W ostatnich dniach przez media przetoczyły się sensacyjne wiadomości na temat tożsamości pierwszej politycznej blogerki, posługującej się pseudonimem Kataryna. Od wielu lat tak same media, jak wielu internautów formułowało najróżniejsze przypuszczenia, kim może być osoba, której analizy różnych wątków życia publicznego budziły duże emocje i wiele kontrowersji.
Sposób, w jaki jedna z gazet codziennych, wbrew woli samej
zainteresowanej, podała wystarczającą ilość danych, aby każdy, kogo
ta sprawa ciekawi, samodzielnie za pomocą kilku „kliknęć” odnalazł
jej imię i nazwisko, już jest przedmiotem wielu komentarzy
internautów i autorytetów. Wyniki sondy przeprowadzonej na stronach
Dziennika, w której na zadane pytanie „Czy dziennikarze
powinni ujawnić tożsamość znanej blogerki Kataryny?” 74%
odpowiedziało: „nie, anonimowość blogera trzeba szanować”, przy 14%
„tak, skoro dotarli do takich informacji”, dają jasny obraz tego,
jakie jest zdanie internautów. Poza jednak tą sprawą, mogącą stać
się przedmiotem sporu o naruszenie dóbr osobistych samej Kataryny,
ujawnionym informacjom towarzyszyły dyskusje zogniskowane wokół
kwestii anonimowości internautów i wynikającego z niej braku
odpowiedzialności.
W tej kwestii tak wśród osób, które same piszą blogi, jak i
tych, które są ich wiernymi czytelnikami atmosfera została
rozgrzana do czerwoności. Do idących już chyba w tysiące wpisów na
stronach internetowych dołączyła poproszona o komentarz grupa
ekspertów i osób znanych z aktywności w różnych dziedzinach
życia publicznego. Dyskutanci zajęli dwie skrajne pozycje: jedna,
(np. Jerzy Jachowicz) że „internauta musi być anonimowy, (…) że
poczucie wolności, jakie zapewnia anonimowość jest nową wartością
wręcz naszej kultury, którą przyniosła nam elektronika”, druga, że
„autorzy informacji wykorzystują fakt, że są anonimowi i
wypuszczają paszkwile lub niesprawiedliwe krytyki wymienianych już
z nazwiska osób” (np. prof. Jacek Hołówka).
Zresztą argumenty padające w tej sprawie można mnożyć oraz
rozbudowywać (zainteresowani mogą bez trudu prześledzić je na co
najmniej kilku stronach internetowych). W tym kontekście pojawia
się – co naturalne – zagadnienie odpowiedzialności i pytanie zadane
w kolejnej sondzie: „Czy anonimowość autora zwalnia z
odpowiedzialności za treść wypowiedzi w internecie?” Tutaj 15%
odpowiedziało – tak, to oczywiste, ale już 38% uważa, że w żadnym
wypadku nie. Prof. Wojciech Sadurski, prawnik i znany bloger,
uważa jednak, że „Ukrywanie tożsamości przez blogerów sprzyja
nieodpowiedzialności za słowo”.
Sam Cezary Michalski, w dużej mierze sprawca całego
zamieszania, pisze „Wielokrotnie czytałem bluzgi (bo
nie sposób tego nazwać polemikami) anonimowych internautów
umieszczone pod tekstami własnymi i moich kolegów. Niezwykle surowo
osądzające nasz warsztat, zarzucające nam sprzedajność,
stronniczość, a wszystko to pod pseudonimem, bez brania
jakiejkolwiek odpowiedzialności za słowo”. Jachowicz, wychodzący z
pozycji daleko bardziej liberalnych uważa „Tym bardziej
właśnie w przypadku polityków, zainteresowani, aktywni społecznie
obywatele, a takimi są przecież internauci, muszą mieć
zagwarantowaną anonimowość, by mieć szanse wypowiedzieć się
całkowicie szczerze i bez zahamowań”.
