Bez dwóch zdań Roberta Krzysztonia określić można jako działacza pozarządowego, ale dużo bardziej odpowiednie jest szersze określenie: działacza na rzecz wolności obywatelskich. Od końca lat 70. zasilał szeregi opozycji demokratycznej. Obecnie etos wolnościowy chce "konserwować lub galwanizować".
Grunt to pozytywny ferment
Robert od lat wraz z żoną, Ton Van Anh, działa na rzecz migrantów w Stowarzyszeniu Wolnego Słowa (SWS), a teraz został wybrany także na przewodniczącego warszawskiek Komisji Dialogu Społecznego ds. cudzoziemców. Jak postrzega to zadanie?
Robert ma nadzieję, że wspólnymi siłami – organizacji i urzędników – uda się wymóc reformę struktury wewnątrz samej administracji, która niestety w odniesieniu do migrantów nie prowadzi jego zdaniem realnej polityki.
Przy tej okazji Krzysztoń zauważa szerszy problem związany z funkcjonowaniem organizacji pozarządowych. – Sektor pozarządowy nie powinien skupiać się na realizacji zadań zleconych, a wypracowywać płaszczyznę aksjologiczno-aksjomatyczną. I sektor (red.: biznesowy) wypracowuje wartości na bazie regulatora jakim jest zysk, sektor publiczny wypracowuje swoje zadania w oparciu o prawo, a regulator III sektora to wartości. System grantowy zaowocował na razie uwiądem, a nie rozkwitem społeczeństwa obywatelskiego. Organizacje pozarządowe stały się realizatorem pewnych zadań, które wymyślili sobie urzędnicy. Są hodowane. Cały sens ich funkcjonowania polega na tym, aby przerabiać kasę. Wypełniają regulaminy, programy grantowe pisane przez urzędników, a one powinny zająć się projektowaniem przyszłości w odniesieniu do wartości. Trzeba na tym myśleć – apeluje.
– To będzie można ocenić dopiero pod koniec kadencji. Mogę jedynie zwrócić uwagę na to, iż mimo że często z Robertem w niektórych sprawach całkowicie się różnimy, to potrafimy rozmawiać. Robert ma pozytywną umiejętność komunikacji z osobami o całkowicie odmiennych poglądach politycznych, podejściu ideologicznym i zapatrywaniach. Odegrał bardzo pozytywną rolę w próbie dotarcia do polityków decydujących o losie migrantów, który jest często tragiczny. Mam nadzieję, że wspólnie, szeroką koalicją organizacji z całej Polski, doprowadzimy do tego, żeby polityka migracyjna w Polsce stała się partycypacyjna, skuteczna, otwarta, nowoczesna – odpowiada Hebanowski.
Organizacje – skarbnicą wiedzy
Krzysztoń ma bardzo krytyczne zdanie na temat współpracy administracji z organizacjami. Z całą stanowczością twierdzi, iż decydenci powinni w dużo większym stopniu korzystać z dorobku III sektora.
– Kwestia ukraińska była naprawdę do przewidzenia, w SWS powstał Komitet Solidarności z Ukrainą, a państwo nie korzysta z dorobku. Dlaczego? Teraz sytuacja uchodźców z Ukrainy jest bardzo trudna, przede wszystkim dlatego, że nie uznaje się ich uchodźctwa. Kolejna rzecz, to tragedia na Morzu Śródziemnym. Z całą stanowczością twierdzę, iż jest ona niemniejszą hańbą dla Europy niż komory gazowe w Oświęcimiu. Czy my wiemy, jak sobie radzić z tym zagadnieniem? Organizacje pozarządowe mniej więcej wiedzą. Należy słuchać mądrych – działających na polu praktyki i nauki – przekonuje Krzysztoń.
Zdaniem Krzysztonia w Polsce społeczeństwo obywatelskie jest „zwijane”. Wietnamczycy zamieszkujący w dużej liczbie Wólkę Kosowskiej zgłaszają swoją dyspozycję w razie zagrożenia rosyjskiego. Zgłosili się z taką informacją do SWS. Co państwo zrobi z takim potencjałem? Jak ci ludzie są traktowani?
– W Polsce nie dochodzi do zamieszek z udziałem migrantów, bo mamy szczęście: dobrą strukturę imigracji. Mimo iż trzymamy tych ludzi w stanie nielegalności, nie ma pomocy bieżącej ze strony państwa, choćby pomocy prawnej, nie przeradzają się oni, jak można by się spodziewać, w mafię. Ale prawda jest taka, że bezbronny człowiek z innego kraju staje sam na sam wobec machiny państwowej. Mamy problem ze stosowaniem podstawowych konstytucyjnych praw, przede wszystkim zasady pomocniczości – ubolewa Krzysztoń.
