Seattle, na zachodnim wybrzeżu USA, to całkiem duże miasto, które liczy sobie ponad 617 tys. mieszkańców. Ile jest tam okręgów wyborczych? Tylko jeden i obejmuje on całe miasto. Co to daje? Każdy z radnych wybierany jest głosami wszystkich mieszkańców, a nie jedynie przez mieszkańców danej dzielnicy. Radny jest wówczas odpowiedzialny przed wyborcami z całego miasta, a nie jedynie przed wyborcami ze swojego okręgu.
Choć radny jest w teorii reprezentantem wszystkich mieszkańców miasta, to w praktyce może się zdarzyć, że będzie dbał szczególnie o interes radnych ze swojego okręgu wyborczego, albowiem tam mieszkają ci mieszkańcy, którzy na niego głosują.
Tak było w Sopocie, gdy uchwalane było studium zagospodarowania przestrzennego dla całego miasta. Radni z dzielnicy Brodwino głosowali za przyjęciem go, bo ich wyborcy nalegali na uniemożliwienie budowy nowego wieżowca w tej dzielnicy, co było zapisane w studium. Studium przewidywało jednak budowę kilkunastopiętrowych biurowców w innym rejonie Sopotu, co spotkało się ze sprzeciwem mieszkańców z innych okręgów wyborczych, lecz radni z Brodwina, kierując się interesem wyborców ze swojego okręgu, dopuścili ich budowę.
Druga ciekawa rzecz w Seattle, to liczba radnych. We Wrocławiu, który ma nieco mniej mieszkańców niż Seattle, jest 37 radnych, wybieranych w 7 okręgach wyborczych. Ilu jest radnych w Seattle? Zaledwie… 9. Nie jest więc tak, że w radzie dużego miasta musi zasiadać kilkadziesiąt osób. Nie musi. Radnych może być mniej, ale za to zatrudnionych na pełny etat. Dziś jest w większości przypadków tak, że radni zajmują się sprawami mieszkańców po pracy. Tymczasem spraw do załatwienia w mieście jest mnóstwo, a zdarza się, że radni mają inne rzeczy na głowie i siedząc na komisji zerkają na zegarek, by móc pójść do domu, zjeść późny obiad i odpocząć po pracy. Jest to zresztą całkowicie zrozumiałe, niemniej jednak pokazuje to, że obecny system jest źle zaprojektowany.
Zdarza się także, że radni, z braku czasu, nie zapoznają się dokładnie z projektami wszystkich uchwał, a mimo to przystępują do głosowania. W Sopocie sztandarowym przykładem była sprawa Parku Grodowego, który wielu radnych chciało podzielić na działki i sprzedać pod zabudowę, choć nawet nigdy tam nie byli. Dopiero po interwencji mieszkańców, radni wybrali się na wędrówkę po parku i, jak dotąd, teren ten pozostał niezabudowany.
Nie oznacza to jednak, że we wszystkich gminach radni powinni być zatrudnieni w pełnym wymiarze godzin. W małych gminach wiejskich może się zdarzyć, że lepszym rozwiązaniem będzie kilkunastu radnych „popołudniowych”. Przydałaby się tu więc pewna elastyczność. W dużych miastach istotne jest natomiast znaczne zwiększenie kompetencji rad dzielnic i zwiększenie zaangażowania mieszkańców w sprawy lokalnej społeczności.
Co natomiast z okręgami jednomandatowymi? Przy okręgach jednomandatowych miasto dzieli się na tyle okręgów, ilu jest radnych. We Wrocławiu będzie to więc 37 okręgów, w Krakowie 43, a w Sopocie 21. W Sopocie mamy akurat 21 obwodów do głosowania, łatwo więc jest zobaczyć, jak sytuacja by się przedstawiała, gdyby weszły jednomandatowe okręgi wyborcze. Byłyby one tak małe, że obejmowałyby zaledwie kilka ulic, a w jednym przypadku nawet połowę osiedlowej ulicy. Okręgi jednomandatowe wiążą się przede wszystkim z ekstremalnym zawężeniem możliwości wyboru kandydatów. Jeżeli mamy jeden okręg wyborczy na całe miasto, to możemy zagłosować na każdego kandydata, który tylko się zgłosił. Przy okręgach jednomandatowych mamy do wyboru tylko kandydatów z naszego okręgu, a jeżeli naszym okręgiem jest połowa ulicy i akurat nie kandyduje tam ktoś sensowny, to, mówiąc wprost, leżymy. Pozostaje nam wybór między dżumą a cholerą. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że będziemy mogli zagłosować na kogoś sensownego wówczas, gdy okręg wyborczy będzie obejmował całe miasto.
