Na Racławickiej zamalowywali. W Morskim Oku walczyli o willę. Na Narbutta otwierali podwórka i opanowali skwer, a na Sielcach pokonali kosmitów i zatańczyli do Grzesiuka. Pospolite ruszenie lokalnych inicjatyw sąsiedzkich opanowało cały Mokotów. Co najważniejsze, nie były to jednorazowe akcje. W dzielnicy wyraźnie zapanowała moda na działanie.
Mokotów nie planował święta dzielnicy. Nie było wspólnych planów, narad, żadnego ustalania dat. Wszystko zadziało się niezależnie od władz i wyszło od samych mieszkańców, którzy udowodnili, że kochają swoją okolicę. Od Sielc, przez Morskie Oko, po okolice alei Niepodległości, tańczono, grano, malowano, zbierano podpisy pod petycjami. Wpadali do siebie, podpatrzeć, jak komu wyszło, wzajemnie gratulowali. Bo przecież ze sobą nie konkurują. Każdemu zależy na swoim małym kawałku podłogi i mobilizacji własnych sąsiadów do dbania o wspólną przestrzeń. Niektórzy działali po raz kolejny, inni dopiero zaczynają. Do klęski urodzaju może jeszcze daleko, ale wszystko wskazuje na to, że Mokotów rozpoczął prywatną inwazję oddolnych działań. Dzięki temu, że wszystko wydarzyło się w tym samym czasie, bo w miniony weekend, moc lokalnych aktywistów widać było na całego.
Buty księżniczki i kto najlepszy w Scrabble?
Przy wejściu na Skwer Słonimskiego wielka czarna rama. Ojciec z roześmianym dzieckiem z twarzą pomalowaną w tygryska, robi sobie zdjęcie z ulicą Narbutta w tle. Na pierwszym z brzegu kocu ktoś wystawił na sprzedaż niepotrzebne rzeczy. Obok czółenek księżniczki za 20 zł, stoją buty narciarskie, po środku masa bibelotów, książki. To właśnie od wyprzedaży garażowej, turnieju Scrabble i otwierania podwórek zaczęli swoje drugie świętowanie. Najbardziej gościnna kamienica? Ta pod szesnastką. Bo mieszkańcy ulicy Narbutta rozpędzili się na dobre. Są właśnie na etapie czekania na powrót papierów z KRS-u. Po ubiegłorocznym święcie ulicy postanowili, że pora zjednoczyć się formalnie. Co nie znaczy, że bez papierów się nie da. W grudniu było wspólne kolędowanie, w miniony weekend bawiła się ponownie cała ulica. Lokalne knajpki sprzedawały jedzenie, u harcerzy można było sprawdzić tężyznę piłując drewno, zasięgnąć porady u przedstawicieli lokalnej poradni psychologicznej, zatańczyć tango i wziąć udział w całej masie konkursów i warsztatów – od fotograficznego po komiksowy. Choć zaczęło się już od południa, Joannę Tarkowską późnym popołudniem ciągle ktoś zaczepiał: „A czemu tak rzadko?”, „Dlaczego tylko raz w roku?”. – Jedna pani prawie się popłakała, kiedy ogłosiliśmy koniec – wspomina organizatorka. Dlatego już na jesień planują kolejną wyprzedaż garażową. Nie chcą jednak tłumów z miasta, ani rozgłosu. – Zależy nam na lokalności i aktywizacji mieszkańców Narbutta – mówi Tarkowska. Lokatorzy z Narbutta tłumnie i chętnie angażują się w inicjowane działania. A wspomnieć należy, że za wszystkim stoją dwie kobiety – młoda aktywistka z fundacji MaMa i jej emerytowana sąsiadka.
Jak widać można. A że dwójka wystarczy, żeby zarazić tłumy udowodniła też ulica Racławicka.
Bezpańska kraina
W sobotę od samego rana około piętnastu osób stawiło się do malowania. Tym razem odnowili zabazgraną przez pseudograficiarzy elewację pod 33 i 33a. W środku Mokotowa powstało zjawisko, które jeszcze parę lat temu wydawało się niemożliwe. Mieszkańcy ulicy już ponad dwa lata spotykają się regularnie i odnawiają kolejne elewacje zniszczonych budynków. W minioną sobotę, podobnie jak dwa tygodnie temu, uwinęli się szybko. Wprawę mają lepszą niż niejedna ekipa budowlana. Potem był grill, szampan i wspólne świętowanie. – Nie zależy nam na stawce godzinowej. To, co robotnicy robią przez tydzień, my odmalowujemy w kilka godzin – mówi Jacek „Wiejski” Górski, właściciel sklepu i galerii Sudawia, inicjator walki z bazgrołami na budynkach przy Racławickiej.
