Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Chociaż dzieli nas ocean różnic kulturowych, ekonomicznych i historycznych, wspólne mamy tendencje rozwojowe i zagrożenia, wynikające z komercjalizacji i governmentalizacji – o tym, co łączy polski i amerykański trzeci sektor rozmawiamy z Agnieszką Rymszą, autorką książki „Zagubiona tożsamość? Analiza porównawcza sektora pozarządowego w Polsce i w Stanach Zjednoczonych".
Magda Dobranowska-Wittels: – Wydawać by się mogło, że porównywanie sektora pozarządowego w Stanach Zjednoczonych i w Polsce mija się z celem ze względu na oczywiste różnice. Jednak lektura Pani książki pokazuje, że nie jest to takie całkiem od rzeczy. Także – chociaż nie tylko – dlatego, że po przemianach 1989 roku w polskim trzecim sektorze silne były wpływy amerykańskie, zarówno jeśli chodzi o finansowanie, jak i wzorce działań.
Agnieszka Rymsza: – To prawda. Zresztą ta książka także jest niejako efektem tych „wpływów”. W 2000 roku, po studiach, zaczęłam pracować w Centrum Edukacji Obywatelskiej. Po przejściu eliminacji udało mi się zakwalifikować do amerykańskiego programu szkoleniowego dla edukatorów wiedzy obywatelskiej (DEEP – Democracy Education Exchange Program) i razem z dziewięcioma innymi osobami z Polski pojechałam na trzy tygodnie do Stanów. Zwiedzaliśmy tam bardzo dużo różnych organizacji pozarządowych. Wtedy organizacje pozarządowe w Polsce działały jeszcze – powiedziałabym – w bardzo prymitywnych warunkach. W Stanach Zjednoczonych ze zdziwieniem odkrywałam, że tamtejsze organizacje lepiej wyglądały i pracowały w znacznie bardziej ekskluzywnych warunkach niż niejedna firma u nas. Widać było, że są znacznie bogatsze. Zaczęłam się zastanawiać „To jest sektor pozarządowy?”. Oni mówią na to „non profit”? I jeszcze się pytają nawzajem „How is your business?”. Wtedy pierwszy raz zaświtał mi pomysł, aby porównać oba te sektory. Po powrocie do Polski nie dawało mi to spokoju, do tego stopnia, że porzuciłam dotychczasowy temat mojej pracy doktorskiej i postanowiłam zająć się porównaniem sektora pozarządowego w Polsce i w Stanach Zjednoczonych. Dzięki otrzymaniu stypendium Fulbrighta wyjechałam do Stanów, tym razem na dwa lata studiów doktoranckich. Czego owocem jest między innymi ta książka.
Reklama
I okazało się, że mimo tak dużych różnic, sektory polski i amerykański mają coś wspólnego – zagrożenia...
A.R.: – Tak. Trzeba powiedzieć, że badania robiłam już dziesięć lat temu. Ale gdy obserwuję, co dzieje się w trzecim sektorze, a cały czas pracuję w organizacjach pozarządowych, to widzę, że te zagrożenia i negatywne trendy, które wówczas odkryłam, tylko się pogłębiają. Kolejne dane Stowarzyszenia Klon/Jawor czy innych ośrodków badawczych pokazują, że to, co uważałam niegdyś za symptomy, staje się w Polsce realnym problemem. Gdy pierwszy raz wyjechałam do Stanów, dysproporcje między naszymi sektorami były ogromne. Ale gdy zaczęłam to bliżej badać i lata mijały, to okazało się, że pewne zagrożenia i trendy rozwojowe są podobne.
Powiedzmy więc o tych zagrożeniach. W swojej książce definiuje Pani dwa zasadnicze: komercjalizacja i governmentalizacja. Komercjalizacja, czyli upodabnianie się organizacji pozarządowych do firm...
