„Nowe otwarcie”. Nadzieje, obawy i granice, których przekroczyć nie potrafię..
WYGNAŃSKI: Propozycje przedstawione przez rząd oceniać można różnie. Niektóre są ciekawe i obiecujące, inne, w moim przekonaniu, groźne. Niezależnie od tego każdy musi zdecydować samodzielnie, gdzie jest granica współpracy z rządem, który w opinii wielu poważnych instytucji i osób, narusza reguły państwa prawa.
Ja także byłem na spotkaniu w Kancelarii Premiera, gdzie usłyszałem o planach rządu dotyczących społeczeństwa obywatelskiego. Rzecz jasna, moja wiedza na temat szczegółów jest niewielka. Widziałem te same slajdy, co wszyscy obecni. Pewnych rzeczy muszę się domyślać, a to zawsze jest ryzykowne. Nie bardzo jednak mam inne wyjście. Mam też nadzieję, że nie wszystkie szczegóły są już przesądzone. To jedna z motywacji do napisania tego tekstu.
Czy rząd powinien programować społeczeństwo obywatelskie?
Ogólna rama zaprezentowanego przedsięwzięcia to Narodowy Program Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Moja pierwsza wątpliwość ma charakter generalny – nie wiem, czy taki Program jest nam w ogóle potrzebny i czy szczęśliwa jest nazwa tego przedsięwzięcia. Po pierwsze, przymiotnik „narodowy”. Uważam, że dopóki nie dojdzie do elementarnej zgody społecznej, należałoby apelować do polityków, żeby nie używali terminu „narodowy” – właśnie ze względu na szacunek do tego pojęcia. Dla wielu z nas jest to słowo ważne, a nawet święte – sam do nich należę – i bardzo nie chcę, żeby robić z niego kij na przeciwników. Instrumentalizacja pojęcia „naród” jest w moim przekonaniu niedopuszczalna.
Jest jednak kwestia jeszcze bardziej zasadnicza. Owszem, państwo może wspierać działania organizacji różnymi instrumentami – tworzyć ramowe warunki, sprzyjać, nie przeszkadzać… Nie jest to jednak to samo, co programować rozwój społeczeństwa obywatelskiego. To w Polsce nigdy jeszcze nie wyszło. Zużyliśmy na tego rodzaju próby mnóstwo energii z bardzo ograniczonym skutkiem. Między innymi z powodu frustracji wywołanej całą serią niepowodzeń dotyczących tworzenia różnego rodzaju rządowych strategii, kilka lat temu rozpoczęła się wewnątrz samego sektora praca nad tak zwaną Strategiczną Mapą Drogową Trzeciego Sektora. Jej intencją jest dokładnie to, żeby sektor pozarządowy o swojej przyszłości decydował możliwie samodzielnie – licząc na – tam, gdzie to potrzebne – wsparcie administracji (to jest właśnie istota zasady pomocniczości). Mapa powstała jako wynik prac prowadzonych we wszystkich województwach. Uczestniczyło w nich – w charakterze współtwórców – kilkaset osób. Zarówno jej tworzenie, jak i wdrożenie (obecnie działa około 30 partnerstw tematycznych), było i jest procesem całkowicie otwartym i dostępnym dla każdej organizacji. Nie ma środowiska, które jest czy było z niego intencjonalnie wykluczone (chyba że na własne życzenie). Dobrze, że mamy taki dokument, bo pozwala on nam uczestniczyć w dyskusji z rządem w roli aktywnej, a nawet być gospodarzem wielu wątków dyskusji. Tak, to sektor pozarządowy powinien, tam, gdzie to potrzebne, włączać w swoje prace przedstawicieli rządu. Nie tylko być zapraszanym, ale owszem – zapraszać.
Przyznacie, że szuflady nie są puste?
Warto też zauważyć, że wiele (chyba większość) z koncepcji zawartych w obecnych propozycjach rządu i programie PiS jest w istocie kontynuacją pomysłów pojawiających się od pewnego czasu w samym środowisku pozarządowym. Wiele z nich jest przedmiotem pracy w ramach partnerstw Strategicznej Mapy Drogowej. Wskazana tu zbieżność to dobra wiadomość – daje nadzieję na jakieś porozumienie. W dokumentach przygotowanych na konferencję, które miałem okazję widzieć, rzadko się jednak o tym wspomina, tworząc raczej nastrój „wielkiego otwarcia i nowego początku”.