Dla porządku tylko warto przypomnieć o formalnej różnicy
między anonimem a pseudonimem. Otóż anonim,
oznacza nieznanego autora lub tekst całkowicie pozbawiony podpisu,
co uniemożliwia rozpoznanie tego autora. O ile w stosunku do
słowa drukowanego, definicja ta jest nadal aktualna, to w świecie
wirtualnym rzadko można zapewnić sobie taką pełną anonimowość
(rozpoznanie autora często może być tylko kwestią czasu, kosztów i
umiejętności administratora danej strony). Pseudonim zaś to
przyjęta indywidualna nazwa danej osoby, inna niż oficjalne imię i
nazwisko. I choć w Internecie pseudonimów można mieć tak samo
dowolną ilość, jak niepodpisanych (anonimowych!) wpisów, to jednak
zwykle zastosowanie go wiąże się z przemyślaną decyzją. Od tej pory
swoją działalnością pracuję na „dobre lub złe imię” swojego
pseudonimu – tak, jak w „realu” na swoje imię i nazwisko. W świecie
wirtualnym różnica może subtelna, ale jednak istnieje.
Zapyta ktoś, co powyższe wywody mają wspólnego z
portalem ngo.pl? Ani tu nie uprawia się polityki, ani nie walczą ze
sobą żadne frakcje, ani też w końcu nikomu nie chodzi o
„wykoszenie” konkurencji. Otóż mają! Wystarczy prześledzić
komentarze do licznych publikowanych tu wywiadów, tekstów czy
informacji, aby przekonać się, że i ten portal nie jest wolny od
anonimowych wpisów. Jaki jest bowiem procentowy stosunek
podpisanych imieniem i nazwiskiem komentarzy wobec anonimowych lub
tych, w których użyto intrygująco brzmiącego „nicku”? A jeśli
jeszcze weźmiemy pod uwagę ładunek emocjonalny zawarty w tych
komentarzach, to – możemy się założyć! – wyjdzie, że te, w których
wyrażone są uwagi krytyczne w prawie 100% podpisane nie
są.
Nie wiem czy to źle, wiem, że tak jest. Może to znak
czasu? Może specyfika Internetu? A może jednak rodzaj zasłony
dymnej, która anonimowo lub pod incydentalnie przyjętym pseudonimem
pozwala kopnąć mocniej, czasem bez użycia rzeczowych argumentów,
które „pod nazwiskiem” trudniej byłoby pominąć? To interesująca
kwestia i aż sama jestem ciekawa jaki stosunek do tego mają
czytelnicy portalu, w większości wywodzący się przecież z
organizacji, które, choć różne, przywiązane chyba do wartości, jaką
jest niczym nieskrępowana debata. Ja sama opowiadam się za
jawnością – jeśli tak to można nazwać – wpisów. I choć na znaczenie
zawartej w ewentualnym komentarzu myśli, także krytycznej, podpis
lub jego brak nie ma wpływu, to jakoś łatwiej mieć do czynienia z
kimś, kto tę druzgoczącą krytykę opatrzył imieniem i
nazwiskiem.
To jeden powód, żeby dyskusję toczącą się wokół coraz
mniej tajemniczej Kataryny prowadzić także na tym portalu. Drugi
jest mocniejszy. Otóż jak udało się ustalić przebiegłym
dziennikarzom, Kataryna jest na co dzień prezeską… fundacji. Dla
tych z zainteresowanych, którzy o posługiwanie się tym pseudonimem
podejrzewali polityków z pierwszych stron gazet lub topowych
publicystów czy dziennikarzy, musi to być szok. Oto bowiem
najsłynniejsza w Polsce polityczna blogerka, oceniająca polityków i
dziennikarzy, jest po prostu działaczką organizacji pozarządowej!
Jedną z nas.
Co w tym dziwi? Jedynie słowa samej zainteresowanej.
Otóż w wywiadzie udzielonym dziennikarce Dziennika ( maj 2009)
zapytana, czy jeśli ujawnione zostaną jej dane będzie dalej pisała
bloga mówi: Nie, to już byłby koniec. Nie mogę sobie
wyobrazić pisania tego, co piszę i robienia tego, co robię
zawodowo. Tego się nie da połączyć. (…) mam taką pracę, że
gdyby to wszystko wyszło na jaw, to już zawsze byłabym postrzegana
przez pryzmat tego bloga (…)”.
