Ośrodki otwarte dla osób w procedurze uchodźczej, to miejsca, do których trafiają osoby ubiegające się o status uchodźcy. Choć ich mieszkańcy i mieszkanki mogą swobodnie opuszczać budynek, a dzieci uczęszczać do szkół, to tryb życia ubiegających się o ochronę jest naznaczony niepewnością, tymczasowością i oczekiwaniem na decyzje urzędowe. W jaki sposób może pomóc im zine, czyli niezależna publikacja dotycząca najczęściej jednego problemu, ale przygotowana przez grupę autorów i autorek? O tym rozmawiamy z Aleksandrem Grzybkiem, autorem innowacji prowadzonej w Inkubatorze pomysłów.
Magda Geringer-Nurczyńska, Fundacja Stocznia: – Co zwykle robisz między 9 a 17?
Aleksander Grzybek: – Zajmuję się komunikacją wizualną, jestem brand designerem.
To już nieco wyjaśnia, skąd pomysł na zine…
– Sam pomysł pojawił się jeszcze na studiach w IKP (przyp. red. Instytucie Kultury Polskiej) w Warszawie, na nowym wówczas kierunku Sztuki społeczne. W ramach pracy magisterskiej zrobiłem właśnie zina z działkowcami z kilku warszawskich ogrodów. Wyszedł na tyle dobrze, że miałem dużo różnych zapytań o ten format. Pomyślałem, że fajnie by było kiedyś to powtórzyć. Po jakimś czasie pojawiło się ogłoszenie Inkubatora pomysłów. Zbiegło się to z kryzysem humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej. Przypomniałem sobie o zinie jako medium, które dobrze sprawdziło się w komunikacji i łączeniu różnych grup. Zgłosiłem się z pomysłem na zina współtworzonego z osobami z doświadczeniem migracji. I tak od roku działamy!
Czyli nie byłeś zaangażowany wcześniej we wsparcie uchodźców i uchodźczyń?
– Nie tak aktywnie. Oczywiście te sprawy nie są mi obce, ale wcześniej nie angażowałem się tak bardzo, ani nie byłem tak blisko tego tematu. Rozpoczynając te działania, musiałem się dużo nauczyć, doczytać. Zaprosiłem do projektu różne osoby, które mają dużo większą wiedzę psychologiczną i dotyczącą współpracy z migrantami/-kami. Moją umiejętnością jest komunikacja wizualna i budowanie narracji, próba przekazania jakiegoś komunikatu innej grupie.
Co zatem chciałeś przekazać i komu, wydając tego zina?
– W tym wypadku chodziło o to, aby przeciwdziałać uprzedzeniom w stosunku do migrantów, pokazać ich perspektywę, aby ich sąsiedzi i mieszkańcy miejscowości, w których są ulokowane ośrodki, dowiedzieli się, co w tym budynku się mieści i kto tam mieszka, a przede wszystkim, dlaczego. Ludzie często nie znają osób tam przebywających.
Zine powstawał we współpracy z mieszkańcami otwartego ośrodka dla osób w procedurze uchodźczej. W jaki sposób komunikowaliście się w tak zróżnicowanej kulturowo i językowo grupie?
– Nie wszyscy posługują się językiem polskim, właściwie mało kto. Najczęściej używaliśmy w ośrodku języka rosyjskiego i angielskiego, trochę rozmawialiśmy po polsku. Natomiast każdy mógł napisać swoją stronę zine w ojczystym języku, dawaliśmy przez to swobodę ekspresji. W publikacji – obok oryginału (najczęściej własnoręcznie napisanego) – jest zamieszczone polskie tłumaczenie.
Jak trafiłeś właśnie do tego ośrodka?
– Interesowały mnie ośrodki, które są oddalone od dużych miast i te, które potencjalnie mogą być najbardziej zapomniane. Po researchu postanowiłem, żeby działać w ośrodku w Grupie koło Grudziądza. Udało się nam skontaktować przez fundację, która kiedyś z nimi współpracowała. Wiedziałem, że niewiele się tam dzieje. Poza lekcjami języka polskiego, nie było tam żadnych aktywności, warsztatów, nikogo z zewnątrz, kto przyszedłby z inicjatywą.