Wietnam – Warszawa wspólna sprawa
Robert od lat pracuje na rzecz uznania praw Wietnamczyków. Działając na tym polu, poznał Ton Van Anh, obecnie swoją żonę. Jak mówi, w Warszawie mieszka około 10 tysięcy Wietnamczyków. Mniejszość wietnamska jest jedną z większych, przez co jest zauważalna – nie dla państwa oczywiście – dodaje z przekąsem.
Prawami człowieka zaczął zajmować się jeszcze w latach 70. Gdzie jest punkt styku między tymi kwestiami:
– Przyjeżdża gromada ludzi z kraju komunistycznego, nie mają tu prawa pobytu i okazuje się, że są świetnie zorganizowani w oparciu o swoją ambasadę. To absurd. Emigracja jest kontrolowana przez struktury bezpieczeństwa Wietnamu, to kontrola od zewnątrz. Jeśli chodzi o postępowanie naszego kraju, to brak w nim podstawowej solidarności międzynarodowej – wyjaśnia.
Robert jasno wyraża swój sprzeciw wobec takiej postawy. Twierdzi, iż gdyby Zachód podobnie traktował nas w czasach komunizmu, obalenie tego systemu byłoby co najmniej problematyczne. – Kwestia azylu i traktowania migrantów to fundament społeczeństwa – mówi jasno.
Czysto jak w wietnamskim barze
Robert w niemal co drugim zdaniu narzeka na system, jednak potrafi też zauważyć, że wiele zmieniło się na lepsze.
– 15 lat temu temat uchodźczy był zupełnie nie poruszany, a w tej chwili się o tym mówi, ludzie wiedzą coraz więcej – porównuje.
Za chwilę jednak wraca do charakterystycznego dla niego sarkazmu. – Trzeba uzbroić się w cierpliwość, szkoda tylko ludzi, których po drodze krzywdzimy.
Dalej wyjaśnia, czemu sytuacja, szczególnie materialna, imigrantów jest tak zła.
– Jak chcesz zjeść bardzo czysto, to zjedz w barze wietnamskim. Sanepid robi tu bardzo szczegółowe kontrole. Na własne oczy widziałem na Stadionie 10-lecia, gdy jeszcze pełnił on funkcję bazaru, jak właściciel jednego z barów bardzo pieczołowicie czyścił stoły… płynem antybakteryjnym. I tak samo to działa w sferze społecznej, jako ktoś stara się o azyl i nie ma prawa do pracy, nie pracuje na czarno, bo wie, że to może przekreślić jego szanse na legalizację pobytu. Jednak gdy ta sytuacja zawieszenia się przedłuża, osoba ta nie ma z czego żyć. Nie można zorganizować zbiórki publicznej na takiego człowieka, ale można się przejść z kapeluszem po sąsiadach. I to ludziska robią. To jest zdrowa solidarność. Polacy też tu się zachowują przyzwoicie, dlatego sądzę, że nie ma u nas ksenofobii i rasizmu – tłumaczy.
Wolność nigdy nie jest dana na zawsze
Jak mówi przewodniczący KDS-u, Stowarzyszenie Wolnego Słowa to organizacja kombatancka zrzeszająca ludzi walczących niegdyś o wolność Polski, ale nie tylko Polski, bo pracowali wówczas z Niemcami, Bułgarami, Rosjanami… Powstało w 2003 roku. Pomysł na założenie organizacji to wspólne dzieło Mirosława Chojeckiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego.
– Chodziło o konserwowanie, a nawet może o galwanizowanie etosu wolnościowego. A wartości wolnościowe, to nie tylko poetyckie bajki, ale konkretne działania, jak np. zachowanie pamięci narodowej. Stowarzyszenie zebrało ludzi, dla których etos wolnościowy jest ważny, także tych z młodszego pokolenia – wspomina.
Choć misją stowarzyszenia jest zachowanie etosu wolnościowego, to oprócz projektów dotyczących wolności słowa (z którą wciąż, zdaniem Roberta, zdarzają się problemy), organizacja zajmuje się także bardziej „przyziemnymi” sprawami. Jedną z nich jest opieka nad kolegami, mającymi niską emeryturę czy chorującymi. To zrzeszeni w SWS uczestnicy opozycji demokratycznej i podziemia solidarnościowego oraz niezależnego ruchu wydawniczego i kulturalnego lat 70. i 80.