A.R.: – Zanim przejdę do wyjaśnienia, co rozumiem pod tym pojęciem, chciałabym najpierw opowiedzieć skąd w ogóle ten temat pojawił się w kręgu moich zainteresowań. Czytałam wyniki badań, które pokazywały ogromną dysproporcję w procencie obywateli pracujących w sektorze pozarządowym w Polsce i w Stanach. U nas to wynosiło wówczas około 1%, tam – około 8%. Tak samo z tych badań wynikało, że u nas jest dużo mniej wolontariuszy niż tam. Jadąc do USA, byłam przekonana, że organizacje pozarządowe w Stanach Zjednoczonych są znacznie lepiej rozwinięte od sektora polskiego.
Wiele osób nadal ma takie przekonanie... Ale co dokładnie znaczy „lepiej rozwinięty'?
A.R.: – I to jest właśnie bardzo dobre pytanie. Zanim zajęłam się przeprowadzaniem badań, uważałam, że skoro w Stanach Zjednoczonych procentowo więcej osób pracuje w organizacjach, to organizacje te odgrywają ważniejszą rolę w społeczeństwie i lepiej wypełniają funkcje przypisywane sektorowi non profit. Zastanawiałam się, dlaczego tak jest. I tak podczas pobytu w Stanach badałam znaczenie historii i kultury naszych krajów, wpływ różnych czynników ekonomicznych, zasięg funkcyjny czy prawny sektora pozarządowego w stosunku do rynku i państwa. Odkryłam wiele elementów, które tłumaczyły dlaczego w sektorze amerykańskim pracuje tak duży procent obywateli, dlaczego Amerykanie częściej zakładają organizacje i dlaczego częściej udzielają się wolontarystycznie.
Ale w trakcie badań odkryłam też coś, czego się w ogóle nie spodziewałam. Co z tego, że tych organizacji jest tak dużo, jeśli w dużej mierze wcale nie zachowują się jak sektor non profit? Są to albo instytucje quasi biznesowe, które choć mają statut non profit, to funkcyjnie bardziej przypominają organizacje for profit. Albo choć mówi się na nie „organizacje pozarządowe”, to zachowują się jak przedłużenie administracji publicznej? I doszłam do wniosku, że to, że tylu Amerykanów pracuje w tych organizacjach i je zakłada, jest właśnie wynikiem tych dwóch procesów: komercjalizacji, czyli upodobniania się organizacji non profit do sektora for profit i governmentalizacji, jak nazywam upodobnianie się stylu działania i przejmowanie przez organizacje priorytetów podmiotów publicznych.
To właśnie komercjalizacja – czyli przyjmowanie przez organizacje metod działania typowych dla sektora komercyjnego oraz governmentalizacja – uzależnienie od realizacji publicznych zadań i kontraktów umożliwia organizacjom funkcjonowania na dość wysokim finansowym poziomie i przez to byciem atrakcyjnym miejscem pracy.
Zobaczyłam też jednak negatywne konsekwencje związane z tymi procesami w Stanach Zjednoczonych, ale też i w Polsce. Stąd tytuł mojej książki „Zagubiona tożsamość?”. Uważam, że w wyniku owych dwóch procesów sektor gubi swoją tożsamość. Formalnie się rozrasta, ale funkcyjnie kurczy, ponieważ wtapia się w tamte dwa sektory, państwo i rynek. Ilość nie przekłada się na jakość. Jest wręcz przeciwnie. Choć rośnie liczba organizacji i liczba obywateli pracujących w organizacjach, maleje poziom wypełniania funkcji tradycyjnie przypisywanych temu sektorowi, dla których zresztą cieszy się wieloma przywilejami.
Najbardziej na tym cierpią beneficjenci działań organizacji.