W ośrodkach bliżej Warszawy jest więcej organizacji, które pomagają. Ten jest na uboczu, na smutnym powojskowym osiedlu, z jednym sklepem, jednym barem i lasem wokół, a od miasta dzieli go kilka kilometrów. Myślę sobie, że skoro dla nas dojazd tam stanowił logistyczne wyzwanie, skoro nam było trudno dojechać, to osobom tam przebywającym jeszcze trudniej jest stamtąd wyjść – w przenośni i dosłownie.
Domyślam się, że nie jest łatwo wejść do takiej placówki i powiedzieć „Dzień dobry, chcemy u Was przetestować innowację”. Jak to wyglądało?
– Nie jest to łatwe zadanie. Ośrodki są pilnowane, dbają, by nikt niepożądany nie wszedł na teren. Weryfikują każdą osobę – kim jest, co chce zrobić w ośrodku, sprawdzali także w rejestrze przestępstw na tle seksualnym cały nasz zespół przed każdym spotkaniem. Pierwszy opór z wejściem na teren ośrodka był również pewnie spowodowany niechęcią do pokazywania warunków, jakie tam panują, bo nie są najlepsze. Kierownictwo ośrodka musi też dbać o anonimowość mieszkańców i mieszkanek.
Dostrzec można też pewną nieufność dla działań z zewnątrz. Te ośrodki nie otrzymują dużego wsparcia, nie ufają, że ktoś przyjdzie i zrobi coś wartościowego.
Na początku trzeba było przełamać barierę, by mogli nam zaufać. Kiedy to się udało, było już znacznie łatwiej, wtedy tylko formalności czasem krzyżowały nam plany. Musieliśmy być elastyczni i planować działania z większym wyprzedzeniem.
Pierwszym etapem nie było pisanie, tworzenie, a warsztaty psychologiczne. Dlaczego?
– Gdy robiłem rozpoznanie sytuacji, panie z ośrodka uczuliły mnie, że przebywają w nim różne osoby, mające za sobą różne przejścia, uciekające ze swoich krajów z wielu powodów. Dla nich rozmowa o tym, jak się tu znaleźli mogła być traumatyzujaca. Dlatego chciałem im dać przestrzeń, stworzyć atmosferę, by mogli poczuć się komfortowo i podzielić się swoją historią.
To wsparcie psychologiczne było bardzo ważne. Przeprowadziliśmy cykl warsztatów wzmacniających, o tym, jak sobie radzić ze stresem, jak przetrwać ten czas w ośrodku. Do tego cykl spotkań z Chavą, która od kilkunastu lat mieszka w Polsce. Ona przeszła cały proces bycia w ośrodku, czekania na decyzje. Wyszła, dostała swoje mieszkanie, znalazła pierwszą pracę. Obecnie aktywnie działa w centrum pomocowym dla osób z doświadczeniem migracji w Warszawie.
Chava podczas jej części warsztatowej podzieliła się praktycznymi wskazówkami z uczestnikami i uczestniczkami, opowiadała, jak sobie poradziła, jak można spojrzeć na czas pobytu w ośrodku z innej perspektywy, zachęcała, aby wykorzystać go. Nie tylko czekać na decyzję legalnego pobytu, tylko żeby już przygotowywać się, że się z niego wyjdzie i będzie się funkcjonowało w społeczeństwie.
W zine widać rysunki dzieci – one też brały udział w tych działaniach?
– Tak, w ośrodku było około czterdzieściorga dzieci w różnym wieku. Często są tam całe rodziny. My pracowaliśmy z trojgiem dzieci. Szczególnie zaangażowała się Fatima, która przychodziła na spotkania ze swoją mamą – mama tworzyła treści, a ona przygotowywała bardzo dużo rysunków. Była pełnoprawną uczestniczką. To istotne, ponieważ uczestnicy i uczestniczki przebywający w procedurze azylowej dłużej niż sześć miesięcy, otrzymywali niewielkie wynagrodzenie za przygotowanie materiałów do zina.
