Betonowe zaniedbane kwietniki zamieniają w kolorowe dywany utkane z bratków. To dzięki nim na Nowym Świecie wyrosły seler i sałata, a bloki w Parku Szymańskiego zyskały lawendowy kolor. Rzucają bombami, choć w przeciwieństwie do londyńczyków nie zasłaniają się przy tym kurtyną nocy. Kim są warszawscy kwiatowi partyzanci i dlaczego stolica naprawdę ich potrzebuje?
Wiosną zeszłego roku Mariusz odebrał telefon od Marty: Kupiłam trochę bratków, jedziemy na Pragę? Pojechali. Znaleźli zaniedbany kwietnik i po prostu zasadzili to, co mieli przy sobie. – Ludzie z bloków przyglądali się, co robimy, jakaś pani dała nam wodę, zaproponowała czy by nie podlać – wspominają. Cała akcja trwała może dwadzieścia minut.
Żołnierze zieleni
Partyzanckie początki
Trzy lata temu Marta wraz ze znajomym zorganizowała cykl warsztato-wykładów o zielonym anarchizmie. Przygotowała prezentację rysu historycznego i społecznych aspektów partyzantki ogrodniczej na świecie. – Byliśmy po prostu parą dzieciaków, która czymś się podekscytowała – opowiada. Kilku znajomych pomogło w zorganizowaniu warsztatów w różnych miastach Polski. –Frekwencja nie biła może rekordów, ale tym, którzy dotarli na spotkania, bardzo spodobała się idea, jaką im przybliżaliśmy. Chcieli wychodzić na ulicę i od razu coś robić. A my? Byliśmy kompletnie nieprzygotowani na taką reakcję… Wszystko zatrzymało się więc na teorii – wspomina. W jej głowie ciągle jednak mieszkała myśl, by przejść do czynów. Aż pewnego dnia chwyciła za słuchawkę i zadzwoniła do Mariusza…
Nie mieli wykształcenia ogrodniczego ani wskazówek z ton podręczników w głowie. Poszli na żywioł. – Marta kupiła bratki, więc to na nie padło – przypomina sobie Mariusz. – A filozofia sadzenia bratka jest mniej więcej taka: wykop dołek, wsadź korzonkiem do dołu, przyklep. Ot i cała instrukcja – wyjaśnia. Udało się. Mieszkająca nieopodal mama Marty doglądała i pieliła sadzonki. Pięknie wyrosły. Któregoś dnia ktoś po prostu je zniszczył.
– W Polsce jest niestety taka dziwna mentalność, że jeśli coś jest wspólne, to de facto jest niczyje. Dzieciaki znęcają się nad bezdomnymi kotami, bo do nikogo nie należą, samochody wyglądające na nieużywane stają się celem dewastacji, a kwietniki…? Z nimi jest dokładnie tak samo. Też przecież nie mają właściciela… - ubolewa Marta. – Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje, ale dopóki ludzie nie nauczą się, że można zrobić coś, nie czekając, aż ktoś inny zrobi to za nas, takie przeświadczenie będzie pokutować.
Malwy zamiast bratków
Niedługo po pierwszej akcji do oficjalnego składu grupy pierwszy dołączył chłopak Marty. – Nie miał wyjścia – śmieje się. Również internetowa poczta pantoflowa zaczęła przynosić efekty. Wpisy na blogu zaczęło śledzić coraz więcej osób. Ludzie naprawdę zaczęli interesować się ich działalnością. – Przychodzą zapytania, coraz więcej maili – mówi Mariusz. W ten sposób niedawno do głównego składu dołączyła również Ola. Każdy może zgłosić swój pomysł, zaproponować miejsce, które wymaga „interwencji” partyzantki. Wystarczy chcieć i do nas napisać.
Nasiona zdobywają sami i rozdają je chętnym przyłączającym się do akcji. – Póki co, mamy studenckie budżety, więc wybieramy te sadzonki, na które nas stać. Marzy mi się, że w przyszłości będziemy siać rośliny, które występują naturalnie na danym terenie, na przykład malwy… - zamyśla się Marta. – Chciałabym oglądać w Warszawie kwietniki pełne stokrotek, macierzanek, rumianków, kaczeńców… Piękna byłaby nasza stolica usiana czymś innym niż pelargonie i bratki – dodaje.