A.R.: – Właśnie. Na czym polega komercjalizacja? Jeśli organizacje coraz bardziej koncentrują się na usługach, które można sprzedać, to automatycznie odchodzą od pomagania najuboższym, którzy nie są w stanie zapłacić za te usługi. Jeśli organizacja idzie jeszcze dalej i koncentruje się na maksymalizacji zysków, to już nie tylko kieruje swoje usługi do osób, które mogą zapłacić, ale wręcz do takich, które mogą zapłacić najwięcej. Zamiast pomagać najuboższym, pomaga tym, którzy mogliby te usługi kupić na rynku. Zachowuje się podobnie, jak organizacja rynkowa.
Inna sytuacja: organizacje uczestniczą w różnych konkursach na projekty. To też jest mechanizm pro komercyjny, ponieważ muszą się wykazać dużą efektywnością, uzyskaniem szybkich zwrotów różnych inwestycji. I porzucają programy długofalowe, kosztowne, w których nie widać szybkich i łatwych wyników, bo muszą pokazywać cały czas efekty tego, co robią. Dlatego odchodzą od pomagania trudniejszym beneficjentom.
Kolejny element: komercyjna kultura organizacyjna. Zauważyłam to już podczas mojego pierwszego pobytu w Stanach. Tam praca w sektorze non profit jest traktowana jak praca w sektorze for profit. Nie chodzi tylko o wysokość zarobków, bo w sektorze można już zarabiać znacznie więcej niż w podmiocie rynkowym. Chodzi o odejście od misyjności rozumianej w ten sposób, że chcę pracować, aby komuś pomóc. Zamiast zaangażowania jest profesjonalizm. Coraz większą rolę pełnią profesjonaliści, a coraz mniejsze jest zaangażowanie wolontariuszy czy członków organizacji. Zresztą w ogóle jest problem z członkostwem w stowarzyszeniach, dużo osób odchodzi.
W Stanach Zjednoczonych mają kłopoty z członkostwem w organizacjach?
A.R.: – Formalnie nie, ale realnie tak. To jest bardziej skomplikowany temat. W Stanach niektóre liczby, opisujące wielkość sektora, są puste. Na przykład bardzo zachęca się do działalności w organizacjach przez to, że jest to punktowane. W CV, które się składa w miejscu pracy czy na studia są dodatkowe punkty za przynależność do organizacji. Ludzie należą więc do wielu organizacji. Tylko co z tego, skoro jest to fikcyjne? Ewentualnie zapłacą raz w roku składkę, ale nic nie robią.
W Polsce też mamy coraz większy problem z organizacjami członkowskimi, bo zarządzają nimi coraz częściej profesjonaliści. Zwykli członkowie odchodzą, bo nikt ich nie pyta o zdanie, więc czują się niepotrzebni. Być może sami też są coraz mniej zainteresowani działaniami organizacji.
W jaki jeszcze sposób komercjalizacja „zagarnia” trzeci sektor?
A.R.: – Oczywiście przez zwiększanie skali działalności gospodarczej i współpracę z firmami. Odchodzi się od współpracy, polegającej na tym, że firmy altruistycznie wspierają organizacje pozarządowe. Zamiast tego mamy do czynienia z partnerstwami strategicznymi, w których obie strony jakoś zyskują. Ale to wszystko wiąże się ze zmniejszaniem skali działań misyjnych, czy też odchodzeniem od wspierania grup, które nie sprzyjają budowaniu wizerunku firmy.
A przedsiębiorczość społeczna? Tutaj misja ma znaczenie.
A.R.: – Zaangażowanie w przedsiębiorczość społeczną też postrzegam jako przejaw komercjalizacji w skali sektora. Tutaj potrzebne jest zastrzeżenie. Generalnie uważam przedsiębiorczość społeczną za coś dobrego, ponieważ właśnie łączy cele społeczne z gospodarczymi. Tylko problem polega na tym, że jeśli w skali całego sektora te działania się rozszerzają, to dzieje się to kosztem pomocy osobom najbardziej wykluczonym.