– Ja sam „padłem ofiarą” takiej pomocy, byłem długo leczony, zupełnie wyłączony z życia, nie mając prawa do żadnych świadczeń. Moi koledzy zorganizowali zbiórkę publiczną. Nie waham się powiedzieć, że przeżyłem dzięki solidarności kolegów. Nie jest przyjemnie być człowiekiem, któremu się pomaga. Mam estetyczny niesmak. Teraz spłacam mój dług najlepiej jak umiem – zwierza się.
Robert zauważa jeszcze, że mimo iż jemu się udało, podobnie jego kolegom z Warszawy czy innych dużych miast, to problem jest z mniej znanymi działaczami solidarności w małych miejscowościach. Oni nie mają żadnego oparcia, wysługi lat potrzebnej od uzyskania świadczeń. Zostali pozostawieni sami sobie.
Mąż swojej żony
Gdy Robert leżał w szpitalu zmożony chorobą, z ambasady Wietnamu przyszło pismo kierowane do jego żony uznawanej przez swoje państwo za wroga ludu. Wietnamscy urzędnicy chcieli odebrać jej paszport. Wywołało to dużą akcję społeczną, jak wspomina Robert, był to widowiskowy problem. Wystosowano list otwarty do prezydenta, pod którym podpisały się znane osoby. W efekcie Ton Van Anh uzyskała w nadzwyczajnym trybie polskie obywatelstwo.
Całą sprawę, mimo iż pod żadnym kątem nie zabawną, Robert wspomina z rozbawieniem: „Ja w szpitalu w Kielcach, po operacji, ledwo się ruszałem. Przyjechały media, bez pardonu wtargnęli na oddział onkologii. A tu facet świeżo pocięty, podpierany przez trzy razy mniejszą od niego kobietę, stara się odpowiedzieć na wszystkie pytania”.
I znów: prywatny problem, rozwiązany dzięki solidarności szerokiego kręgu osób, staje się dla Roberta punktem odniesienia do szerszej kwestii społecznej. – Problem polega na tym, że takie sprawy najczęściej nie docierają do polityków. My nie jesteśmy w stanie każdego problemu załatwiać przez prezydenta. Tak to nie powinno działać, państwo działa patologicznie. Te rzeczy powinny być realizowane w sposób zwyczajny, a nie nadzwyczajny przekonuje.
Robert na każdym kroku podkreśla, jak wielkim oparciem jest dla niego Ton Van Anh, która jednak, mimo iż bardzo szczęśliwa ze swoim mężem, potrafi na ich związek spojrzeć chłodnym okiem.
– Mamy podobne, niezbyt łatwe charaktery i to nas do siebie przyciągnęło, a teraz utrudnia na każdym kroku życie. Ale to życie jest ciekawe i niebanalne – wyznaje Ton Van Anh.
Na koniec oddamy głos właśnie żonie Roberta, która chyba najlepiej podsumowała jego dotychczasową działalność zawodową, obywatelską, a także życie prywatne.
– Robert jest autentycznie przywiązany do wartości, które wyznaje. Trudno mu znieść, że rzeczywistość społeczna jest dla ludzi i grup ludzi niedobra. A skoro trudno mu to znieść, robi, co może, żeby zmienić stan rzeczy, którego nie akceptuje. Ma doświadczenie i wiedzę; kiedy zaczynał walczyć z totalitaryzmem w Polsce był smarkaczem. Kiedy powstała „Solidarność”, był po maturze i uchodził za „starego” działacza, ze względu na wysoki już wtedy profesjonalizm. Nic dziwnego, że po latach zajął się niewolą, która przyjechała do jego kraju, wietnamską niewolą. Bo trzeba wiedzieć, że jest z Wietnamczykami nie dlatego, że ma żonę z tamtego kraju. Poznaliśmy się przy okazji wietnamskich działań w Polsce. Nasz związek urodził się z aktywności na wspólnym polu, nie odwrotnie – wspomina Ton Van Anh i kontynuuje:
– A na co dzień to niełatwy człowiek, nieco dziwak, perfekcjonista. Erudyta, wszystkiego ciekawy. Smakosz, czy sztuki, czy wina, zbierający świetne recenzje od znawców – on swobodnie rozmawia i o literaturze, i o muzyce, filmie, teatrze – zna się na tym naprawdę. I człowiek dzielny także w sytuacjach osobiście trudnych. Przeszedł ciężką chorobę, zapowiedź rychłego odejścia, straszliwą kurację, operację, której powodzenie optymiści oceniali na 50 procent. I, ciągle przyjmując morfinę, unieruchomiony, już przez telefon dowiadywał się, co się dzieje w różnych sprawach i wydawał dyspozycje. To jest taki typ człowieka – nie do zdarcia.