Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
O tym, dlaczego wolał Lublin od Krakowa, jak sąsiedzi w akademiku reagowali na jego próby, czy można utrzymywać się dzięki pasji, dlaczego po filozofii jest najmniejsze bezrobocie i trochę o hipsterach z Rafałem Dubasem rozmawia Wojciech Piesta z serwisu lublin.ngo.pl.
Wojciech Piesta: – Co cię tu przywiało?
Rafał Dubas: – Nadszedł taki okres w życiu, w którym należało zdecydować, do jakiego miasta wybrać się na studia. Pochodzę z Pilzna – to niewielkie, pięciotysięczne miasteczko na Podkarpaciu. Wybór kierunku studiów jest równie ważny, jak wybór miejsca, gdzie będzie się go realizować. Ważne jest nie tylko środowisko rozumiane jako uczelnia, ale również jako samo miasto. Papiery złożyłem do Krakowa, Lublina i Wrocławia. Dostałem się na UJ i UMCS, więc wybierałem między dwoma pierwszymi. Z racji tego, że moja mama pochodzi z Krakowa, znałem to miasto i wiedziałem, czego mogę się po nim spodziewać. Do Lublina przyjechałem po raz pierwszy w życiu, żeby złożyć papiery i od razu zauważyłem spore różnice między nimi. Przede wszystkim Lublin nie jest metropolią. Nie wiem zresztą, czy do Krakowa pasuje określenie „metropolia”, ale dla mnie to bardzo betonowe miasto, w którym trudno oddychać.
Cały czas mówimy o Krakowie?
R.D.: – Tak, to wynika z mojej osobistej historii. Pochodzę z małego miasteczka, więc jestem przyzwyczajony do tego, że pięćset metrów za domem są pola, łąki, lasy... (śmiech). Dlatego też niezbyt kręciła mnie perspektywa wbicia się w mrowisko ludzi. Wybrałem Lublin. Nie wiem, jaką decyzję podjąłbym dziś, ale wtedy kilka chwil wystarczyło, aby postanowić tu zostać.
Gdzie zamieszkałeś?
R.D.: – Przez kilka lat mieszkałem w akademiku, co było dla mnie zupełną nowością. Wyprowadzka z rodzinnego domu, dzielenie z kimś pokoju, znalezienie się w miejscu, gdzie jest się otoczonym ludźmi w podobnym wieku, żyjącymi razem i wspólnie zdobywającymi nowe doświadczenia życiowe – niektórzy dopiero uczyli się gotować lub utrzymywać porządek (śmiech). Później przeniosłem się na stancję, co było jeszcze innym doświadczeniem, równie interesującym.
Jak się studiowało w Lublinie?
R.D.: – Bardzo dobrze! (śmiech). Studia są jeszcze trochę, jak dzieciństwo albo raczej przedłużenie dzieciństwa. Na pewno nie są tym, czym były dawniej, czyli zdobywaniem wykształcenia, które w przyszłości da pewny zawód. Na początku się tak myśli, ale później – zależy, kto, kiedy się obudzi – ludzie wychodzą z Matrixa i dociera do nich, że same studia nie zapewnią pracy.
Studiowałeś filozofię.
R.D.: – Tak, studiowałem głównie filozofię. Ale w międzyczasie zaczynałem też inne kierunki – ochronę środowiska, filozofię przyrody, gospodarkę przestrzenną... (śmiech). Byłem ciekaw nowych rzeczy, a studiowanie kilku kierunków było wtedy bezpłatne. Przewinąłem się przez UMCS, KUL i UP. To również było bardzo ciekawe doświadczenie, wchodząc do budynków każdej z tych uczelni czuć było zupełnie inną atmosferę, inne myśli wisiały w powietrzu. Innych też spotykałem tam ludzi. Najbardziej jednak odpowiadał mi UMCS i właśnie tu zostałem – aktualnie robię doktorat z filozofii.
A jak to jest z poziomem studiów?
R.D.: – Niestety jest on coraz niższy. Będąc na studiach pierwszego i drugiego stopnia nie zdawałem sobie tak bardzo z tego sprawy, jednak teraz widzę to już zupełnie wyraźnie.
Czy niższy poziom wynika tylko z małej liczby studentów?
R.D.: – To ewidentnie błąd po stronie systemu. Uczelniom zależy na tym, aby przyjąć jak najwięcej osób, nie zaś wybrać jedynie najlepszych. Dziś jest tak, że uniwersytet zarabia na ilości studentów, a nie jakości kształcenia. Z drugiej strony przypomina mi się historia z KUL-u, gdzie na jednym z roczników w Katedrze Filozofii Przyrody Nieożywionej był tylko jeden student.