Ciekawe, że wszystko zaczęło się od… miłości. Po ślubie w Kanadzie, żona Jacka – Ola, była przerażona polskim podwórkiem, na którym miała zamieszkać. – Zróbmy coś, proszę! – zaczęła. Do spółki wzięli sąsiadkę. - Racławicka wyglądała jak slums Mokotowa. Bazgroły na murach, śmieci, stare plakaty na słupach. Kompletnie bezpańska kraina – wspomina Jacek. Zaczęli od sprzątania. Powiesili plakaty o akcji, namawiali sąsiadów. Udało się oczyścić ze śmieci trzy podwórka. To był czas, kiedy wszyscy jeszcze wzruszali ramionami i myśleli, że nic się nie da zrobić. Panowała sąsiedzka znieczulica na okoliczny gang pseudografficiarzy. Porozumieli się z pobliskim Centrum Kardiologicznym, które odmalowało pierwszą elewację na własną rękę, ale grafficiarze wrócili od razu po zdjęciu rusztowań i zdewastowali świeżo odremontowany budynek. – Obiecaliśmy być strażnikami, więc słowa trzeba było dotrzymać – mówi Jacek. Wszystko obfotografowali i zgłosili na policję. Chcieli spowodować, by problem przestał być notowany jako drobne wykroczenie i jednocześnie udowodnić, że trzeba z nim walczyć. Od tej pory robią to konsekwentnie i choć często policji nie udaje się złapać sprawców na gorącym uczynku, to kilka razy interwencja zakończyła się sukcesem.
Akcję „Niedziela bez bazgrołów” trwa od kwietnia ubiegłego roku. To stuprocentowo społeczna koncepcja dbania o własną ulicę. Na pierwsze malowanie przyszło ponad 20 osób. Ostentacyjnie zabrali się za kamienicę 29a, bo dokładnie na przeciwko, w gminnej kamienicy mieszka okoliczny gang wandali. Dziś budynek zachęca czystą, zieloną elewacją. Ich wyczyn odbił się echem i szybko zgłosiła się do nich pobliska wspólnota z Wiktorskiej. Na sąsiedzkiej ulicy wspólnie pomalowali dwa budynki i ścianę okolicznego klasztoru karmelitów. Chociaż wszyscy przekonani byli, że ich zmagania są walką z wiatrakami, dziś już tak nie myślą. Przy wsparciu komercyjnych firm z farbami, które dają im upusty i zapewniają logistykę, udało się odświeżyć niemal trzy czwarte ulicy. Jednocześnie stali się zgranymi sąsiadami dbającymi o własną przestrzeń. Widząc ich wysiłki i społeczną mobilizację, gmina ufundowała im trzy tygodnie temu występ Kapeli Czerniakowskiej. Bawili się na całego. Kolejne malowanie planują już na początku lipca. Nie spoczną dopóki cała Racławicka nie zostanie odświeżona.
Arpad na desce
Na walkę z dewastacją postawili też członkowie MOKO. Bo o zrujnowanej willi Chowańczaka, każdy z nich myślał od dawna. W końcu powiedzieli „stop” i zamiast narzekać, założyli stowarzyszenie. Mieszkańcy spacerujący po parku Morskie Oko, z niedowierzaniem przyglądali się w minioną niedzielę, zaniedbanej perełce architektonicznej. Sympatycy zabytku okleili ją pod osłoną nocy kolorowymi naklejkami. W zabitych dechami oknach pojawiła się sylwetka seniora rodu Arpada Chowańczaka. Obok hasła: „Ta historia zasługuje na pamięć: przeżyłam ’39, przeżyłam ’45, przeżyłam komunę”. Na płocie zawisły zdjęcia budynku z czasów świetności. Kupili też sadzonki i rozdawali mieszkańcom grabki i łopaty. Rzesza okolicznych mieszkańców skopała ziemię pod płotem willi i obsadziła ją kolorowymi kwiatami. Petycję w sprawie odkupienia zabytku od developera i przekazania jej do użytku publicznego oraz drugą – o zakazie wjazdu samochodów do parku, podpisało ponad trzysta osób. Zresztą swoje poparcie w obu kwestiach wyrazić można cały czas. Arkusze leżą w pobliskim klubie „Regeneracja” i sklepie „Reset”, na rogu Puławskiej i Dąbrowskiego.
Spacerowicze w Morskim Oku byli zachwyceni, że ktoś w końcu odważył się zadziałać. – Nie poprzestaniemy na jednej akcji. To dopiero początek – zapowiada prezes MOKO, Maciej Gosk. Żeby lepiej poznać oczekiwania sąsiadów na betonie napisali kolorową kredą: „Czego chcesz w parku” i „Co ty możesz dla parku zrobić”. Obok sterta kartonów, mazaki, kolorowe spinacze i sznurki rozwieszone między drzewami. Ktoś napisał „Mogę poprowadzić zajęcia z salsy”, inny „Żeby rowerzyści nie zjeżdżali tak szybko z górki”, jeszcze ktoś postulował o leżaki i letnie kino. - W ten sposób zebraliśmy postulaty sąsiadów, będziemy starali się wkrótce realizować – obiecuje Gosk.
