– Polskie społeczeństwo obywatelskie było budowane w opozycji do państwa, które uznaliśmy za największe zagrożenie dla wolności obywatelskich. Przeoczyliśmy jednak moment, w którym to sektor prywatny powiedział „nie” prawom pracowniczym, prawom konsumentów i prawom człowieka. To nasz wyrzut sumienia – mówi Grzegorz Piskalski.
Ignacy Dudkiewicz: – Masz pewność, że elektronika, z której korzystasz, została wyprodukowana bez pogwałcenia praw człowieka?
Grzegorz Piskalski: – Nie mam. Przeciwnie, istnieją duże szanse, że przy jej powstawaniu wystąpiły naruszenia. Elektronikę użytkową produkuje się głównie w Azji Południowo-Wschodniej w raczej kiepskich warunkach.
Da się w ogóle uniknąć posiadania wątpliwych etycznie produktów dzięki świadomości konsumenckiej?
G.P.: – Nie obarczałbym za to odpowiedzialnością w pierwszej kolejności akurat konsumentów. Wybieramy produkty spośród tych, które są dostępne na rynku. Niemożliwym jest to, by pójść do sklepu i po prostu kupić telefon lub komputer, którego produkcja odbyła się zgodnie ze wszelkimi standardami etycznymi. Owszem, korzystam z myszki małej, niemieckiej firmy Nager IT, której producent deklaruje, że w 80% spełnia kryteria respektowania praw człowieka i ochrony środowiska, a którą składa spółdzielnia socjalna. Mogę sobie też kupić telefon firmy Fairphone, która od projektu crowdfundingowego stała się producentem komórek z najbardziej transparentnym łańcuchem dostaw i certyfikacją wykorzystanych minerałów. Tyle tylko, że to nisza – taki telefon można zamówić tylko przez Internet i kosztuje 500 euro. Od 2013 roku do dziś sprzedano ich mniej niż 200 tysięcy. A elektronikę produkuje się masowo. W 2017 roku tylko sam Apple sprzedał około 220 milionów sztuk iPhone’ów, czyli ponad sto razy tyle, co Fairphone w pięć lat. Mówimy o ilościach, które przekraczają naszą wyobraźnię. Przy tak rozwiniętej turbokonsumpcji nie ma możliwości sprawdzenia wszystkich aspektów produkcji przez pojedynczego konsumenta.
Kupowanie elektroniki jest więc z definicji obarczone sporym ryzykiem etycznym.
W każdym telefonie używany jest choćby kobalt, który wydobywany jest niemal wyłącznie w Kongo na terenach objętych rebelią – robią to ludzie ubodzy, często niewolnicy pod lufami karabinów. Świadomość etyczna opinii publicznej jest ważna, ale nie doprowadzi do rozwiązania problemów związanych z łamaniem praw człowieka przez biznes.
Idźmy dalej: przemysł spożywczy.
G.P.: – Dobrym przykładem jest czekolada – 80% kakao na świecie jest produkowane na zachodnim wybrzeżu Afryki, gdzie praktycznie na każdej plantacji spotkasz osoby młodociane, często niewolników. Dotyczy to też wielu innych produktów, między innymi trzciny cukrowej, bananów, ananasów, kawy czy powszechnej w przemyśle tekstylnym bawełny. Pewną receptą na to jest kupowanie produktów fair trade, których dostępność się zwiększa, a cena zmniejsza. Ale to także wciąż nisza. Produkcja żywności to gigantyczny przemysł. Obecnie trzy korporacje kontrolują 60% rynku nasion i 70% sprzedawanych na całym świecie produktów agrochemicznych. Drobni farmerzy na całym świecie poddawani są olbrzymiej presji z ich strony, co prowadzi nie tylko do ograniczenia nam wolności wyboru, ale także na przykład do plagi samobójstw drobnych rolników w Indiach. Wszystkie ruchy społeczne w Europie protestowały przeciw fuzji Bayera z Monsanto czy przeciw umowie TTIP, a Komisja Europejska i tak ostatecznie wzięła stronę korporacji popierających te projekty.
