Z Jakubem Wygnańskim – związanym z licznymi inicjatywami pozarządowymi, byłym działaczem Komitetów Obywatelskich, uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu, rozmawia Alina Gałązka.
Wszędzie wokół podsumowania 20 lat naszej demokracji. Rok 1989 jest ważny nie tylko z perspektywy polityki, ale także działalności pozarządowej. Czy dobrze znając trzeci sektor, chciałbyś dziś coś w nim zmienić?
Myślę, że sektor potrzebuje nowych ludzi, czas na pokoleniową
zmianę przywództwa. Trzeba wierzyć, że pojawi się jakiś oddolny i
konstruktywny ruch. Muszą pojawić się nowi liderzy i powinno
znaleźć się dla nich miejsce. Moje pokolenie powinno się „posunąć”
i zrobić to z wdziękiem i bez obrażania się. Może ten kryzys trochę
to zmieni, bo on pokazuje, że rzeczy nie są dane raz na zawsze i
nie wszystkie prawdy na temat urządzenia świata trzeba traktować
jako niewzruszone. Oczywiście istnieją, choć nie podejmuję się
oceniać ich skuteczności, różne projekty dotyczące kształcenia
liderów, ale mimo to za mało widzę ludzi, którzy przychodzą do
sektora z marzeniem nie tylko o swojej organizacji, ale o czymś
szerszym: o sektorze i jego roli, o Polsce, i o świecie. Sektor nie
ma siły przyciągania ludzi „ulepionych” z takich marzeń. Jest wśród
nas coraz więcej menedżerów, coraz mniej wizjonerów. To nie znaczy,
że w Polsce nie ma ludzi, którzy chcą zmienić świat, ale
niekoniecznie przychodzą do sektora.
A gdybyś miał czarodziejską różdżkę i mógłbyś kazać ludziom z sektora skupić się na jakimś celu, to co byś wskazał jako rzecz do zmiany, oprócz przywództwa, które wskazałeś?
Na pewno nie użyłbym jej do rozkazywania. Gdyby szukać takiego
najważniejszego przekazu to – pewnie to trąci banałem – ale
powiedziałbym: „Szukajcie obywatela, szukajcie ludzi”. Chyba
najważniejsze, ponadczasowe wyzwanie, jakie jest przed sektorem to
kwestia zakorzenienia i autentyzmu działań. Ale temu jest coraz
trudniej sprostać. Ludzie, nie tylko zresztą w Polsce, coraz mniej
angażują się w sprawy publiczne oraz zaczynają to robić inaczej
(bardziej incydentalnie i bezpośrednio, poza strukturami).
Organizacje często nie nadążają za tymi zmianami i grozi im, że
staną się anachroniczne. Obywateli redukujemy do „dysponentów 1%”.
Jesteśmy strasznie zależni od środków, które ma administracja i nie
potrafimy często zdobyć się na stanowczy, odrębny pogląd. Słabo
spełniamy funkcje rzecznicze. Zajęci uczestnictwem w kolejnych
grantowych loteriach zapominany po co i dla kogo coś robimy. Jako
społeczeństwo mamy też chyba problem z samodiagnozą. Z jednej
strony rządzi nami zmitologizowane przekonanie o własnych
historycznych zasługach, a z drugiej potworne kompleksy, brak wiary
w siebie i zbiorowa niemoc.
Niemoc?
W czasie tych 20 lat, po pierwszej euforii zaangażowania
obywatelskiego, nastąpiła stagnacja, a obecnie nawet jego spadek.
To przekłada się na kondycję sektora. Pokazują to różne badania, w
tym prowadzone przez Stowarzyszenie Klon/Jawor czy „Diagnoza
społeczna”. Zamykamy się w sobie. Sprawy publiczne, jeśli
interesują nas w ogóle to jako przedmiot nieco masochistycznej
rozrywki („oglądactwo” polityki partyjnej), albo jako miejsce
załatwiania interesów, egzekwowania uprawnień (administracja).
