Jego znajomi mówią, że jest odkryciem sezonu – wulkan energii, ocean pomysłów, entuzjasta. Dopiero rozpoczął swoją przygodę z trzecim sektorem, a już zdążył przekonać do siebie wiele osób. Od początku roku Marek Ślusarz trzyma stery Dzielnicowej Komisji Dialogu Społecznego Dzielnicy Wola.
Wszystko zaczęło się w 2000 roku, kiedy mieszkańcy bloku przy Miłej 22 postanowili założyć wspólnotę mieszkaniową i wziąć osiedlowe sprawy w swoje ręce.
– Wcześniej budynek miał państwowego administratora. Jak go wybudowali, tak stał. Nic nie remontowali – opowiada Marek Ślusarz.
Trzy lata później mieszkańcy wzięli kredyt na pół miliona i, jako pierwsi w okolicy, rozpoczęli termomodernizację budynku. Marek Ślusarz chodził od drzwi do drzwi i przekonywał sąsiadów, że warto. Przekonał wszystkich – decyzję podjęli jednogłośnie. Przy okazji powstał też pomysł przebudowania części piwnic i stworzenia sąsiedzkiego klubu. Niektórzy lokatorzy oddali nawet na ten cel swoje prywatne piwnice. Remont ciągnął się latami, po drodze było trochę komplikacji, ale sąsiedzki klub ruszył i już od trzech lat jest miejscem wielu sąsiedzkich inicjatyw: koncerty zespołów, próby chóru, wystawy, Mikołajki, Sylwester, Halloween.
Jedna z zeszłorocznych inicjatyw (sąsiedzki piknik) była przełomowa. Marek Ślusarz wystartował w konkursie Domu Kultury Śródmieście na inicjatywę kulturalno-społeczną. – Pojawił się człowiek z Woli i zaczął opowiadać o swoim klubiku. Zapytał nas nieśmiało, czy grupa sąsiadów z wolskiej części Muranowa może wystartować w śródmiejskim konkursie – wspomina Urszula Majewska z Centrum Komunikacji Społecznej (poprzednio zatrudniona w Urzędzie Dzielnicy Śródmieście). Urzędnicy nie odebrali mu nadziei, a on wpadł na sprytny pomysł, aby włączyć w projekt organizację ze śródmiejskiej części Muranowa i wspólnie zorganizować integracyjny piknik pod hasłem „Jeden Muranów”. Udało się, a impreza okazała się hitem. Marek Ślusarz, zachęcony sukcesem, podjął decyzję o założeniu Fundacji Jeden Muranów.
Reformator
Do Dzielnicowej Komisji Dialogu Społecznego trafił przez Zespół ds. Budżetu Partycypacyjnego w Dzielnicy Wola, gdzie reprezentuje stronę mieszkańców. – Poznałem tam wiele kapitalnych osób, z którymi zaangażowaliśmy się bez reszty – opowiada. – Zbliżał się nowy rok, a wraz z nim wybory na przewodniczącego wolskiego DKDS-u. Namówili mnie, żebym wystartował i obiecali, że pomogą mnie wypromować – mówi. Wybory wygrał jednym głosem. – Wrobiliśmy go –żartuje Dariusz Piątkowski, członek prezydium DKDS Wola, kiedyś przewodniczący Komisji. – Taki wulkan energii jak Marek idealnie nadaje się na to stanowisko – dodaje.
Gdy Marek Ślusarz obejmował funkcję przewodniczącego, Komisja spotykała się raz na kwartał, teraz spotkania odbywają się raz w miesiącu. Pozarządowcy zrezygnowali ze spotkań w sali Urzędu Dzielnicy. – A po co mamy siedzieć w jakimś urzędzie? Wzięliśmy przykład z DKDS Śródmieście i spotykamy się w siedzibach naszych organizacji. Chcemy krążyć po Woli i wzajemnie się poznawać – mówi nowy przewodniczący.
Marek Ślusarz chciałby, aby zmieniła się rola komisji dialogu społecznego w całym mieście. – Potrzebna jest reforma, która poszerzy ich kompetencje – przekonuje. – Nie może być tak, że są to ciała wyłącznie do oceniania konkursów. W ich skład, obok pozarządowców, powinni wejść też zwykli mieszkańcy i koniecznie lokalni przedsiębiorcy – mówi.
Ma wiele pomysłów. Chciałby powołać ciało, które pomagałoby początkującym organizacjom pozarządowym odnaleźć się w NGO-sowym świecie. – Jasne, są organizacje, które zajmują się szkoleniem innych i robią świetną robotę. Ale, gdy świeża fundacja lub stowarzyszenie dostaje mnóstwo nowych informacji w jednym czasie, nie jest w stanie ich strawić. Przydałby się ktoś, kto przez pierwsze pół roku prowadziłby taki NGO-s za rękę – przekonuje.