Podam przykład. Mam doświadczenie pracy w organizacji pomagającej osobom niepełnosprawnym. Ponieważ obecnie dużo jest środków na zatrudnianie, umieszczanie osób niepełnosprawnych na otwartym rynku pracy, to większość organizacji kieruje swoje oferty do osób z najlżejszymi niepełnosprawnościami, ponieważ one mogą zaistnieć na tym otwartym rynku. Organizacje odchodzą natomiast od wspierania tych, którzy nie mają szansy na jakiekolwiek zatrudnienie. To jest jeden z negatywnych efektów komercjalizacji sektora.
Środki na zatrudnianie osób niepełnosprawnych na otwartym rynku pracy pochodzą coraz częściej od administracji, czyli mamy do czynienia z drugim zagrożeniem, governmentalizacją…
A.R.: – Nie jest to może dobry termin, ale – choć nie jestem zwolenniczką wymyślania na siłę nowych pojęć – nie znalazłam lepszego sformułowania w języku polskim. W jednym z artykułów użyłam terminu „upaństwowienie”, ale stwierdziłam, że nie jest to odpowiedni termin, bo upaństwowienie mówi raczej o przejmowaniu własności: coś, co było własnością prywatną, staje się własnością państwową. A nie o to mi chodzi. Governmentalizacja polega bowiem na coraz większym uzależnieniu od administracji publicznej. W Polsce jest to dużo większy problem niż komercjalizacja, która z kolei jest bardziej obecna w Stanach. To jest taki paradoks, ponieważ w USA jest problem komercjalizacji, a tam organizacje nazywają się non profit. U nas jest problem z governmentalizacją, a o organizacje określamy jako pozarządowe. Ten paradoks lepiej widać w języku angielskim, w którym nongovernmental organizations w wyniku govenrmentalizacji przestają być nongovernmental.
W pierwszym momencie przychodzi na myśl, że zagrożenia wynikające z governmentalizacji wiążą się po prostu z uzależnieniem organizacji od jednego, publicznego źródła finansowania działań. Ale nie tylko na tym to polega…
A.R.: – Governmentalizacja to jest uzależnienie od finansów publicznych, które sprawia, że organizacje zaczynają dostosowywać się do narzuconych przez administrację priorytetów i form działania. A to ma wpływ na wybór beneficjentów, typów usług, rodzajów programów. Są teorie, które mówią, że trzeci sektor powstał, aby być alternatywą dla pozostałych dwóch sektorów. Czyli, jeśli jestem alternatywą dla biznesu, to znaczy, że pomagam osobom, które są najbiedniejsze, które nie są w stanie kupić jakiś potrzebnych im usług na rynku. W sytuacji komercjalizacji organizacje przestają być alternatywą, bo zaczynają się zachowywać jak organizacje biznesowe czy komercyjne podmioty.
W przypadku governmentalizacji jest podobnie. Bycie alternatywą oznaczało tu bowiem pomaganie osobom, którym nie chce lub nie może pomagać państwo. Bo nie ma programów dla tych osób, bo jest to niezgodne z priorytetami aktualnie rządzącej formacji politycznej, bo jest to za drogie itd. I co się dzieje? W sytuacji, kiedy organizacje decydują się, że ich działalność będzie finansowana ze środków publicznych, porzucają swoje alternatywne pomysły na działalność i realizują to, co im narzuci administracja poprzez priorytety konkursów, ich tematykę, rodzaj beneficjentów itd.
Liczba beneficjentów też się liczy.
