Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Społeczeństwo nie jest jeszcze przygotowane do sprawowania kontroli społecznej. Nowa ustawa o zbiórkach otwiera więc pewne możliwości, ale musimy równolegle zadbać o to, żeby wzrastała świadomość w tym zakresie. Bo nowa ustawa w dużej mierze opiera się na uczciwości organizacji – mówi Janina Ochojska w rozmowie o zbiórkach, polskiej filantropii, mediach i społecznej odpowiedzialności biznesu.
Ignacy Dudkiewicz: – Jak się pani podoba nowa ustawa o zbiórkach publicznych?
Janina Ochojska, prezes Polskiej Akcji Humanitarnej: – Bardzo się cieszę, że w końcu powstała. Przy poprzedniej ustawie, która była już bardzo stara, wręcz przestarzała, natykaliśmy się często na jej nadinterpretację ze strony urzędników. Wobec wielu organizacji stosowano reguły, które – niezapisane w przepisach – stawały się praktyką urzędniczą. Trudno było się temu sprzeciwić, każdy chciał przecież otrzymać kolejne zezwolenie. Dobrze więc, że jest nowa ustawa, która upraszcza sposób zgłaszania zbiórki, co w naszym wypadku jest szczególnie ważne.
Reklama
Dlaczego?
J.O.: – Bo trudno jest zaplanować, kiedy wydarzy się jakaś katastrofa, a często zbieramy właśnie na cele z nimi związane. W dodatku, kiedy już zdarzył się kataklizm, to zanim złożyliśmy wniosek, nawet jeśli robiliśmy to tego samego dnia, zanim otrzymaliśmy zgodę, a potem zebraliśmy pieniądze, najważniejszy moment pomocy nam często umykał. Pomoc jest potrzebna natychmiast, a nie dopiero po załatwieniu wszystkich formalności. Ludzkie potrzeby nie czekają. Możliwość zgłoszenia przez Internet faktu zbierania pieniędzy, bez konieczności czekania na zgodę, jest więc dla nas niezwykle istotny.
Oczywiście zawsze są pewne wątpliwości, dotyczące na przykład tego, czy i jak ten proces będzie kontrolowany, czy nie będzie stanowił pola do nadużyć.
W zamyśle kontrola powinna być przede wszystkim społeczna.
J.O.: – To dobry kierunek, ale zdaję sobie sprawę z tego, że nasze społeczeństwo do tej kontroli społecznej nie jest jeszcze przygotowane. Słyszę, że ludzie dają się nabrać na to, że ktoś ma zdjęcie dziecka, stoi gdzieś, zbiera pieniądze i potrafi ich zebrać całkiem sporo, a potem trafiają one do prywatnej kieszeni. Osoby, które to robią, oczywiście popełniają przestępstwo, ale nie miałyby takich efektów, gdyby ludzie interesowali się tym, na co dają pieniądze. Niestety, polski ofiarodawca właściwie nie zastanawia się nad tym, kogo wspiera, pieniądze wrzuca często bezmyślnie. Nawet wpłacając na konto nie zawsze dowiaduje się czegokolwiek o organizacji. Nowa ustawa o zbiórkach otwiera więc pewne możliwości, ale musimy równolegle zadbać o to, żeby wzrastała świadomość społeczna w tym zakresie. Bo nowa ustawa w dużej mierze opiera się na uczciwości organizacji.
Czyli uważa pani, że lepiej dać tej wolności choćby i z nadmiarem, próbując jednocześnie edukować społeczeństwo?
J.O.: – Tak, uważam, że jest to najlepsza droga. Wprowadzenie zbyt wielu ograniczeń i przepisów powoduje, że organizacje się w nich gubią, a ci, którzy chcą je ominąć, i tak znajdą odpowiednie sposoby. Powiedzmy sobie szczerze: stara ustawa wcale nie ograniczała skutecznie możliwości nadużyć. Państwo nie było w stanie tego zapewnić. I nic w tym dziwnego, bo nadużycia da się ograniczyć przede wszystkim z pomocą ofiarodawców. Świadomy ofiarodawca nie przekaże swoich pieniędzy komukolwiek i nie pozwoli, żeby zostały zmarnowane. Podniesienie świadomości społecznej przyniesie korzyści całemu sektorowi pozarządowemu, który bardzo tego potrzebuje.
W jakim zakresie?