Ubrania?
G.P.: – Tu jest chyba aktualnie ciut lepiej, dlatego że przemysł tekstylny wraca powoli do Europy. Szwaczki to prawie zawsze kobiety i prawie zawsze płaci się im tak mało, jak to tylko możliwe, powiedzmy, że płacę minimalną. A że jej wysokość w Polsce i w Chinach jest coraz bardziej równa, to coraz więcej ubrań bardziej opłaca się produkować na miejscu – dotyczy to zwłaszcza takich produktów jak koszule czy garnitury. Nie zmienia to faktu, że ogromne problemy wciąż występują – przemysł tekstylny od zawsze szuka optymalizacji kosztów, najbardziej tnąc je właśnie na pracownikach i ich bezpieczeństwie. Skoro więc produkcja w Chinach przestaje się opłacać, to przenosi się ją do Birmy czy Bangladeszu. Badania pokazują, że w Mjanmie szwaczki za to, co zarobią, nie są w stanie nawet kupić wystarczająco dużo jedzenia, które zapewniłoby im odpowiednią ilość kalorii potrzebną do wykonywania ich pracy. W efekcie są chronicznie niedożywione. Na marginesie warto wspomnieć, że w zeszłym roku chińska firma odzieżowa otworzyła w USA fabrykę, w której miliony t-shirtów rocznie będą szyły roboty.
I nic się nie zmieniło po głośnych katastrofach budowalnych w bangladeskich szwalniach?
G.P.: – Spowodowały moment refleksji. Gdy ponad 1100 młodych kobiet ginie w katastrofie w Rana Plaza z powodu tragicznych warunków pracy, trudno to zignorować. Firmy odzieżowe zawiązały sojusz na rzecz poprawy warunków BHP w szwalniach, pod presją aktywistów przystąpiła do niego również polska korporacja LPP. Bangladesz miał zawsze na papierze niezłe prawo pracy. Tylko co z tego, skoro na kilka tysięcy szwalni w Bangladeszu przypada kilkunastu inspektorów pracy? Kraju nie stać na egzekwowanie słusznych standardów, bo korporacje nie są gotowe więcej płacić w podatkach. Sprawy nie ułatwia też korupcja. Koło się zamyka.
Istnieje również poważny problem rozmytej odpowiedzialności: obecnie każdy przemysł ma charakter globalny. W przytaczanych przez ciebie przypadkach elektroniki, produktów spożywczych czy ubrań, firmy, które zajmują się ich dystrybucją, praktycznie nigdy same ich nie produkują. Korzystają z usług pośredników, w efekcie tracąc kontrolę. Robią to zresztą zupełnie świadomie i celowo – po to, by nie ponosić formalnej odpowiedzialności. Najbardziej znanym przykładem jest trwający od dekad problem zatruwania Delty Nigru przez cieknące rurociągi z ropą należące do Shella. Korporacja ta zamieszana była w zabójstwo Ken Saro-Wiwy, przedstawiciela lokalnej społeczności ludu Ogoni. Wszystkie próby pozwania o odszkodowanie Shella w Europie spełzły na niczym, bo problem dotyczy Nigerii. Szerokim echem odbiło się w świecie zabójstwo w 2016 roku Honduraskiej aktywistki Berty Caceres, która protestowała przeciwko projektowi wielkiej tamy finansowanej między innymi przez Bank Światowy i holenderskie instytucje finansowe.
Dlatego tak ważnym elementem działań aktywistów i aktywistek jest próba zmuszenia firm do wzięcia realnej odpowiedzialności za to, co sprzedają i jak to powstaje.