A.R.: – Tak, w sytuacji konkursowej większe szanse mają projekty najtańsze, w których można objąć pomocą jak największą liczbę beneficjentów. W mojej organizacji często mamy z tym problem. Pomagamy osobom z autyzmem, czyli takim, dla których wsparcie jest bardzo wymagające i przez to kosztowne. Często przepadamy w różnych konkursach, bo nasze projekty są po prostu dużo droższe. Organizacje są zmuszane do maksymalizowania liczby beneficjentów i obniżania kosztów. W konsekwencji obniża się standardy opieki, odchodzi się od pomocy najbardziej wymagającym beneficjentom. Organizacje pomagają tym, którym państwo też chce pomagać i daje na pieniądze, a to znaczy, że porzucają rolę wspierania grup wykluczonych. Jeśli państwo czy administracja publiczna nie widziały pewnych problemów, to nadal ich nie widzą, a organizacje robią nie to, co widzą, tylko to, co im państwo każe robić. I muszą się trzymać ściśle projektów, ustaleń, przez to maleje ich elastyczność, zdolność szybkiego reagowania na pojawiające się problemy. Bo to wymaga zmiany w budżecie projektu, a to jest albo niemożliwe, albo trzeba wysłać pismo i czekać dwa tygodnie, kiedy może być już za późno.
Do tego dochodzi biurokratyzacja, która sprawia, że organizacje mają mniej czasu na działalność, bo spędzają go na opisywaniu tego, co robią.
Uzależnienie do środków publicznych oznacza także – w najlepszym wypadku – ograniczenie roli kontrolnej organizacji…
A.R.: – To się dzieje zwłaszcza na poziomie lokalnym, w mniejszych miejscowościach i na wsiach. Tam organizacje są bardzo silnie uzależnione od środków samorządowych, bo to jest praktycznie ich główne, jeśli nie jedyne, źródło dochodów. Przez to rzeczywiście maleje ich funkcja rzecznicza i strażnicza, krytyka i kontrolera działań władz. Może i chcieliby coś skrytykować, ale boją się, że w konsekwencji nie dostaną środków.
Trzeci sektor przestaje być alternatywą dla biznesu i administracji?
A.R.: – Moim zdaniem tak się dzieje. Sektor pozarządowy, analitycznie, wyodrębnił się z sektora publicznego czy komercyjnego, żeby stworzyć dla nich alternatywę. Ale nie wypracował własnego, stałego źródła finansowania. Widać to nawet w Stanach Zjednoczonych. Tam filantropia jest dużo bardziej rozwinięta niż w Polsce, bo jest to kraj bogatszy, większa jest tradycja związana z filantropią, sprzyjający system podatkowy itd. Natomiast pieniądze pochodzące od firm czy osób prywatnych i tak nie są wystarczające dla organizacji, dlatego – aby móc jakoś funkcjonować i się rozwijać – zaczęły one szukać innych źródeł finansowania. Na początku były to dodatkowe źródła, ale z czasem stały się głównymi.
Sektor pozarządowy wyodrębnił się z tych dwóch sektorów, ale przez komercjalizację i governmentalizację wtapia się w nie z powrotem, czyli gubi swoją funkcjonalną odrębność – tożsamość.
A fakt, że z podobnymi trendami mamy do czynienia zarówno w Stanach, jak i w Polsce, czyli w krajach, które są tak bardzo różne pod względem historycznym, ekonomicznym i kulturowym, pozwala wysunąć hipotezę, że sektor ma strukturalną tendencję do samodestrukcji, ponieważ nie ma własnego systemu finansowania i musi korzystać z systemu publicznego albo prywatnego, w rozumieniu sprzedaży usług.
Z czego wynika kryzys filantropii w Stanach?
A.R.: – W ostatnich latach organizacje się skarżyły, że filantropia spadła z uwagi na kryzys ekonomiczny. Firmy zaczęły ciąć koszty, a osoby prywatne zrobiły się bardziej oszczędne. Ale to jest szerszy problem, strukturalny. Sektor non profit się rozrasta, jest coraz więcej organizacji, natomiast obywateli nie przybywa. Filantropia, pozostając na podobnym poziomie, musi się rozłożyć na więcej organizacji. To jest pierwszy czynnik. Drugi jest taki, że każda organizacja ma chęć do samorozwoju. Środki z darowizn mogą być na pewnym etapie wystarczające, ale jeśli organizacja nie dostaje tyle pieniędzy, aby możliwy był rozwój, to musi szukać dodatkowych źródeł. Strukturalnie więc jest skazana na szukanie tych środków w dwóch pozostałych sektorach. Poza tym, jak już wspominałam, zmienia się forma wsparcia: z czysto altruistycznego przekazywania środków organizacjom, które mogą je wydać jak chcą, na wspólne przedsięwzięcia, z których także korporacyjni darczyńcy mają skorzystać.