Z konkretnych kwestii, które udało mi się wychwycić podczas prezentacji strony rządowej: cieszy mnie, że – jak wynika z deklaracji – kontynuowane będą prace nad kwestiami takimi jak tzw. rozliczanie za rezultaty, uproszczenie sprawozdawczości, zwiększenie roli organizacji w dostarczaniu usług publicznych, szukanie nowych źródeł finansowania, reforma FIO, naprawa mechanizmów 1%, wzmocnienie pozycji Rady Działalności Pożytku Publicznego czy promocja wolontariatu. Prace nad tymi zagadnieniami rozpoczęły się w poprzednich latach i były pracowicie rozwijane, choć trzeba z pokorą przyznać, że zabrakło determinacji do ich zakończenia. Niektóre inicjatywy – jak Polski Korpus Solidarności (pod nieco inną nazwą Polski Korpus Pokoju, wzorowany na AmeriCorps i PeaceCorps) – były testowane jeszcze przez Jacka Kuronia. Wiele opisanych prac wykonywanych było pod patronatem poprzedniego Prezydenta w ramach różnego rodzaju zespołów, których animatorem był m.in. Henryk Wujec. Rozmowa o reformie RDPP w kierunku wzmocnienia jej roli została zaczęta kilka lat temu jeszcze przez świętej pamięci Marzenę Mendzę-Drozd. Pomysł, aby w przyszłości dokonać konstytucyjnego umocowania nowych instrumentów dialogu obywatelskiego (tzw. polski EKES), był sformułowany przez poprzedniego Ministra Pracy Władysława Kosiniaka-Kamysza. Szuflady z pewnością nie są puste. Czy obecna władza będzie miała odwagę to przyznać i skorzystać z tego dorobku? Nie wiem. Choć tak byłoby lepiej - zarówno dla sprawy, jak i dla uwiarygodnienia intencji nowej władzy.
Po co nam Narodowe Centrum?
Są też propozycje całkowicie nowe i autorskie. Niektóre z nich budzą niepokój. W szczególności mam tu na myśli powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Nie potrafię przywołać w pamięci żadnych diagnoz i żadnych poważnych postulatów środowiska, które wskazywałyby na potrzebę utworzenie takiej instytucji. Przez 25 lat nigdy szczęśliwie nie pojawił się ten pomysł. Jeśli pomysł taki został przesądzony w strukturach rządowych (bo w programie PiS pojawiał się jedynie jako wart rozważenia), to niedobrze. Jeśli w ogóle serio o nim rozmawiać, to potrzebne jest więcej szczegółów (m.in. ujawnienie projektu ustawy w tej sprawie, bo zdaje się, że taki już istnieje), a po drugie (i to zanim rozważane będzie powołanie Centrum) konkluzji w sprawie nowej formuły RDPP/Rady Dialogu Obywatelskiego, która mogłaby stać się stroną i podmiotem tego rodzaju decyzji. Pewnych rzeczy nie należy robić równolegle, a raczej sekwencyjne. Ta zdecydowanie do nich należy. Nie ma co się spieszyć z powołaniem nowej instytucji.
Mam też obawy, że w ślad za Narodowym Centrum pojawią się też być może – entuzjastyczne w stosunku do rządu – „oddolne” struktury i prawomyślne federacje sektora pozarządowego. Jestem dość stary, żeby pamiętać tego rodzaju eksperymenty sprzed 1989 roku. Mam nadzieję, że nowa ekipa ma dość smaku, żeby trzymać się od takich pomysłów z daleka i w tej sprawie nie podążać za przykładem węgierskim, gdzie sektor pozarządowy został skutecznie podzielony na prawomyślnych i wichrzycieli. Za tym podziałem podąża też dostęp do środków publicznych.