Jego innym pomysłem jest to, żeby gazetki, wydawane przez dzielnicowe urzędy, udostępniały DKDS-om część stron i aby organizacje mogły w ten sposób informować mieszkańców o swojej ofercie. – Te gazetki nie powinny służyć wyłącznie do promowania obecnych władz. Powinny być, chociaż w niewielkiej części, mediami lokalnej społeczności – przekonuje.
W biegu
Aneta Skubida ze Stowarzyszenia Wola Zmian poznała Marka w Zespole ds. Budżetu Partycypacyjnego. – Początkowo mieliśmy małe spięcia, ale szybko nawiązaliśmy nić porozumienia. Cały czas ze sobą współpracujemy: pomagamy sobie przy organizowaniu różnych akcji, wzajemnie je promujemy – opowiada. – Marek jest wspaniałym animatorem. Jego wadą jest jednak to, że ma miliard pomysłów – trochę za dużo, nie da się wszystkiego zrealizować. Jest zabiegany. Pół roku temu obiecał mi przepis na makowca. Upominam się o niego co najmniej raz w tygodniu i do dziś nie mogę go wyegzekwować.
– Uprzejmy, uśmiechnięty, zaangażowany i zaganiany. Wszędzie chce być, we wszystkim chce uczestniczyć – tak Marka Ślusarza widzi Dariusz Piątkowski z DKDS-u. Dla Urszuli Majewskiej to fenomen. – Gdy poznałam go trzy lata temu, prowadził klubik sąsiedzki na Woli. Dziś ma swoją fundację, jest szefem DKDS-u i angażuje się w niemal każde społeczne działanie.
Sól w oku
Marka Ślusarza niepokoi, że organizacje pozarządowe nie współpracują. – Tyle się mówi o partnerstwach, ale to wciąż nie gra – ubolewa. – Wiele NGO-sów po prostu boi się konkurencji, rywalizujemy o te same środki – mówi. W oko kłuje go też to, że jedna organizacja wygrywa konkurs, dostaje pieniądze na wyposażenie sali, robi projekt, a później sala stoi pusta, podczas gdy inna organizacja wnioskuje o takie samo dofinansowanie. – A wystarczyłoby tylko połączyć je jakoś cudownym ruchem czarodziejskiej różdżki – wzdycha.
Najbardziej smuci go, że niektóre fundacje i stowarzyszenia działają nie dla ludzi, a dla siebie. – Są miejscem pracy dla kilku osób i o nic więcej w ich działalności nie chodzi – mówi. – Oczywiście nie ma nic złego w tym, że organizacje pozarządowe zatrudniają pracowników, jednak nie powinny gubić celu i zapominać, po co tak naprawdę są.
Marek Ślusarz chwali współpracę z Urzędem Dzielnicy Śródmieście oraz Centrum Komunikacji Społecznej. Mniej chętnie opowiada o współpracy z Urzędem Dzielnicy Wola. Zmienia temat. W końcu przyznaje, że w ostatnim czasie trochę kuleje i zapewnia, że nie przestanie zabiegać o jej poprawę.
Do skutku
Za swoją porażkę uznaje to, że jego fundacja już prawie pół roku bezskutecznie stara się o dotację. – Odrzucają nam wniosek za wnioskiem – mówi. Przyznaje, że trochę go to martwi, bo animowanie lokalnej społeczności pochłania prywatne pieniądze. – Nie jestem zamożny, jeżdżę 14-letnim samochodem. Jedyne szczęście, że się nie psuje – śmieje się. Przyznaje, że chciałby, aby jego fundacja dała mu kiedyś stałe miejsce pracy. – Ale jeśli to nie wypali, nie zrezygnuję z dotychczasowej działalności – zapewnia.
Skąd czerpie motywację? – Jak wychodzę przed klatkę, tabun dzieciaków biegnie w moją stronę – opowiada. Kiedyś zliczył nawet, ile ich jest na całym osiedlu. Wyszło mu, że 36. – Proszę to sobie wyobrazić: tyle dzieciaków, które wykrzykują na mój widok: „Pan Marek, pan Marek!”. Z jednej strony, ogromna satysfakcja, z drugiej – czasem trzeba uciekać.
– A z tym przepisem na makowca – dodaje na koniec – to jest tak, że pani Aneta cały czas się o niego upomina i przez to cały czas do nas zagląda. A my bardzo lubimy, jak nas odwiedza.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)