J.O.: – Wiąże się to na przykład z kwestią kosztów organizacji. To, że wpływy na konto nie są traktowane jako pieniądze zbiórkowe, jest kolejnym plusem tej ustawy. Jedną z interpretacji narzucanych przez urzędników, które nie miały odzwierciedlenia w starej ustawie, było przekonanie, że pieniędzy pozyskanych ze zbiórki publicznej organizacje na pewne rzeczy wydawać nie mogą. Oczywiście, ważne jest, żeby pieniądze wydawać rozsądnie, w taki sposób, by jak najwięcej przeznaczyć na realizację celów, a możliwie jak najmniej na koszty z tym związane. Ale sytuacja, w której przy okazji tsunami na Sri Lance zebraliśmy około siedmiu milionów złotych i nie mogliśmy z tych pieniędzy opłacić ani koordynatora akcji, ani księgowego, który by je rozliczył, zakrawa o paranoję.
Nawet nie tylko zakrawa…
J.O.: – Ważne, żeby zaufać i uwierzyć w to, że organizacje będą się samoograniczały. To również zadanie dla nas jako środowiska. Chociaż, chcąc pokazać, że koszty naszej działalności są niskie, a większość środków przeznaczamy na pomoc, musimy pamiętać, że nie możemy wstydzić się tego, że te koszty mamy. To również ważny element zwiększania świadomości społecznej. Organizacje niekiedy same kręcą na siebie bicz, próbując sprawiać wrażenie, jakby nie miały żadnych kosztów działania.
Chociaż wszyscy w sektorze wiedzą, że to bzdura…
J.O.: – Przyzwyczailiśmy Polaków do myślenia, że pracownicy organizacji pozarządowych nie muszą dostawać pensji, bo są społecznikowskimi aniołami, które nie mają ciała, nie muszą jeść, nie muszą gdzieś mieszkać i nie mają żadnych potrzeb. Oczywiście, trudno postawić jasną granicę, bo są organizacje, których działanie opiera się wyłącznie na wolontariuszach. Ale wiemy doskonale, że pewnych rzeczy nie da się zrobić w ten sposób. I organizacja ponosi naturalne koszty związane z zatrudnieniem osób, które się tym zajmą. Przy okazji naszych działań w Sudanie czy Syrii musimy przecież kupować dobre samochody terenowe, bo nie można w tak niebezpiecznych warunkach poruszać się rozklekotanym gratem. Uważam zresztą, że polskie organizacje i tak mają te koszty bardzo niskie w porównaniu z wielkimi organizacjami międzynarodowymi.
Potrzeba nam większej przejrzystości?
J.O.: – Trzeba pokazywać rzeczywiste koszty także po to, żeby uświadamiać ofiarodawców. Ludzie biznesu bardzo często mówią: ja chętnie dam, pod warunkiem, że całość mojej darowizny pójdzie tylko i wyłącznie na posiłki dla dzieci. A to przecież utopia. Ktoś musi skoordynować akcję, potrzebna jest komunikacja, marketing, strona, księgowość. W przypadku akcji „Pajacyk” nie są to ogromne koszty. Ale jednak są.
Myśli więc pani, że większa transparentność może się przełożyć na większy poziom filantropii?
J.O.: – Jestem pewna, że może być jednym z ważnych czynników temu służących. Jasne i przejrzyste odpowiedzi na pytania, które ciągle słyszymy: „a na co to pójdzie?; a czy tu nie ma oszustw?; a ile wy z tego macie?”, pomogą budować zaufanie do organizacji, a w konsekwencji mogą przyczynić się do zwiększenia poziomu ofiarności ludzi. Zwłaszcza że liczyłabym w tym kontekście przede wszystkim na filantropię indywidualną. Filantropia firm, co mówię z przykrością, ulega niestety pewnej degeneracji i zmniejszeniu.
To znaczy?
J.O.: – Po pierwsze, firmy tłumaczą się kryzysem i kiedy szukają oszczędności, w pierwszej kolejności obcinają fundusze właśnie na dobroczynność. Ale nie chodzi tylko o to. Często dostrzegam niestety pozorność ich działań. Dużo mówi się o społecznej odpowiedzialności biznesu i na samo rozwijanie tej idei przeznaczane są ogromne pieniądze. Niestety, w dużej części są marnowane. Firmy nie mają dobrych polityk z tym związanych. Te, które istnieją, często są albo nadęte, albo bardzo mocno związane z politykami firm-matek z Zachodu, a w konsekwencji całkowicie nieadekwatne do naszej rzeczywistości.
Mogę prosić o przykład?