Nie sprowadzajcie wsi do miasta!
Na co dzień Marta pracuje w fundacji VIVA!, która przed wakacjami organizowała tydzień wegetarianizmu. „Czemu nie połączyć tych dwóch rzeczy?” – pomyślała. Tak warszawska partyzantka zainicjowała akcję promującą tworzenie własnych ogródków, kwietników i zielników. Na Nowym Świecie zasadzili seler, sałatę, słoneczniki, rzeżuchę i rozmaite zioła. – To była chyba najbardziej kontrowersyjna akcja. Przyszło kilkanaście osób, było tak, jak sobie wymarzyliśmy. Ludzie zabierali ze sobą nasiona, mówili, że spróbują sami coś podziałać na innym terenie. Tylko jedna mieszkanka pobliskiej kamienicy miała pretensję, że wieś do miasta przyprowadzamy i sałatę pod pałacem sadzimy – przypominają sobie. Niestety warzywa na Nowym Świecie spotkał niebawem taki sam los, jak praskie bratki. – W tym czasie pojawił się na nasz temat artykuł w „Wysokich Obcasach”. Nie wiem, czy to administracja, zwykły wandalizm, czy ktoś po prostu uznał nas za idiotów i postanowił zrobić z nami porządek – ubolewa Marta.
Na szczęście warszawska partyzantka, pomimo permanentnego niszczenia jej działalności, nie zraża się i widzi, że większości ludzi podoba się to, co robią. Na swoim koncie mają między innymi „odrestaurowanie” praskich kwietników przy Szwedzkiej. – Zainicjowaliśmy to we dwójkę, trochę trzeba było się namęczyć, ale jakoś poszło – wspomina Mariusz. W zaniedbanych betonowych donicach wyrosły bukszpany i aksamitki. – Panie zamieszkujące sąsiednie bloki były zachwycone. „Nie miałyśmy czasu się za to zabrać, ale skoro ktoś zrobił to za nas, będziemy się nimi zajmować” – mówiły. Bardzo pomogły nam w pracy, poradziły, jak umiejscowić kwiaty, biegały z konewkami – opowiada.
Dokonania młodych partyzantów można też oglądać między innymi na ulicy Międzynarodowej, czy parku Szymańskiego, gdzie szare blokowiska potraktowali lawendą. Mile wspominają też wspólny kwiatowy bombing zainicjowany przez grupę Kwiatuchi, gdzie podczas „Hożartów” zazieleniali wspólnie okolice ulicy Hożej 2. – Ciekawie wypadła też inicjatywa w Piasecznie – wspomina Mariusz. – Jest tam bardzo zaniedbany rynek. Podobno od kilku lat ma być remontowany, ale z tego, co wiem, efektów tej deklaracji do dzisiaj nie widać. Rozmaite rośliny zasadziliśmy w ściętych konarach drzew. Dookoła wyrosły pelargonie. – Może trochę to chaotycznie wyszło, ale efekt był naprawdę ciekawy – dopowiada Marta.
Zrób to sam!
Czy nie byłoby wam łatwiej ,gdybyście zdecydowali się na szerszą współpracę z miastem? – pytam. Przecież moglibyście w ten sposób zdobyć środki na swoją działalność i zasadzić wymarzone malwy…
– Z jednej strony tak. Z drugiej ludzie przyzwyczailiby się, że coś jest im dane. Zamiast działać, poczekaliby ,aż miasto zrobi to za nich. My chcielibyśmy, aby patrząc na szarobury kwietnik, pomyśleli: „Nikt tu palcem nie tyka, więc ja się tym zajmę” – odbija piłeczkę Marta. – Partyzantka jest formą aktywizacji. Nieśmiałą i myślę, że taką na razie pozostanie. Póki nie znajdzie się ktoś, kto będzie miał więcej czasu. Nas na razie stać na tyle – dodaje.
Co dalej? W tym roku już za późno na kolejne akcje. Może astry… – zamyśla się Mariusz. – Przez zimę będziemy się edukować. Dostałam trochę nasion od kolegi, który na działce prowadzi uprawę roślin ekologicznych. Jak tylko znowu zawita wiosna, ruszymy w teren – obiecuje Marta.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)