu Gaja „Zaadoptuj rzekę” zrodziła się lokalna inicjatywa społeczna - „Porozumienie dla Parsęty”. Fragment rzeki Parsęty, którym lokalna społeczność zainteresowała się na tyle, by nad brzegami rzeki stworzyć tereny rekreacyjne, należy do jednego z najpiękniejszych rejonów i zachowanych ekosystemów w zachodniej części Wybrzeża Bałtyckiego. Mimo to, a także mimo objęcia tego rejonu programem Natura 2000 zaczęto realizować pomysł organizacji w lasach nad Parsętą rajdu samochodowego. Kilkugodzinne rozmowy telefoniczne ze wszystkimi stronami konfliktu: przeciwnikami, którzy zaalarmowali Klub Gaja i zwolennikami rajdu sprawiły, że ośrodek decyzyjny – w tym wypadku Starostwo Powiatowe – zrezygnowało z imprezy w tym właśnie miejscu. Wśród przeciwników były także lokalne grupy społeczne – wędkarze, którym nie udało się wpłynąć na władze samorządowe. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, przecież korzystamy z tego samego prawa. Okazało się, że rajd można przenieść w inne miejsce i większość uczestników sporu zgodziła się na to rozwiązanie.
Z prawa skorzystał także burmistrz Kłodawy (w Wielkopolsce) i po interwencjach mieszkańców zdecydował się na odebranie właścicielowi trzech koni. Kompletnie zaniedbane i ciężko chore zwierzęta potrzebowały jednak nowego opiekuna, nowego miejsca, a przede wszystkim pieniędzy na leczenie i utrzymanie. Zgodnie z prawem, poprzez decyzję sądu, pieczę nad końmi przejęła gmina, która ażeby sprostać zadaniu zaczęła szukać pomocy w Klubie Gaja. Zapewnienie chorym klaczom godnych warunków życia wymaga ogromnego zaangażowania i pracy, i tak się dzieje. Organizacja intensywnie poszukuje darczyńców, przeznacza na uratowane konie własne środki oraz fundusze z 1%. Ludzie, którzy interweniowali w sprawie tych zwierząt są niewątpliwie zadowoleni, władze samorządowe również, bo spełniły oczekiwania mieszkańców, a organizacja pozarządowa i pożytku publicznego jaką jest Klub Gaja? Organizacja realizuje swoje statutowe zadanie, bo ponosi społeczną odpowiedzialność. Pytanie jednak: dlaczego nie udało się tego załatwić na miejscu, poprzez lokalne organizacje? Bardzo często widzę, że małe, lokalne grupy nie mogą lub nie chcą wchodzić w spór z władzami. Cóż z tego, że obronią kilka drzew? Przecież nie są na tyle mocne, aby przetrwać bez dotacji od tych samych ludzi czy instytucji, przeciwko którym musieliby wystąpić w obronie obywateli.
Co się dzieje, pytam jeszcze raz, że bardzo często obywatel pozostaje sam w poszukiwaniu sprzymierzeńców w swoich zmaganiach z aparatem biurokratycznym? Politycy zajmują się sobą, media dostosowują się do oczekiwań społecznych i reklamodawców. Tymczasem szczególnie starsi ludzie, którzy chcą aktywnie uczestniczyć w życiu społecznym rozglądają się bezradnie wokół i nie potrafią zrozumieć, dlaczego demokracja dając im nadzieję na takie uczestnictwo, właściwie te szanse odebrała.
Źródło: Klub Gaja