Pomijając już powtarzającą się kwestię wielkich przymiotników – nie wiem, czemu właściwie miałoby funkcjonalnie służyć Narodowe Centrum. Czy pod pretekstem uproszczenia i synchronizacji prac miałoby ono przejąć większość środków publicznych przeznaczanych na działania organizacji? Czy koncentracja taka jest korzystna dla sektora? Czy nie wystarczy uporządkowanie i ujednolicenie reguł? Czy kwestia harmonizacji nie powinna odbywać się na poziomie wymiany informacji, nie zaś koncentracji władzy? Czy jeśli powstanie tego rodzaju instytucja będzie szansa na to, aby rolę operatora dla funduszy mogły pełnić także instytucje pozarządowe? Niektóre kwestie – dotyczące choćby finansowania organizacji strażniczych – z oczywistych powodów nie mogą być pod bezpośrednią kontrolą rządu. To byłby oczywisty błąd strukturalny.
Spór wewnątrz rządu?
Czy do NCRSO miałoby trafić także FIO? Jakie są powody, żeby sądzić, że będzie ono zarządzane lepiej niż dotychczas w Ministerstwie Rodziny Pracy i Polityki Społecznej? Jakie będą przewagi wynikające z przeniesienia wszystkich spraw organizacji pozarządowych z ulicy Nowogrodzkiej na Aleje Ujazdowskie? Na razie ich nie widzę, choć być może istnieją. Niestety nikt nie zadał sobie trudu, żeby przedstawić je naszemu środowisku. Można raczej odnieść wrażenie braku spójności działań, a nawet swoistej konkurencji wewnątrz rządu. Źle byłoby, gdyby organizacje były wciągane w ten spór.
Martwi mnie też to, że owo Centrum ma prowadzić własne działania operacyjne, na przykład badania i analizy. Czy istotnie mamy deficyt tego rodzaju instytucji? Czy nie roztropniej byłoby współpracować z tymi, które istnieją? Czy pomysł, że szefa tej instytucji powołuje bezpośrednio Premier, nie oznacza w obecnej sytuacji (zniesienia apolityczności służby cywilnej) po prostu partyjnego podporządkowania?
Reforma FIO?
Wśród propozycji pojawia się też reforma FIO. Wiele lat temu byłem jednym z pomysłodawców powołania tego funduszu, ale też krytykiem sposobów jego działania. Wreszcie – jako członek Komitetu Monitorującego – starałem się i staram o jego reformę. Dyskusja na ten temat jest przedmiotem prac KM FIO i tam też powinna być kontynuowana. Jest co poprawiać, ale nie sądzę, żeby była to operacja prosta. Wśród propozycji pojawia się idea powołania nowych instrumentów finansowych: Funduszu Grantów Instytucjonalnych oraz Funduszu Inicjatyw Edukacyjnych. Obydwie idee mogą być pod pewnymi warunkami bardzo pożyteczne.
Ciekawi jednak to, czy Rząd będzie w stanie na ten cel wygospodarować nowe środki, czy też po prostu „wytnie je” z dotychczasowej – i tak skrajnie napiętej – kwoty FIO, likwidując niektóre z jego priorytetów. Jeśli tak się stanie, to byłby to kiepski interes i świadectwo słabej pozycji, jaką agenda obywatelską ma w działaniach rządu. Jak na razie nie usłyszałem w tej sprawie jednoznacznej odpowiedzi.
Chcemy negocjować, nie doradzać
Niezwykle ważny jest pomysł wzmocnienie RDPP. Ja i wiele innych osób – zarówno po stronie organizacji, jak i rządu – włożyło w ten proces dotychczas wiele energii i namysłu. Nie umiem się jednak połapać, co właściwie teraz się dzieje. W szczególności nie umiem zrozumieć równoległości – by nie powiedzieć konkurencyjności – działań między Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej oraz Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Obydwa podmioty zachowują się nieczytelnie. Pomysł i prawna możliwość poszerzenia aktualnego składu Rady była czymś w rodzaju testamentu poprzedniego rządu. Umyślnie prawo do wykonania tej czynności zostawiono nowej ekipie i pozostawiono „wolne miejsca”. To, jak będą one obsadzane, miało być przedmiotem wspólnego namysłu (najrozsądniejsza, jak się wydaje, opcja polegałaby na zastosowaniu równolegle dwóch trybów: wyborów tam, gdzie to ma sens, i jednoczesnym zwrócenie się do kluczowych federacji branżowych z prośbą o wskazanie swoich reprezentantów). Obecny nabór, z którego Ministerstwo wybierze, „jak chce”, to krok wstecz w stosunku do oczekiwań sektora. Samo Ministerstwo tym – w moim przekonaniu nieroztropnym – ruchem zraża do siebie środowisko pozarządowe. Błąd i samobój w jednym.