Osoby przebywające w ośrodkach dostają 70 złotych na cały miesiąc, często to ich jedyny budżet. Na dziecko chodzące do szkoły to maksymalnie 200 zł. Brakuje im często podstawowych rzeczy, artykułów higienicznych. Są osoby, które wychodzą po kilku miesiącach, ale są też takie, które są w nich już kilka lat. Chcieliśmy ich symbolicznie wynagrodzić za wykonaną pracę. Był to też rodzaj motywacji, ale na szczęście nie był to główny powód zaangażowania się.
Proces niedawno się zakończył, więc podziel się na gorąco pierwszymi spostrzeżeniami, sukcesami…
– Zaskoczeniem jest liczba osób chętnych do współpracy.
Nie zakładałem niczego z góry, nie wiedziałem, ile osób przyjdzie. A udało się stworzyć grupę, która przychodziła na wszystkie spotkania. Jesteśmy wciąż w kontakcie.
Sukcesem jest to, że nawiązały się piękne relacje, zacieśniliśmy więzi. Nie spodziewałem się, że osoby, które przyszły na pierwsze spotkanie, zostaną, tak się włączą.
Sukcesem jest to, że w ogóle się udało. Zebraliśmy historie, które czasem nie było łatwo opowiedzieć. Szczególnie, że nie chcieliśmy narzucać tematu, można było opisać, co się chce i jak się chce. Osoby przebywające w ośrodku zaufały nam i zechciały się tym podzielić. Mamy np. opowieść Pana Stanisława o tym, jak dostał się do Polski – historię jego pieszej wyprawy z Moskwy. Elizabeth opisała, jaką pomoc otrzymała od Polaków podczas jej całego pobytu tu, a Ibrahim opowiedział o sytuacji ekonomicznej w Somalii. Pan Oleksandr podzielił się swoją pasją – miłością do motorowerów.
Kiedy publikacja ujrzała światło dzienne?
– Zorganizowaliśmy premierę zine’a podczas spotkań w Grudziądzu wspólnie ze Stowarzyszeniem Obywatelski Grudziądz i w Toruniu. Zaprosiliśmy wszystkie osoby z ośrodka, była to też okazja dla autorów i autorek wpisów do opowiedzenia o sobie, o tym, co napisali. Zaprosiliśmy też oczywiście okolicznych mieszkańców. To był ważny etap i zwieńczenie ponad roku pracy.
Publikacja jest też dostępna cyfrowo. Co więcej, wersja cyfrowa jest nieco rozszerzona, ponieważ niektóre teksty znacznie wykraczały poza przewidzianą w projekcie długość. Z powodu kosztów wydruku, ale także konwencji zine’a, zdecydowaliśmy się na wybór do druku najciekawszych fragmentów, a w całości teksty są udostępnione online. Oczywiście wraz z tłumaczeniem.
Co dalej? Co chciałbyś, aby się stało z zinem?
– Ważne dla mnie było, żeby uczestnicy i uczestniczki jako pierwsi otrzymali wydrukowaną publikację. To był szczególny moment dla nas wszystkich. Cel dalszy, to pokazanie, że każdy ma ciekawą historię i zachęcenie do dzielenia się nimi. Właśnie po to te spotkania „autorskie”. Chciałbym też pokazać sens istnienia takich inicjatyw.
Inkubator pomysłów prowadzony jest przez Fundację Stocznia i Laboratorium Innowacji Społecznych w ramach projektu „Innowacje na ludzką miarę 2. Wsparcie w rozwoju mikroinnowacji w obszarze włączenia społecznego”, który jest finansowany z Europejskiego Funduszu Społecznego.
Źródło: Fundacja Stocznia