Jedna osoba, dobrze rozumiem?
R.D.: – Tak, wynikło to z tego, że reszta odpadła lub odeszła w trakcie studiów. Podobno wiąże się z tym pewna anegdota: jeden z profesorów, żeby poprowadzić zajęcia przyjeżdżał specjalnie z Warszawy, więc kiedy ów student był chory, dzwonił do niego, żeby niepotrzebnie się nie fatygował, bo wykład się nie odbędzie (śmiech).
Uczelnie trochę pompują balonik. Studenci są przekonani, że z wyższym wykształceniem należą do elity, ale chyba te czasy już minęły?
R.D.: – Miałem kolegę, który ukończył prawo, a więc dość prestiżowy kierunek. Po pięciu latach trafił do jakieś sieciówki. I to właśnie jest problem: przez pięć lat studiujesz coś poważnego, znajomi i rodzina patrzą na ciebie z niejakim podziwem, bo na przykład właśnie tytuł prawnika mocno kojarzy się ze społecznym prestiżem. Ale czy faktycznie każdy absolwent prawa ma szansę zostać aktywnym zawodowo prawnikiem? Raczej nie. Lądujesz więc w jakimś sklepiku lub korporacji i brutalnie zderzasz się z rzeczywistością. Rodzą się frustracje. To przykry proces... Nieco inaczej jest po filozofii – kiedyś jeden z profesorów pokazał mi statystykę, według której najmniejsze bezrobocie jest właśnie po tym kierunku.
Jak to wyjaśnić?
R.D.: – Ludzie, którzy idą na filozofię, wiedzą, że po ich studiach pewnej pracy po prostu nie będzie. Nie mają więc zanadto wygórowanych ambicji i łatwiej im zacząć od niższego pułapu zarobków. Poza tym na filozofii przede wszystkim uczy się myślenia, a to bardzo przydaje się w życiu (śmiech). Już w czasie studiów moi znajomi zaczynali zastanawiać się, co będzie dalej, jak poradzą sobie w życiu, i z tego co obserwuję, zazwyczaj jakoś im to wychodzi.
Studia się kończą i trzeba jakoś odnaleźć się w życiu po nich. Tobie się udało.
R.D.: – Można chyba tak powiedzieć (śmiech). Powiedzmy, że udaje mi się skromnie, aczkolwiek przyjemnie żyć z pieniędzy, które zarabiam dzięki muzyce. To jest trochę tak jak gdybym stanął pewnie jedną nogą, ale mam nadzieję, że już wkrótce dostawię drugą. Chociaż istnieje też statystyka, która mówi, że nasze pokolenie (ludzi między 25. a 30. rokiem życia – red.) będzie zmieniać pracę średnio siedem razy w trakcie całej kariery, ponieważ żyjemy w bardzo chaotycznym i zmiennym środowisku. Dlatego może się też okazać, że za jakiś czas nie będę muzykiem, a zajmę się czymś zupełnie innym. Tego nie wiem i nie mogę przewidzieć. Niemniej porzucenie muzyki lub filozofii byłoby dla mnie naprawdę tragiczne, bo dosłownie żyję tymi dwiema dziedzinami, one ściśle spajają się w moim światopoglądzie.
Grałeś już na studiach?
R.D.: – Nawet wcześniej, już w podstawówce. W gimnazjum skończyłem pierwszy stopień szkoły muzycznej grając na fortepianie. Przenosząc się do Lublina nie mogłem zabrać ze sobą pianina, więc całą swoją muzyczną uwagę przerzuciłem na gitarę i wokal. W akademiku często wychodziłem ćwiczyć na korytarz i spędzałem tam po dwie, trzy godziny dziennie.
Co na to współlokatorzy?
R.D.: – Zazwyczaj reakcje były dwie – albo drzwi do pokoi szeroko się otwierały, bo ludzie chcieli lepiej słyszeć, albo zamykały się z trzaskiem, bo mieli dość. Nie zrażałem się tym jednak i uparcie ćwiczyłem. Po kilku latach – szkoda, że nie wcześniej – wyszedłem grać na ulicę. Pewnego dnia poznałem Weronikę. Właśnie na ulicy. Najpierw zagraliśmy jeden utwór, później następny. Spodobało nam się, więc umówiliśmy się na kolejny dzień. Grywaliśmy coraz częściej, ludzie wrzucali nam do futerału nie tylko pieniądze, ale i wizytówki swoich lokali. Powoli zaczęliśmy grywać w małych restauracjach i pubach. Obecnie regularnie występujemy w dwóch miejscach i co jakiś czas w kilku innych jako duet Wera i Kruk. Tak to się właśnie zaczęło.