To właśnie, według mnie, otwiera cały obszar dla dyskusji
wśród samych organizacji pozarządowych (choć pewnie nie tylko!).
Oto bowiem można by sądzić, że zaangażowanie w działalność
społeczną motywowane jest tą samą potrzebą, co komentowanie
bieżących wydarzeń, także politycznych. U źródeł leży ta sama
troska o jakość życia publicznego. O kształt polityki, rozumianej
jako współdziałanie dla dobra wspólnego, ale także tej, w której
ścierające się interesy partyjne wpływają na kształt tak obywateli,
jak i ich organizacji. A zatem czy organizuję festyn dla dzieci,
czy walczę o czyste środowisko, czy szkolę innych, żeby swoje
działania prowadzili skuteczniej, a wreszcie czy piszę bloga, w
którym komentuję takie czy inne posunięcia osób publicznych, jestem
aktywna! Robię coś, żeby, jak w jednej z reklamówek „żyło się
lepiej”.
Gdzie tu kolizja? Skąd problem z łączeniem tych rzeczy? Może
leży on w tym, że jako działacze społeczni, w tej swojej roli,
staramy się być bezstronni, bez-światopoglądowi, bez-poglądowi
politycznie? Ale przecież poza tą rolą mamy wiele innych!
Wychodzimy z pracy, kończymy projekt, zamykamy rozliczenie i
jesteśmy wolnymi ludźmi! Jedni głosują na Platformę Obywatelską,
inni na Prawo i Sprawiedliwość, jeszcze inni na Samoobronę. Jedni
są za lustracją, inni też, tylko żeby nie była dzika, jeszcze inni
za spaleniem całości archiwów. Za aborcją i przeciw, za karą
śmierci i przeciw, żeby wymienić tylko te, wywołujące skrajne
emocje. Ale i w mniej istotnych kwestiach się różnimy, czasem
bardzo. Czy to oznacza, że jeśli jestem prezeską fundacji albo
stowarzyszenia to nie mogę wieczorem u siebie w domu pisać bloga?
Nawet politycznego? Czy przez to, że gdzieś pracuję, działam,
angażuję się wolno mi mniej? Mogę tylko milcząco patrzeć na
otaczającą mnie rzeczywistość, choćby skręcało mnie w środku ze
złości? Ja mam w tej sprawie inny pogląd. Nie widzę problemu, który
tak teraz, jak i wtedy, kiedy zapadała o przyjęciu drugiej
tożsamości decyzja.
Ale może to Kataryna miała rację? Może słusznie uważała, że
albo blog, albo fundacja? Powodowana właśnie odpowiedzialnością, o
której była mowa wyżej, ale nie tyle odpowiedzialnością za słowo,
ale za swoją działalność w ramach organizacji? Może to ona miała
rację przypuszczając, że każdy wniosek o dotację, każdy projekt,
który będzie realizować jej fundacja, będzie już tylko rozpatrywany
w kontekście jej PRYWATNYCH całkiem poglądów? Może to ona ma rację?
A ja, ze swoją wiarą w to, że nie ma żadnego związku, a tym
bardziej kolizji, pomiędzy pisaniem politycznego bloga a
działalnością społeczną, się mylę? Po stronie jej koncepcji staje
także Jerzy Jachowicz, który uważa, że „Anonimowość
zapewnia, że ich autorzy nie są niczym skrępowani, ani swoją
pozycją społeczną, ani swoim zawodem. Wyobraźmy sobie jak np.
ostrożnie musiałby pisać nauczyciel z małej mieściny. Pewnie
musiałby szybko zrezygnować, bo szybko jego wpisy zacząłby
recenzować dyrektor szkoły, środowisko rodziców dzieci, które uczy,
a może i własna żona”.
Naprawdę tak jest? Tyle tylko mamy wolności? Dość, żeby wybrać
między tym projektem, a tamtym, współpracą z tą organizacją albo
tamtą? Raz zostawszy działaczem organizacji pozarządowej lub jej
pracownikiem, zamknęliśmy za sobą, ale i przed sobą wszystkie inne
formy aktywności? Jak mogliśmy dać sobie to zrobić?