Różne są hipotezy na ten temat. Np. Hirschman mówi, że
zaangażowanie w sprawy publiczne i prywatne ma charakter cykliczny,
jest rodzajem sinusoidy. Próbujemy też wyjaśnić swoje zachowania w
kategoriach społeczeństwa postkomunistycznego (Homo sovieticus),
albo że ulegamy prekapitalistycznej potrzebie zwiększania swoich
zasobów materialnych. W pewnym sensie ten rodzaj wyboru można uznać
za rodzaj prymitywnego (i chyba wadliwego) zdefiniowania natury
szczęścia. Kolekcjonujemy i dbamy o rzeczy, które być może nie są
nam do niczego potrzebne, a w każdym razie nie czynią nas
szczęśliwszymi. Mamy też anachroniczne, choć historycznie pewnie
uzasadnione, wyobrażenie na temat roli państwa. Czasem mam też
wrażenie, że my chcielibyśmy takiego kraju, w którym państwo
niczego od nas nie wymaga, a my za chcemy od niego jak najwięcej.
Nie ma równowagi, poczucia współodpowiedzialności. Tak jak byśmy
wybrali z całego porządku politycznego tylko niektóre rzeczy,
poglądy, wartości. Ale one są całkowicie nieprawdziwe,
nietrwałe.
Czy coś nam może pomóc?
Mam wrażenie, że natura ma to do siebie, że w końcu jakoś
odreaguje. Może paradoksalnie „coś się wydarzy” dzięki obecnemu
kryzysowi? Kryzys można też interpretować w kategoriach kreatywnej
destrukcji. Akurat w Polsce kapitał społeczny, sposób organizowania
się ma bardzo mobilizacyjny charakter, więc może uda się. Może ten
kryzys jest rodzajem niechcianego prezentu na 20-lecie?
To jest ważny moment próby dla sektora pozarządowego, i albo
ten sektor rozpadnie się, bo okaże się, że do niczego się nie
nadaje, nie ma nic do zaoferowania, albo jest to moment, w którym
rzeczywiście możemy udowodnić swoje kompetencje. To jest także
dobry czas do zbudowania innej relacji z państwem. Nie jest już
tak, że rząd bezpośrednio zarządza przedsiębiorstwami i gospodarką,
ale jednocześnie to jemu wystawia się polityczny rachunek za
społeczne koszty kryzysu. Z kryzysem trzeba walczyć, ale chodzi
przede wszystkim o tworzenie warunków dla mobilizacji społecznej.
Np. w Wielkiej Brytanii rząd natychmiast zareagował wzmocnieniem
działań obywatelskich. Uruchomiono program Real Help for
Communities, bo to właśnie na poziomie lokalnym powinna być
pierwsza linia obrony i pierwszy punkt pomocy dla osób, rodzin
odczuwających skutki kryzysu. Marzy mi się żeby i polski rząd
wykazał się podobną wyobraźnią.
Ale wracając do „szukania obywatela”…
To wiąże się z problemem „odkorzenienia” instytucji. Łatwo
jest powiedzieć, że wyrwane ze społeczeństwa są partie polityczne i
media, to samo – związki zawodowe, administracja. Ale to trzeci
sektor powinien zrobić tak dużo, jak to możliwe, by być tkanką
łączną w społeczeństwie. Patrzę na różne kampanie 1% i czasami
sobie myślę, że chciałbym wreszcie zobaczyć plakat, na którym jakaś
organizacja napisałaby: „Nie chcę twoich pieniędzy, daj mi trochę
czasu”. To znaczy daj z siebie coś, co ma głębszą wartość.
Przekazywanie 1% podatku jest ważne, ale nic prawie nie „kosztuje”.
I na ogół nie buduje autentycznej relacji zaangażowania – czasem
jest tylko jej mizernym substytutem. Chodzi o chęć rozwiązania
problemu, a nie chęć pozbawienia się go poprzez danie pieniędzy, bo
to jest tak naprawdę rodzaj mizantropii, która się schowała za coś,
co udaje filantropię.
Ale miało być pozytywnie…
Jest jak jest.
Ale określając cele pozytywnie: musimy się zebrać,
zmobilizować.
Kryzys nas wyzwoli.
Źródło: dwumiesięcznik gazeta.ngo.pl 03(63)2009