Nawet jeśli korporacje same tego nie wyprodukowały, muszą wziąć odpowiedzialność za łańcuch dostaw. Ofiary naruszeń praw człowiek powinny mieć zapewniony również dostęp do sprawiedliwości tam, gdzie jest faktyczna siedziba firm, także na terenie Unii Europejskiej. Na szczęście te kwestie powoli przebijają się do świadomości decydentów, debatę na ten temat zorganizowała z okazji ostatniego Międzynarodowego Dnia Praw Człowieka Biuro Parlamentu Europejskiego w Polsce. Problemem tym zajmuje się także nasze NGO – Polski Instytut Biznesu i Praw Człowieka.
A jednak, choć mówisz, że nie należy przerzucać odpowiedzialności na konsumentów, hasło „Kupuj odpowiedzialnie” co i rusz powraca.
G.P.: – To wypromowane przez krakowską Fundację Kupuj Odpowiedzialnie hasło w pierwszej kolejności powinna sobie wziąć do serca administracja.
Dlaczego?
G.P.: – Bo gdy jakiś urząd kupuje na przykład dużą liczbę komputerów, to istnieje duża szansa, że one jeszcze nie zostały wyprodukowane, tylko zostaną wytworzone na specjalne zlecenie. W związku z tym można wymagać od producentów, żeby zrobili to z poszanowaniem standardów etycznych i praw człowieka – zwłaszcza że wielkość zamówienia zwiększa możliwości negocjacyjne zamawiającego. Dlatego kilka lat temu zaangażowałem się w projekt promocji etycznych zamówień elektroniki – Electronics Watch, a potem stworzyłem Instytut Zrównoważonych Zamówień Publicznych. Indywidualny konsument nie ma takiej możliwości – wybiera spośród tego, co jest na stanie. Najskuteczniejszą presję na producentów można więc wywrzeć poprzez zamówienia publiczne oraz krajowe i międzynarodowe regulacje. Niestety, świadomość tego typu problemów wśród urzędników jest niska, a biurokratyczne bariery trudne do przejścia.
A może po prostu pieniądze i prawa człowieka się w dzisiejszym świecie wykluczają?
G.P.: – Wciąż zbyt rzadko pamięta się o tym, że wśród praw człowieka oprócz katalogu praw politycznych i obywatelskich są również prawa ekonomiczne i społeczne. Skrajnie ubodzy ludzie nie będą korzystać z praw politycznych. Ruch obrońców i obrończyń praw człowieka w Polsce i Europie skupił się jednak na obronie praw politycznych, ważnych skądinąd praw do wolnych i uczciwych wyborów, czy szeroko pojętego wolnego sądownictwa, porzucając w zbyt dużym stopniu kwestie sprawiedliwości społecznej.
Prawo do pracy i godnej płacy, prawo do płatnego urlopu, ubezpieczenia społecznego, dostęp do edukacji, mieszkania, opieki medycznej czy prawo do strajku to podstawowe prawa człowieka.
Państwo zaś, które chce w tych sferach działać, wchodzi nieuchronnie w konflikt z wielkim biznesem, który chce ograniczać presję podatkową i chciałby te obszary poddawać kontroli praw rynku – prywatyzować i komercjalizować. W efekcie w wielu krajach studia nie są za darmo, tylko na kredyt, prywatna służba zdrowia ma się znacznie lepiej niż publiczna, podobnie jak edukacja.
A koszty tnie się na pracownikach…
G.P.: – Otóż to. Jeżeli państwo na to pozwala, wpadamy w świat zbyt niskiej pensji minimalnej oraz nadużywania umów śmieciowych. Paradoksalnie na zmianę tej sytuacji może wpłynąć pogłębiające się rozwarstwienie społeczne.
W jaki sposób?