Powiedziała Pani, że trzeci sektor na powrót wtapia się w sektory państwowy i biznesowy, ale z drugiej strony można też na to spojrzeć w ten sposób, że tamte dwa się uspołeczniają.
A.R.: – Tak, ten wpływ oczywiście nie jest jednostronny. W Fundacji SYNAPSIS pracuję jako kierownik zespołu do spraw rzecznictwa. Moja praca polega właśnie na tym, żeby wpływać na sektor publiczny, na prawo, na programy, żeby bardziej uwzględniane były potrzeby osób z autyzmem. Staram się iść w przeciwną stronę niż działa governmentalizacja: aby nie państwo nam narzucało pewne standardy, tylko my państwu. I mamy pewne sukcesy jako zespół do spraw rzecznictwa w fundacji, jako fundacja, jako Porozumienie Autyzm Polska, czy w ogóle jako sektor pozarządowy w Polsce w różnych dziedzinach. Mamy sukcesy we wpływaniu na różne programy polityki społecznej czy prawo.
Analogicznie jest z komercjalizacją. Korporacje po pierwsze, coraz częściej same tworzą fundacje, a po drugie, współpracują z organizacjami i przez to w ich działaniach pojawia się element empatyczny, społeczny.
Niestety jednak, mimo iż te oddziaływania są dwustronne, to de facto wygrywa zawsze ten, kto ma pieniądze. Państwo czy sektor komercyjny są znacznie silniejszymi partnerami niż organizacje pozarządowe. W mojej pracy rzeczniczej mogę ich namawiać, tłumaczyć, argumentować itd. Ale w przypadku sektora publicznego chodzi nie tylko o pieniądze, ale też o władzę. Mogą ją akurat sprawować ludzie, którzy mnie posłuchają lub nie. Mogą wziąć pod uwagę głos mój i innych osób, które wypowiadają się w konsultacjach społecznych, ale mają władzę, więc nie muszą nas słuchać. I to jest ich przewaga. Druga przewaga to pieniądze. Oni je mają, a my możemy starać się konsultować różne programy, strategie i plany wydatkowania, ale i tak po ich stronie leży ostateczna decyzja, jak będą wydawać te środki. Staramy się wpływać, ale jesteśmy znacznie słabszym partnerem. Tak samo jest w przypadku współpracy z sektorem biznesu. Możemy próbować robić różne rzeczy, ale to oni mają pieniądze i oni decydują, na co je wydadzą. Ostateczny wpływ jest więc wypadkową dwóch pozostałych, ale jednak podąża to w kierunku komercjalizacji i governmentalizacji.
Nie ma ratunku?
A.R.: – Można hamować te procesy, to jest możliwe. Sektor ma strukturalną tendencję do wtapiania się, co nie znaczy, że jest strukturalnie zdeterminowany. To jest bardzo ważne rozróżnienie. I na przykład właśnie przez zaangażowanie w działania rzecznicze można temu przeciwdziałać, starać się wpływać. Oczywiście to zależy od administracji publicznej, od decydentów, jak bardzo ten głos społeczny będą brali pod uwagę.
Jeśli chodzi o hamowanie procesu komercjalizacji, to postulatem do strony publicznej jest wspieranie najbardziej oddolnych, społecznych, nie skomercjalizowanych, inicjatyw. Dawanie organizacjom grantów czy wolnych środków, które będą mogły wydać na takie działania, dla takich beneficjentów, dla jakich chcą. Od tego niestety się odchodzi. Coraz częściej jest to zlecanie konkretnych działań, konkretnych zadań publicznych, a nie wspieranie organizacji w tych działaniach.