Pewne elementy propozycji KPRM są interesujące (np. propozycja, aby członkowie pochodzili z wyborów), inne rozczarowujące (np. to, że mimo tak silnego – bo wyborczego – mandatu miałoby to być ciało o funkcjach „zaledwie” doradczych w stosunku do Premiera). Jest dla mnie oczywiste, że najwyższy czas odróżnić od siebie funkcje doradcze (w moim przekonaniu rząd powinien sobie dobierać takich doradców i ekspertów, jakich chce i do jakich ma zaufanie) oraz konsultacyjne i negocjacyjne. Istotą ciał dialogu jest właśnie pozycja negocjacyjna, a nie doradcza (tak jak ma to miejsce w przypadku Rady Dialogu Społecznego). Czym innym wreszcie jest kwestia reprezentacji i synchronizacji działań sektora – która z oczywistych powodów musi pozostać wewnętrzną kwestią trzeciego sektora. Ja w tej kwestii mam jasny wybór i jest nim OFOP.
W obronie reguł...
Warto zresztą w tym kontekście przypomnieć, że w zakresie odpowiedzialności Pełnomocnika mają się znaleźć kwestie konsultacji i partycypacji. Bardzo się cieszę, że wreszcie będą one miały swojego gospodarza. Życzę mu jak najlepiej, bo wiem, jak wiele jest w tej sprawie do zrobienia. Obecnie kwestia konsultacji publicznych jest – niestety – w fazie gwałtownego regresu. Ustawy o fundamentalnym znaczeniu są notorycznie prezentowane jako projekty poselskie (m.in. właśnie w celu ominięcia procesu konsultacji publicznych). Procedowane są ponadto w nieprawdopodobnym wręcz tempie z pominięciem wszystkich reguł. Jeśli Pełnomocnik ma dowieść autentyzmu swoich intencji i swojej pozycji, powinien w tych sprawach interweniować. Póki co milczy. Dobrych okazji do zmiany tego stanu rzeczy będzie jednak jeszcze wiele. Najbliższa to choćby ustawa medialna. Jest oczywiste, że została przygotowana w Rządzie i wiadomo już, że zostanie zgłoszona jako projekt poselski. Czy Pełnomocnik ma dość siły, aby interweniować w przypadku tak oczywistego naruszenia reguł?
Czy w ogóle jest w stanie skutecznie upominać się o przestrzeganie innych reguł ważnych dla środowiska pozarządowego? Dobrym przykładem jest sytuacja sprzed kilku tygodni, kiedy posłanka Pawłowicz określiła organizacje strażnicze mianem „psów”. Czy pełnomocnik lub jego patron, którym – jak rozumiem – jest wicepremier Piotr Gliński, mają możliwość i gotowość do stanięcia w ich obronie? Życzę im z całą osobistą sympatią, aby mieli i jedno, i drugie.
Konstytucja – kotwica naszych wolności
Wątek osobisty. Doceniam i wierzę w dobre intencje i kompetencje Pełnomocnika i jego zespołu. To ludzie wywodzący się ze środowiska pozarządowego i znający jego potrzeby, rozumiejący zasady jego funkcjonowania. W większości znam ich osobiście i nie mam żadnego powodu, żeby zarzucać im złe intencje. Z przekonaniem zakładam ich dobrą wolę i przywiązanie do spraw sektora. Jednocześnie jednak… współczuję im i wielu innym osobom pracującym w administracji rządowej dwuznacznej sytuacji, w której firmować muszą działania, które w moim najgłębszym przekonaniu (a nie wykluczam, że także ich samych) przeczą istotnym wartościom społeczeństwa obywatelskiego.
Ponurym paradoksem jest to, że właśnie takie destrukcyjne działania władzy mobilizują i testują jakość społeczeństwa obywatelskiego rozumianego (i słusznie!) znacznie szerzej niż tylko jako trzeci sektor. Zakładam, że nie o takie mechanizmy wspierające społeczeństwo obywatelskie chodzi w działaniach Pełnomocnika. Naruszeń owych zasad jest wiele – zniesienie apolityczności służby cywilnej, zawłaszczenie mediów, czystki w administracji, kolonizacja państwa swoimi ludźmi, zaniechanie procesów konsultacji publicznych, brutalność i mściwość w stosunku do politycznych oponentów. Wreszcie – próba sparaliżowania funkcji Trybunału Konstytucyjnego.