G.P.: – Na świecie postępuje koncentracja kapitału – bogaci stają się coraz bogatsi, biedni coraz biedniejsi, a klasa średnia się kurczy. Od pewnego poziomu niesprawiedliwa dystrybucja bogactwa stanowi jednak barierę rozwoju gospodarki – ktoś musi przecież kupować produkowane dobra czy tworzyć lokaty w bankach. A żeby ludzie nie byli na to zbyt biedni, przede wszystkim muszą mieć dochód: albo godnie opłacaną pracę albo minimalny dochód gwarantowany. Za sprawą ekonomistów takich jak Joseph Stiglitz neoliberalny paradygmat o nieomylności wolnego rynku został obalony. W dobie niedoboru rąk do pracy również w Polsce biznes odkrył, że tworzenie dobrze płatnych miejsc pracy jest w jego interesie. Należy przy tym również pamiętać, że ważne było wprowadzenie w Polsce minimalnej stawki godzinowej czy wymóg zatrudniania na umowę o pracę w niektórych przypadkach zamówień publicznych. W międzyczasie musieliśmy przejść przez czyściec prekariatu.
Co zatem robić? Biznes nie ma powodów, żeby się samoograniczać, zwłaszcza w krajach rozwijających się. Nacisk konsumencki jest raczej niszowy niż masowy. Czego nam więc trzeba?
G.P.: – To kwestie polityczne – tego, czyje racje w przestrzeni publicznej są na wierzchu: racje wielkiego biznesu i korporacji czy racje pracowników i przeciętnych konsumentów? Przedstawiciele biznesu słusznie zwracają uwagę, że nie można wszystkich firm wrzucać do jednego worka. Ale regulacje dotyczące największych są niezbędne. Nie chodzi o to, by uderzać w małe i średnie firmy, mikroprzedsiębiorstwa czy ludzi pracujących na samozatrudnieniu. Potrzebujemy prawnie wiążących traktatów dotyczących ochrony i przestrzegania praw człowieka przez korporacje.
Tylko czy państwa nie są już na to zbyt słabe? Wielkie korporacje zyskują nad nimi przewagę.
G.P.: – To prawda.
Na liście największych podmiotów ekonomicznych świata w pierwszej setce ponad połowa to firmy. Siła ekonomiczna korporacji jest olbrzymia i ciągle rośnie.
Pojawiają się nowe twory, rosną w siłę giganci internetowi, często korzystający z praktyk optymalizacji podatkowej. Formalnie Google, Facebook czy Uber niczego w Unii Europejskiej – w tym w Polsce – nie sprzedają i choć osiągają tu wielkie zyski, nie płacą tu należnych podatków. A to już daje im wielką przewagę konkurencyjną na europejskich rynkach.
Co więcej – gdybyś wszedł w zatarg prawny z którąś z tych firm, to zgodnie z regulaminem korzystania z ich usług, możesz co najwyżej iść do sądu w Kalifornii. Te tematy powoli przebijają się do świadomości i debaty publicznej. A mówimy o ważnych sprawach takich jak ochrona konsumentów, prawo do prywatności czy do sądu.
Skoro w Europie mamy z tym problem…
G.P.: – To co dopiero mówić o krajach rozwijających się. Masz rację. Asymetria między państwami a korporacjami zaczyna dotyczyć bogatych, więc w dużo większym stopniu i od znacznie dłuższego czasu dotyczy biednych. A korporacje często działają w ubogich krajach z pogwałceniem wszelkich standardów – korumpują miejscowe władze, niszczą środowisko, brutalnie uciszają przeciwników, szkodzą lokalnym wspólnotom, na przykład ograniczając im dostęp do wody. I zawsze robią to pod szczytnymi hasłami: przede wszystkim postępu! Tyle tylko, że analizy ekonomiczne pokazują, że tego typu wielkie projekty inwestycyjne ani nie powodują specjalnego wzrostu PKB, ani nie prowadzą do wzrostu dochodów państwa z podatków, ani nawet niespecjalnie służą tworzeniu wartościowych miejsc pracy. Podkreślają to zawsze aktywiści z krajów rozwijających się, którzy odwiedzają Polskę – rozmawiałem o tym z ludźmi z RPA, Indii, Mozambiku czy ostatnio ze wspomnianego Hondurasu, których zaprosił do Polski Instytut Globalnej Odpowiedzialności.