Innym postulatem, którego realizacja pomogłaby w zahamowaniu komercjalizacji, byłaby rezygnacja z wymogu wkładu własnego. Często bowiem organizacje muszą zarobić, żeby mieć ten wkład własny.
Ważne też jest wspieranie przedsiębiorczości społecznej, ale szczególnie tej warstwy społecznej, ponieważ często za dużą wagę przykłada się do elementu ekonomicznego.
To może być sporne…
A.R.: – Wiem. Niektórzy uważają, że przedsiębiorczość społeczna musi się sama utrzymać. Ja akurat do nich nie należę.
A co organizacje mają do zrobienia, aby te tendencje powstrzymać?
A.R.: – Antykomercjalizacyjny postulat do organizacji jest taki, że muszą pamiętać o swojej misji, po co powstały. I podejmować wewnątrzsektorową współpracę.
To trudne wyzwanie.
A.R.: – Rzeczywiście tak to wygląda, ponieważ idziemy w kierunku rywalizacji między organizacjami. Ale lepiej jest działać razem.
W jaki sposób można przeciwdziałać governmentalizacji?
A.R.: – W naszym systemie prawnym, głównie mam na myśli ustawę o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie, są mechanizmy, które ograniczają governmentalizację i gwarantują organizacjom możliwość wpływu na polityki publiczne, tylko trzeba je respektować. To samo zresztą dotyczy przeciwdziałania komercjalizacji. W ustawie o działalności jest dużo przepisów, tylko one nie są należycie przestrzegane. Na przykład zasada pomocniczości państwa. Jeśli administracja publiczna ma do zrealizowania jakieś zadanie publiczne, to zleca je organizacji. Ale wymaga od niej wkładu własnego. A to oznacza, że to organizacje wspierają podmiot publiczny w realizacji jego zadań, czyli możemy mówić o odwróconej zasadzie pomocniczości. Administracja powinna być bardziej elastyczna, nie tworzyć komercyjnych zasad rywalizacji o granty, w których decyduje najniższy koszt. Większe powinny być możliwości finansowania działań długofalowych. A także potrzebny jest większy dostęp do grantów na realizację inicjatyw własnych organizacji, do grantów instytucjonalnych.
Swoje badania prowadziła Pani kilka lat temu. I mimo – jak Pani mówi – istnienia w Polsce rozwiązań prawnych, które mogłyby pomóc w zahamowaniu tych tendencji, dostrzega Pani ich pogłębianie się. Czy wobec tego organizacje pozarządowe zdają sobie sprawę z tych zagrożeń?
A.R.: – To prawda, zauważam, że te dwa procesy w Polsce się pogłębiają. Coraz więcej organizacji wie, jak pisać projekty i jak wygrywać konkursy. Mamy dostęp do dużych środków unijnych. Przez to jednak mamy coraz większą rywalizację wśród organizacji, a to z kolei sprawia, że instytucje publiczne mają lepszą pozycję przetargową, mogą więcej narzucić. Urzędnicy też są coraz bardziej doświadczeni w kontrolowaniu organizacji i narzucają różne wymogi. Organizacje z każdym kolejnym projektem przyzwyczajają się do czasami bzdurnych przepisów. Gdyby im dać je od razu wszystkie, to pewnie by ich nie przyjęły. Ale jeśli wprowadza się je po trochu, to z każdym projektem „łykną” kolejny zestaw idiotycznych, biurokratycznych przepisów. Przez to coraz bardziej się do nich przyzwyczajają i nie budzi to ich sprzeciwu. Porównuję to do sytuacji żaby, którą jak się wrzuci do wrzątku, to natychmiast wyskoczy. A jeśli włoży się ja do zimnej wody i zacznie stopniowo podgrzewać, to nie zauważy, kiedy się ugotuje. Organizacje, jak ta żaba, łatwo się przyzwyczajają do malutkich, ale ciągłych zmian. Wypełniamy kolejne biurokratyczne, nawet głupie, wymogi państwa, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo w to wnikamy. To jest bardzo niebezpieczne.