J.O.: – Coraz więcej mówi się na temat tego, że domy dziecka nie spełniają oczekiwań związanych z opieką nad osieroconymi dziećmi. Jednocześnie, kiedy dostaję odmowę wsparcia naszych działań od przedstawiciela jakiejś firmy, często słyszę, że firma wspiera już dom dziecka. Chciałabym więc zobaczyć mapę domów dziecka wspieranych przez firmy w skali kraju. Obawiam się, że są i takie, które mają „nadpomoc”, bo są z jakiegoś względu atrakcyjne i wspiera je wiele firm, wzajemnie o sobie nie wiedząc, i takie, które tej pomocy nie otrzymują w ogóle. Ale ważniejsze jest to, że w ten sposób utrzymujemy system instytucji, które się nie sprawdziły. Domy dziecka na pewno nie są tym, w co powinniśmy inwestować w zakresie opieki nad sierotami. Ale niestety tak kończy się bezrefleksyjne pomaganie.
Firmy zatem niespecjalnie. A 1%?
J.O.: – Drugi odpływ pieniędzy związany jest z możliwością przekazywania środków z 1% na leczenie osób indywidualnych. Od razu chcę zastrzec: uważam, że był to błąd. Ale jednocześnie nie chcę naprawienia tego błędu tak długo, dopóki nie znajdzie się sposób na finansowanie tego leczenia. Niestety, rodzice, których dziecko ciężko zachoruje, zamiast skupić się na dziecku, na sobie, na budowaniu świadomości, wiedzy, wzajemnym wspieraniu, tworzeniu grup wsparcia – budowaniu czegoś, muszą obecnie biegać za pieniędzmi. Dzieje się tak z ogromną krzywdą zarówno dla rodziców, jak i dzieci. Mówię więc: trudno, niech ten 1% póki co będzie przeznaczany i na to, nawet jeśli na pewno nie jest to właściwe rozwiązanie. Posłowie niestety wykręcili się w tej sprawie kosztem organizacji, bo zamiast znaleźć inny sposób na rozwiązanie problemu, oddali to, co nie ich.
Największe potencjalne źródło wsparcia upatruję więc po prostu w ludziach. Polacy mają wciąż jeszcze ogromny potencjał, jeśli chodzi o dobroczynność. I na pewno będą pomagali chętniej, jeśli dotrze do nich rzetelna informacja.
Czyli ocenia pani, że obecnie wciąż jest z tą filantropią kiepsko?
J.O.: – Nie lubię narzekać. Mówię o tym wszystkim nie po to, żeby narzekać, tylko po to, by wskazać pola do działania, pokazać sobie, gdzie i jak możemy ten problem rozwiązać. Widzę ogromne możliwości. Chciałoby się, żeby media w większym stopniu brały w tym udział. Ale skoro nie chcą czy nie są w stanie, to rozwijajmy media społecznościowe. Choćby dzięki ich użyciu, ta świadomość pomału wzrasta. Ludzie coraz rzadziej dają pieniądze ot, tak, bez zastanowienia. Kiedyś może warto będzie zbadać, jakie efekty przyniosła nowa ustawa o zbiórkach w tym kontekście.
Są państwo jedną z niewielu organizacji, które są w stanie udźwignąć kwestię zbiórek przez SMS-y charytatywne…
J.O.: – Tu się pan myli. Zbiórki SMS-owe, które prowadziliśmy, nigdy nie osiągały sukcesu.
Dlaczego?
J.O.: – Z bardzo prostego powodu: żeby miały szansę się powieść, musi być szeroko dystrybuowana informacja na ich temat. A media generalnie nie są zainteresowane akcjami poza Polską, bo w ogóle w niewielkim stopniu są zainteresowane tym, co się tam dzieje.
A jak było w przypadku tsunami?
J.O.: – To był wyjątek. Dwie stacje telewizyjne prowadziły swoje akcje zbiórki pieniędzy przez SMS-y, a uzyskane środki przekazały nam do dyspozycji. Uwierzyliśmy wtedy, że jest możliwe zbieranie w ten sposób funduszy także na nasze cele. Ale okazało się, że tak nie jest.
Pamiętam, jak kiedyś opowiadała pani, jak to – równolegle z tsunami – prowadzili państwo zbiórkę na działania w Darfurze. I różnica w efekcie, związana właśnie z rozdźwiękiem w zainteresowaniu mediów, była gigantyczna...
J.O.: – Ostatecznie musieliśmy nawet zakończyć działalność w Darfurze ze względu na brak środków. Rzeczywiście, na tym przykładzie widać, jak ogromny wpływ na postawy Polaków mają media. I trzeba się jakoś z nimi próbować dogadać. Ale tym, co uznają one za atrakcyjne i warte uwagi, rządzą bardzo dziwne i niezrozumiałe prawa.
Janina Ochojska – polska działaczka humanitarna, założycielka i prezes zarządu Polskiej Akcji Humanitarnej.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.