Ale te problemy dotyczą także naszego kraju. Ochrona pracowników w Polsce jest na niskim poziomie. Poziom uzwiązkowienia jest jednym z najniższych w Europie, w sektorze prywatnym jest wręcz niewiarygodnie niski – wynosi około 6%. O tym, że Amazon jest jednym z najgorszych pracodawców na świecie, było wiadomo, zanim został ściągnięty do Polski. Czy ktoś jednak stawiał mu określone wymagania dotyczące przestrzegania praw pracowniczych, gdy państwo polskie wydawało zgodę na inwestycję, wspierając ją ulgami podatkowymi czy budową infrastruktury? Czy ktoś z decydentów zadawał pytanie, jaki wpływ będzie miało wejście Amazona na polski rynek na handel w Polsce?
Zadajesz pytania retoryczne. Tyle tylko, że firmy, gdy ujawni się ich nadużycia, często wzruszają ramionami albo podejmują działania wizerunkowe mające udowodnić, że to nie ich wina, albo że korzyści płynące z ich działań są większe niż szkody. Znakomicie to widać w krajach rozwijających się, gdzie korporacje nie chcą brać odpowiedzialności za wyrządzone zniszczenia i nadużycia. Da się przełamać tę bezradność?
G.P.: – Żyjemy w wysoko rozwiniętych społeczeństwach konsumpcyjnych, których członkowie chcą w większości mieć komfortowe życie, a nie spalać się walką o czyjeś prawa – zwłaszcza nieswoje. Na tym korzystają korporacje, którym łatwiej jest budować pozytywny wizerunek w społeczeństwie. Nie przez przypadek reklamy w większym stopniu odnoszą się lifestyle’u niż do cech produktu, jego przydatności czy kosztów. Firmy przekonują nas, że to, co nam oferują, jest nam niezbędne do szczęścia. Co więc ma zrobić ktoś, kto chce zaprotestować przeciwko niecnym praktykom tych korporacji? Nie używać telefonu, nie mieć tableta, nie być w Internecie, nie mieć konta w banku, nie jeździć samochodem, nie latać samolotem? Nasza sytuacja jako konsumentów jest niezwykle trudna. Dlatego wracam do potrzeby tworzenia standardów prawnych.
A co mogą osiągnąć w tej materii organizacje pozarządowe?
G.P.: – Krytycznie analizować praktyki korporacji, naciskać je i piętnować uprawiany w białych rękawiczkach agresywny lobbing. Uważam, że to niezwykle wdzięczny obszar działań dla sektora pozarządowego.
Niestety, polskie NGO jeśli już podejmują się tematów ekonomicznych, to w większym stopniu nastawiają się na apelowanie do indywidualnych konsumentów i obywateli niż naciskanie na organizacje polityczne.
Na Zachodzie jest nieco inaczej – więcej jest tam organizacji, które działają jako byty parapolityczne i w dużo szerszym zakresie zajmują się lobbowaniem na rzecz zmian w prawie unijnym, regulacjach ONZ czy prawodawstwie poszczególnych państw. Naciskają również na biznesowe organizacje branżowe i pracodawców. To naprawdę olbrzymie pole do działania dla organizacji obywatelskich. Te akcje należy prowadzić równolegle – odwoływać się do świadomości konsumenckiej i jednocześnie wywierać nacisk na polityków, żeby w większym stopniu dbali o to, by przestrzegać choćby całkiem dobrych standardów Międzynarodowej Organizacji Pracy, oraz tworzyć nowe standardy tam, gdzie jest to niezbędne, jak na przykład w sferze bankowości i finansów.
Biznes często powołuje się w tym kontekście na prowadzoną przez siebie filantropię czy CSR. To wystarcza?