Z drugiej strony: mamy – można powiedzieć – modę na ekonomię społeczną. Są postulaty, że organizacje muszą się ekonomizować. Prawdą jest, że do organizacji z trudem dociera świadomość, że tak duże środki unijne, z których korzystamy obecnie, będą dostępne tylko do 2020 roku. Większość organizacji nie myśli, co będzie potem. Natomiast ci, którzy ostrzegają, że pieniądze z Unii się skończą, widzą z kolei jedyną alternatywę w ekonomizacji. Musicie się ekonomizować, musicie dywersyfikować źródła dochodów, musicie wypracować wkład własny. Komercjalizację narzucają też dostępne środki na wspieranie rozwoju ekonomii społecznej. Na razie idzie to dosyć opornie, bo organizacje w Polsce są jednak skoncentrowane na pieniądzach publicznych, krajowych czy unijnych.
A co mogłoby być tą alternatywą, jeśli nie ekonomizacja? Dywersyfikacja środków to raczej słuszny postulat.
A.R.: – Słuszny, ale czy dywersyfikacja oznacza tylko środki publiczne kontra działalność gospodarcza? Jest jeszcze dużo rozwiązań pomiędzy, chociażby zwrócić się do prywatnych sponsorów. Jest pewna nadzieja. Społeczeństwo polskie trochę się bogaci, chociaż na razie jest wciąż na dorobku. W Stanach jest bardzo dużo rodzin, które mają taki majątek, że i tak go nie wydadzą, więc kupują sobie prestiż, wspierając różne cele społeczne i różne organizacje. W Polsce tego nie ma albo jest w małym stopniu. Nasi biznesmeni wciąż są w fazie dorabiania się, a nie wydawania, jeszcze chcą się wzbogacić. Ale myślę, że po jakimś czasie, gdy już będą mieli ileś zer na koncie, to stwierdzą, że właściwie im starczy, że może teraz warto coś z tymi pieniędzmi zrobić.
A co może powstrzymać upodabnianie się organizacji do administracji?
A.R.: – Uważam, że tutaj największe znaczenie ma rzecznictwo organizacji, które jednoczą się w grupy branżowe. Trudno oczywiście, żeby wszystkie organizacje miały wspólne interesy, ale na przykład organizacje działające na jednym polu rzecz osób niepełnosprawnych już mogą się w pewnych aspektach nawzajem dogadać i wspierać. Tworzyć koalicje rzecznicze. Wtedy będą silniejszym partnerem dla państwa. Trzeba pamiętać, że administracja publiczna też musi realizować zadania publiczne. W sytuacji, gdy sektor będzie rozczłonkowany, to administracja będzie mogła dowolnie narzucać wymogi, a środki dostanie organizacja, która najlepiej się do tego przystosuje. Gdyby organizacje się zjednoczyły i powiedziały „Nie będziemy robić tego na takich warunkach”, to administracja publiczna byłaby bardziej skłonna odstąpić od swoich wymagań. Komuś przecież musi to zlecić. Organizacje zjednoczone będą silniejszym partnerem dla państwa.
Dziękuję za rozmowę.
Agnieszka Rymsza – adiunkt w Wyższej Szkole Pedagogicznej im. Janusza Korczaka, kierowniczka Zespołu ds. Rzecznictwa Fundacji SYNAPSIS.
Governmentalizacja polega na rosnącym uzależnieniu od administracji publicznej. W Polsce jest to większy problem niż bardziej obecna w Stanach komercjalizacja…
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.