Muzyka wygrała z filozofią?
R.D.: – To nie tak. Chciałbym pozostać na uczelni jako pracownik naukowy, ale przez to, że na studiowanie filozofii decyduje się coraz mniej osób, nie ma zbyt wielu wolnych etatów. Dlatego też bardziej liczę na muzykę.
Czyli zarabiasz na życie dzięki swojej pasji?
R.D.: – Coraz częściej zdarza mi się myśleć, że jakimś sposobem trafiłem do grona ludzi, którym powoli zaczyna się udawać. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to jest dopiero początek, pierwsze kroki i jeszcze naprawdę długa droga przede mną. Mam jednak nadzieję, że już wkrótce nadejdą kolejne, i muzyka stanie się dla mnie poważnym źródłem utrzymania (śmiech).
Jak to się robi, żeby pasja była sposobem na życie i pozwoliła się utrzymać?
R.D.: – Nie ma na to reguły. Odpowiem filozoficznie (śmiech): rzeczywistość to chaos, z którego wyłania się jakiś porządek rzeczy. Nowe sytuacje powoli się stabilizują, do tego działa efekt motyla. Gdybym na przykład nie wyszedł grać na ulicę tego konkretnego dnia gdy poznałem Weronikę, być może zbierałbym później trochę mniej pieniędzy, co zniechęciłoby mnie i w ogóle przestałbym to robić, ale w zamian w jakiś inny sposób zostałbym menedżerem restauracji i zarabiał naprawdę niezłą kasę (śmiech). Generalnie chodzi o to, że w życiu wciąż trzeba podejmować decyzje. Nie można tak po prostu być liściem na wietrze. Na pewno trzeba starać się robić to, co się lubi i nie myśleć przy tym o potencjalnych korzyściach. One prawdopodobnie kiedyś przyjdą, choć znam też masę ludzi, muzyków – równie dobrych co ja, ale też i znacznie lepszych – którym do tej pory się nie poszczęściło. Na sukces przy realizacji obranego celu w dużej mierze składa się przypadek, twoje właściwości, właściwości środowiska. To wszystko musi gdzieś tam się zgrać.
Dużo ćwiczyłeś w akademiku i poza nim. Co powiesz tym, którzy myślą, że muzyk bierze instrument i gra?
R.D.: – Z muzyką jest masa roboty! Ludziom rzeczywiście czasem wydaje się, że my pójdziemy tu i tam, zagramy, zaśpiewamy, dostaniemy pieniądze i już. W moim przypadku najpierw przez pół dzieciństwa dojeżdżałem do szkoły muzycznej w mieście obok, oprócz tego ćwiczyłem w domu – przynajmniej godzinę dziennie przez wiele, wiele lat. Później był korytarz w akademiku. Trzeba robić masę małych, mozolnych kroczków, żeby potem wyjść na scenę czy ulicę i zagrać jak należy. Nic nie przychodzi samo. A kiedy osiągnie się już pewien w miarę satysfakcjonujący poziom, to i tak nie jest koniec drogi, bo przecież trzeba ćwiczyć dalej, aby nie wyjść z formy i być jeszcze lepszym.
Czy w innym mieście mógłbyś realizować taki styl życia, według którego żyjesz w Lublinie?
R.D.: – Wydaje mi się, że Lublin jest najmniejszym miastem, w którym dałoby się tak żyć. Pieniądze, które udaje mi się dziś generować wystarczają na absolutnie najskromniejszy sposób życia – wynajem pokoju, zakupy w tanich sklepach i czasami życie nocne (śmiech). Nie wiem, jak byłoby w większym mieście. Być może zarabiałbym więcej, ale przecież koszty również by wzrosły, pojawiłaby się większa konkurencja. Tak to widzę, jeśli chodzi o aspekt ekonomiczny. Natomiast mając na myśli klimat miasta i środowisko, to Lublin jest wyśmienity! Przede wszystkim ze względu na fakt, że to miasto uniwersyteckie i tak wielu młodych i inteligentnych ludzi się przez nie przewija. Ta cyrkulacja sprawia, że w Lublinie jest ruch, stare miejsca nie upadają, bo każdego roku kolejne pokolenie studentów odkrywa je na nowo i wnosi tam swoją energię.
Czyli nastolatki nie zepsują miasta, ale wniosą do niego powiew świeżości?