G.P.: – Filantropia korporacyjna i rzeczywista odpowiedzialność społeczna biznesu to dwie różne kwestie. Ta pierwsza w zbyt dużym stopniu przykrywa nam drugą. A zjawisko trzeba analizować szeroko: podejmując kwestie wpływu wszystkich działań określonej firmy na środowisko i społeczeństwo – nie tylko działań filantropijnych. Warto również pytać, na jakiej podstawie przedstawiciele prywatnych firm decydują o tym, które problemy społeczne należy rozwiązywać i w jaki sposób. Nie zgadzam się z tezą, że biznes jest skuteczniejszy w rozwiązywaniu problemów społecznych niż państwo, a niestety ten naiwny pogląd dominuje w środowisku naszych promotorów filantropii czy CSR. Gdy czytam komunikaty wielkich korporacji, które twierdzą, że uprawiają ekonomię społeczną, to nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Nie jest zresztą w porządku promowanie jako dobroczyńców firm, które na przykład unikają płacenia podatków w Polsce, łamią prawo pracy czy naruszają prawa człowieka w krajach rozwijających się. Raporty dobrych praktyk o CSR są pełne laurek na firmy oskarżane o ciężkie nadużycia. Wskutek tej hipokryzji OECD ogłosiła „śmierć” CSR, a Unia Europejska kompletnie zamknęła ten temat. Obecnie Polska jest skansenem CSR w Europie – obawiam się, że o tym temacie mówi się u nas tak, jak na Zachodzie piętnaście lat temu.
Odpowiadając więc na twoje pytanie: nie, filantropia czy wąsko pojmowany, dobrowolny CSR zdecydowanie nie wystarczy. Mamienie ludzi, że taka czy inna strategia biznesowa lub standard raportowania rozwiąże jakiś problem społeczny, jest po prostu szkodliwe. Bo korporacje nie są wcale w stanie efektywnie rozwiązywać problemów społecznych – zwłaszcza tych, które same tworzą. Obawiam się, że zbyt często filantropia korporacyjna służy temu, by ograniczać na przykład presję na firmy w sprawach podatków czy praw pracowniczych, odwracać uwagę od realnych problemów. Myślę, że odpryskiem tego dylematu jest niedawna dyskusja, jaka przetoczyła się wokół firmowanego przez Dominikę Kulczyk telewizyjnego show „Efekt Domina”. Przyłączam się do stanowiska osób, które uważają ten projekt za zwykłą kreację medialną, a nie za realną formę pomocy komukolwiek. Jest ewidentne, że produkcja tego programu kosztuje wielokrotnie więcej, niż trafia do beneficjentów. Ponadto Polska Zielona Sieć ma udokumentowane kontrowersyjne praktyki firm Kulczyków w Tunezji.
Jako organizacje pozarządowe za mało o tym mówimy. Polskie społeczeństwo obywatelskie było budowane w opozycji do państwa. Wychodziliśmy z przekonania, że największym zagrożeniem dla wolności obywatelskich jest państwo, urzędnicy i sektor publiczny: im mniej państwa, tym więcej wolności. Czasami to prawda, ale bez wsparcia aparatu państwa żaden obywatel ani nawet NGO nie wygra z bankiem lub deweloperem. Przeoczyliśmy moment, w którym sektor prywatny powiedział wyraźne „nie” prawom pracowniczym, prawom konsumentów i prawom człowieka. Nie zajęliśmy się tym wystarczająco mocno. To nasz wyrzut sumienia. Wielki biznes stanowi równie ważne wyzwanie dla wolności obywatelskich na świecie jak nadużycia aktorów państwowych. Pamiętajmy też o tym, że wzrost populizmu na świecie jest w dużej mierze wyrazem buntu warstw społecznych, które czują się pokrzywdzone przez globalizację: przez utratę miejsc pracy z powodu przenoszenia produkcji za granicę, przez spekulacje banków na kredytach mieszkaniowych, przez lata pracy na śmieciówkach bez urlopu i tak dalej.
To stracona szansa? Jest już za późno?