Z wszystkich tych spraw ta ostatnia może mieć najgroźniejsze konsekwencje. „Wyłączenie” Trybunału w istocie oznacza zawieszenie stosowania norm konstytucyjnych. Zamykanie na to oczu jest niemądre i niebezpieczne. Jeśli one znikną, zniknąć też może pewnego dnia kotwica tych wolności, na których ufundowane jest działanie organizacji – takich jak wolność stowarzyszeń, prawo zgromadzeń i wiele innych. Na to zgodzić się nie można.
Publikacja wyroku – dla mnie warunek minimum
W tym miejscu dochodzimy do kwestii dla mnie osobiście najważniejszej, choć nie sądzę, żeby te wątpliwości nie kłębiły się także w głowach innych. Obecna władza ma z pewnością jedną (dość ambiwalentną zresztą) cechę, której brakowało nieco poprzednim ekipom – rodzaj stanowczości (czasem zgoła bezwzględności) w zmierzaniu do wyznaczonych celów. Tylko pomyślmy – reforma 1% PIT, wprowadzenie 1% CIT… Mógłbym długo wymieniać kwestie, które były dowodem impossibilizmu poprzednich rządów, a teraz mogłyby zostać załatwione „od ręki”. To oczywiście tworzy nadzieję (a może raczej pokusę?), aby rzucić się w „muskularne ramiona” władzy. Część z nas być może ulegnie tej pokusie, część będzie miała dobre powody, żeby uznać współpracę za rzecz całkiem naturalną i wskazaną. Nie oceniam tego – każdy dokonuje wyborów samodzielnie i na własny rachunek. Broń Boże, nie zamierzam tu pouczać innych i nie mam do tego prawa.
Mnie osobiście coś jednak póki co wstrzymuje przed doradzaniem rządowi… I jest to chyba więcej niż kwestia smaku. Bardzo wierzę (chciałbym wierzyć), że istnieje jeszcze jakaś „droga środka”, w której – przy założeniu dobrych intencji rządu – można starać się wspierać projektowane przedsięwzięcia i współpracować z rządem podobnie jak z wszystkimi poprzednimi. W moim przypadku taka postawa jest możliwa, może pożądana, ale jednocześnie nie jest bezwarunkowa. Miałem okazję powiedzieć to zresztą publicznie na Konferencji, więc tutaj pozostaje mi tylko objaśnić moje stanowisko. Mój warunek wstępny dla podjęcia współpracy jest mało oryginalny, oczywisty i w moim przekonaniu nieszczególnie wygórowany. Chodzi – jak łatwo się domyślić – o publikację orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. Wiem, że spełnienie tego warunku nie zależy raczej od Pełnomocnika, ani pewnie nawet od Wicepremiera Glińskiego, a oni wiedzą, że ja to wiem, więc sprawy nie można traktować osobiście. Wydrukowanie orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego to jednak właśnie moja własna (a przecież każdy wyznacza ją sobie sam) „cienka, czerwona linia”, której nie mogę i nie chcę przekraczać – szczerze mówiąc, głównie na wypadek, gdyby kiedyś dzieci zapytały mnie: „Tato, a gdzie wtedy byłeś?”. To nie jest zapisywanie się do partyjnych obozów. To nie jest lewicowe ani prawicowe, progresywne czy konserwatywne. To jest akt niezgody na igranie z podstawowymi ustrojowymi regułami państwa prawa. Nigdy nie należałem do żadnej partii, nie kandydowałem na żadne urzędy i mam się za zadeklarowanego pro-państwowca. Jeśli tak, to nie mogą wymyślić powodów, które usprawiedliwiałyby zamykanie oczu na działania, które rujnują to, w co wierzę.
Czym żyje III sektor w Polsce? Jakie problemy mają polskie NGO? Jakie wyzwania przed nim stoją. Przeczytaj debaty, komentarze i opinie. Wypowiedz się! Odwiedź serwis opinie.ngo.pl.
Wydrukowanie wyroku Trybunału to mój warunek dla podjęcia współpracy – na wypadek, gdyby kiedyś dzieci zapytały mnie: „Tato, a gdzie wtedy byłeś?”.