R.D.: – Jasne! Studia, a szczególnie ich początek, to naiwny okres, ale przecież na tej naiwności i chęci odkrywania opierają się prawdziwe zmiany w społeczeństwie. Stąd biorą się innowacje. Mnie, jako chyba już dorosłego człowieka, a przynajmniej z PESEL-u, bo mentalnie nie do końca (śmiech), niesamowicie kręci poznawanie tych młodych roczników.
Chyba należysz do mniejszości...
R.D.: – Straszenie mnie irytuje brak szacunku dla młodych ludzi, który tak często charakteryzuje starsze pokolenia.
Sami byliśmy pierwszoroczniakami i mierzyliśmy się z odkrywaniem świata.
R.D.: – Dokładnie! Niesamowite jest to, że zachowywaliśmy się z jednej strony dość podobnie, ale ostatecznie jednak trochę inaczej! I właśnie to jest fascynujące! Niedawno mój promotor opowiadał mi o dziennikarzu, który robił materiał na temat tego, jak starsi ludzie są traktowani w Święta, i w związku z czym rozmawiał na ulicy z panem w podeszłym wieku. Przysłuchując się rozmowie od razu dało się wyczuć, do czego dziennikarz dąży, że chce wyciągnąć pewną konkretną, stereotypową wypowiedź. Podpytywał tego pana, czy nie czuje się samotny, nieszanowany itp. Na co staruszek odpowiadał, że wcale nie (śmiech). Zauważył przy tym rzecz bardzo ważną – w dzisiejszych czasach ludzie generalnie się nie szanują. Wartość drugiego człowieka w naszych oczach jest znacznie niższa niż, powiedzmy, jeszcze dwa pokolenia wstecz. Sam zaś szacunek przede wszystkim kojarzy się z relacją: młodszy względem starszego, ale ja nie widzę powodu, dlaczego nie ma być również odwrotnie.
Być może ten brak szacunku bierze się stąd, że starsze pokolenia narzekają, że współcześni młodzi są leniwi, mniej wiedzą, żyją tylko w cyfrowym świecie, po prostu inaczej odnajdują się rzeczywistości.
R.D.: – Musi tak być! Cały czas zmienia się środowisko, w którym człowiek zdobywa doświadczenie. Osobiście uważam, że człowiek jest determinowany dwustronnie: genetycznie i kulturowo. Z racji tego, że współcześni studenci w zasadzie nie znają życia bez internetu, od najmłodszych lat chłonęli kulturę masową i jej wzorce. Siłą rzeczy w dużym stopniu określało to ich osobowość. Chyba właśnie to może być uznane za przyczynę narodzin subkultury hipsterskiej. Młode pokolenie zawsze szuka okazji do buntu. Dorastając w świecie popkultury, gdzie główną narrację fundują media masowe, młody człowiek chce być inny, chce być indywidualistą. Paradoksem jest to, że podobnie myślą tysiące innych nastolatków, przez co zachowują się i ubierają tak samo, i ostatecznie wszyscy zostają skategoryzowani jako ci, którzy chcą być inni, jako hipsterzy.
Wygląda na to, że, jak to zwykle bywa, starsze pokolenia nie rozumieją tych młodszych.
R.D.: – Pewnie tak. W dodatku wydaje mi się, że nigdy wcześniej presja samorealizacji i sprostania oczekiwaniom środowiska nie była tak silna, jak we współczesnym pokoleniu ludzi w wieku okołostudenckim.
Wróćmy na koniec do Lublina. Chcesz tu zostać?
R.D.: – Oczywiście! Lublin jest dla mnie optymalny pod kontem czynników, na których mi zależy, a więc liczby mieszkańców, infrastruktury, przyrody, życia intelektualnego, kultury. Nigdy do końca nie rozumiałem ludzi, którzy za wszelką cenę, jeszcze w czasie studiów, chcieli stąd uciec. Trzeba pamiętać, że życie w Lublinie, ale zapewne również w innych miastach to relacja dwustronna. To nie tylko Lublin jest jakiś, lepszy czy gorszy w różnych aspektach – miasto jest jakieś ale ja przecież też jestem jakiś. Mieszkanie tu jest wypadkową dwóch czynników, i to od nich zależy, czy między nami zaiskrzy. U mnie zaiskrzyło.
Rafał Dubas – filozof (obecnie w trakcie doktoratu na UMCS), muzyk – gra w duecie Wera i Kruk, do Lublina przyjechał z Podkarpacia i został w tym mieście, być może na stałe.
Źródło: lublin.ngo.pl
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.