G.P.: – Nie jest, co więcej uważam, że właśnie teraz tworzy się dobry moment na działania rzecznicze w tych sferach. Świat się zmienia. Tyle tylko, że ilu znasz aktywistów, którzy kiedyś byli w Davos albo Krynicy? A do liderów globalnego biznesu też trzeba docierać. Jestem pewien, że także oni przechodzą pewną ewolucją i nie są ślepi na to, co się dzieje na świecie. To, czy rozwiązania, które zaproponują, będą optymalne z punktu widzenia demokracji i ochrony praw człowieka – tego nie wiemy. I także tego musimy starać się przypilnować. W sferze ekonomii najlepiej mogłyby to zrobić związki zawodowe i organizacje konsumenckie – a te, jak już mówiliśmy, są w Polsce wyjątkowo słabe. Do tej pory nie udało się zbudować w polskim trzecim sektorze silnego nurtu organizacji, które miałyby zasoby finansowe i merytoryczne, żeby rzeczowo dyskutować o regulacjach w sferze ekonomii.
Niezależne organizacje pozarządowe mogą dużo wnieść do sfery biznesu i ją wzbogacić, ale partnerstwo z biznesem nie może polegać tylko na współpracy przy nieraz średnio udanych kampaniach społecznych w stylu sadzenia drzewek w ramach walki z emisją dwutlenku węgla.
Czas zastanowić się wspólnie nad tym, jak wyeliminować pracę przymusową w łańcuchu dostaw handlu detalicznego, co się dzieje w otoczeniu polskich inwestycji w Afryce i Ameryce Łacińskiej, jaka jest rola wielkich firm audytorskich w unikaniu opodatkowania, komu i na jakich zasadach rząd przyznaje kredyty eksportowe i gdzie eksportujemy broń, dlaczego nikt nie jest w stanie zrozumieć umów oferowanych do podpisu przez polskie telekomy i tak dalej. Biznes i media ekonomiczne muszą się bardziej otworzyć na trudne pytania. W Europie jest dużo platform organizacji pozarządowych, które poruszają tego typu problemy – i bardzo potrzebują partnerów z Polski.
Musimy przestać myśleć w sektorze o biznesie jako o środowisku, które nam wyłącznie pomoże – choć czasem się to dzieje. Musimy myśleć o korporacjach jako o instytucjach, które należy kontrolować – podobnie jak staramy się patrzeć na ręce władzy państwowej. Biznes także ma olbrzymią władzę! Nie możemy pozwolić, by sam decydował o tym, w którą stronę pójdą przemiany ekonomiczne i społeczne na świecie i w Polsce.
Grzegorz Piskalski – aktywista i przedsiębiorca, menadżer projektów, ekspert w zakresie społecznej odpowiedzialności biznesu i zrównoważonych zamówień publicznych. W latach 2006-2018 w ramach Fundacji CentrumCSR.PL zrealizował szereg międzynarodowych projektów mających za cel analizę standardów działania wielkiego biznesu. Autor między innymi raportu „Społeczna odpowiedzialność biznesu w polskich realiach. Teoria a praktyka” (2015), prezentującego rezultaty monitoringu społecznej odpowiedzialności 227 najważniejszych działających w Polsce przedsiębiorstw. Uczestnik licznych konferencji w Polsce i za granicą, były członek zarządu Grupy Zagranica, współzałożyciel networku European Coalition for Corporate Justice. Obecnie prowadzi Instytut Zrównoważonych Zamówień Publicznych, właściciel firmy SDE Sp. z o.o. Magister stosunków międzynarodowych UMK w Toruniu, stypendysta Universite Paris 1 Pantheon-Sorbonne, absolwent studiów podyplomowych z zakresu integracji europejskiej (UMK), zamówień publicznych (SGGW) i Szkoły Praw Człowieka (INP PAN i HFPC).
Korporacje nie są wcale w stanie efektywnie rozwiązywać problemów społecznych – zwłaszcza tych, które same tworzą.