Zwolennicy okręgów jednomandatowych podkreślają, że chodzi tu o to, aby mieszkańcy danego okręgu mieli swojego reprezentanta w radzie miasta, który będzie dbał o ich sprawy. Brzmi to bardzo pięknie, jest tu jednak pewien istotny szczegół. Jakkolwiek by nie liczyć, to 1 głos w radzie miasta nie daje większości. O sprawach mikrookręgu X i tak decydowaliby pozostali radni, a byliby to radni, na wybór których mieszkańcy mikrookręgu X nie mieli żadnego wpływu. Nawet nie figurowaliby nawet na ich liście do głosowania.
Okręgi jednomandatowe mają jednak jedną, bardzo ważną zaletę – można w nich głosować na osobę, a nie na komitet. W ordynacji proporcjonalnej, jaką mieliśmy do tej pory, nasz głos był przede wszystkim głosem na listę komitetu, a dopiero potem na kandydata. Dużym problemem, który związany jest z ordynacją proporcjonalną, jest uzależnienie radnych od komitetu, z listy którego kandydują, bez względu nawet na to, czy jest on partyjny czy obywatelski. Radny nie może się za bardzo wychylać, bo jeżeli liderom komitetu się to nie spodoba, to nie wystawią go potem na liście, co może skutecznie zamknąć komuś potem drogę do rady miasta. Jeżeli więc chcemy mieć niezależnych radnych, to o wiele lepiej jest, by można było kandydować indywidualnie. Czy jednak okręgi jednomandatowe są tu jedynym rozwiązaniem? Rzecz w tym, że nie.
Kandydować indywidualnie można także w ordynacji STV (ang. Single Transferable Vote), co oznacza „pojedynczy głos przechodni”. Tą metodą wybiera się radnym m. in. w Irlandii czy w Szkocji. Pozwala ona wybrać tych radnych, którzy cieszą się autentycznie największym poparciem wśród mieszkańców, albowiem możemy zaznaczyć naszych ulubionych kandydatów w wybranej kolejności: 1, 2, 3, itd., zamiast stawiać tylko jeden krzyżyk. Z okręgami jednomandatowymi, które wprowadza w Polsce przyjęty niedawno Kodeks Wyborczy, związane jest głosowanie większościowe, co oznacza, że mandat otrzymuje ten kandydat, na którego oddano najwięcej głosów. Czy oznacza to jednak, że jest to ten kandydat, który ma poparcie większości mieszkańców? Niekoniecznie. Do rady miasta można wejść nawet wtedy, gdy otrzymuje się 20% głosów. Oznacza to, że 80% głosów trafiło do kosza, a radny został wybrany przez mniejszość wyborców. Jest to oczywiście frustrujące i zniechęca mieszkańców do udziału w wyborach.
Pomimo licznych i poważnych wad okręgów jednomandatowych, prezydent Bronisław Komorowski chciałby wprowadzić je także w miastach na prawach powiatu. Jest to krok w tył, to tak, jakby ktoś proponował nam zainstalowanie na laptopie Windowsa 95. Zmiana ordynacji proporcjonalnej? Jak najbardziej tak, lecz nie na okręgi jednomandatowe, ale na ordynację STV, ze wzmocnieniem kompetencji rad dzielnic i z możliwością zatrudniania radnych na pełny etat. A jeszcze lepiej, gdyby, w wyborach samorządowych, ordynacja nie była narzucona wszystkim miastom odgórnie, na siłę, lecz by można ją było wybierać w referendum lokalnym z kilku wariantów opisanych w ustawie.
Pozytywne rozwiązania można znaleźć nie tyko w Seattle, lecz także w ordynacji wyborczej do rad dzielnic w Gdańsku. Mamy tu jeden okręg wyborczy na całą dzielnicę, kandydować można indywidualnie, po zebraniu zaledwie 50 podpisów, a głosując można zaznaczyć kilku kandydatów. Co prawda stawia się krzyżyki, zamiast ponumerować kandydatów, ale mniejsza już z tym, najważniejsze, że da się.
O autorze: dr Marcin Gerwin jest z wykształcenia politologiem, współzałożycielem Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej
Źródło: Marcin Gerwin