Obok willi, pod „Regeneracją” chmara dzieciaków budowała z kartonów miasto marzeń, malowała, tarzała się po trawie, grała w grę, w której była pionkami. Paulina Capała z Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę” zachęcała do robienia sobie zdjęć z kartkami za co lubię Morskie Oko. Pełna sielanka, a do tego, na deser koncert Jazzpospolitej. Na panelu dyskusyjnym pojawił się sam wzruszony Jerzy Chowańczak. Członkini rodu, Marta napisała przedwczoraj do MOKO: „ To strasznie miłe, że ten dom tak zjednoczył ludzi. Inicjatywa bomba. Jestem gotowa chętnie i całkowicie bezinteresownie wspomóc wiedzą i materiałami archiwalnymi każdego, kto podejmie się odbudowy willi”.
Psielce i magiczna skrzynka
Ekipa z MOKO, choć działania zaczyna od Parku Morskie Oko, nie zamyka się w przysłowiowym swoim kwadracie. Od początku trzyma kontakt z pobliskim Partnerstwem Moje Sielce. Zaczynali rok temu. Dziś to nieformalne zrzeszenie sympatyków własnej okolicy liczy ponad trzydzieści podmiotów. I ciągle dochodzą nowe osoby. Wiadomości o wspólnych działaniach rozchodzą się pocztą pantoflową, rozmowy prowadzone są na podwórkach i w okolicznych sklepach.
Dzieciaki domagają się kolejnych zajęć w Akademii Rozwoju Moje Sielce, a Maćka Łepkowskiego zaczepiają na ulicy, bo wiedzą już, że to „ten pan”. Magdalenę Magdę z fundacji Pro Bono PL kojarzą niemal wszyscy z okolicy. Na drugim Pikniku Sieleckim widać było, jak bardzo zintegrowali się od zeszłego roku.
Na scenie i pod nią działo się przez cały dzień. Dookoła powieszono lampiony zrobione własnoręcznie przez dzieciaki z Akademii, które jednocześnie przygotowały i odtańczyły układ do piosenki Grzesiuka. Zagrała też Kapela Czerniakowska. Budowano totemy ze starych części komputerów, połamanych zabawek, tasiemek, guzików i wszystkich możliwych śmieci. Artysta cyrkowy podpalał się ogniem, kładł się na gwoździach i zrobił naukę jazdy na monocyklu. Na wielkiej mapie zaznaczano miejsca bliskie serca mieszkańcom: „Tu chodziłem do szkoły”, „Tu poznałem pierwszą miłość” głosiła powstała legenda. Był warsztat przetworowy i akcja Pomaluj Sielka. Co jednak najważniejsze, mieszkańcy nie czuli się na pikniku jak goście, a raczej jego współorganizatorzy. Jedna z pań na emeryturze przyszła do organizatorów dużo wcześniej i zapytała w czym może pomóc. Szybko stała się ekspertką w parzeniu japońskiej herbaty i tę wiedzę przekazywała w minioną sobotę innym. 12-letnia Alusia, podczas akcji „Psielce” skutecznie przekonywała mieszkańców do sprzątania po swoich psach i informowała o możliwości konsultacji zdrowia swoich pupilów. Dzieciaki biorące udział w warsztacie z charakteryzatorką, same zaczęły uczyć kolejnych chętnych. Do „Magicznej skrzynki” nikogo nie trzeba było przekonywać. Ludzie sami chętnie podchodzili i wrzucali pomysły na Sielce marzeń, czy propozycje, co w okolicy można zmienić. 50 petycji o nazwanie jednego ze skwerków imieniem Grzesiuka, rozeszło się w godzinę. Wieczorem kino trzepakowe i film, który nakręciła sielecka młodzież. O tym, jak na dzielnicę napadli kosmici i jak dzieciakom udało się je obronić. Z wieczornego dancingu nikt nie chciał wychodzić. Panie w odświętnych sukienkach, panowie w garniturach, młodzież na swobodnie. Wszyscy razem, do jednych taktów. Policja nie przeszkadzała, a pomagała. Bo mundurowi też dołączyli do partnerstwa! To chyba można już nazwać fenomenem.
- Zastanawiam się, czy jest jakiś czynnik, który wywołał na Mokotowie taką lawinę lokalnych działań – duma Magdalena Magda, ale za chwilę dodaje: - Nie! To wyrosło nowe niezależne pokolenie, które nazywam osadzonym. Mając rodzinę, dzieci, pracę, potrzebujemy czegoś jeszcze. Mamy świadomość, że dużo możemy zrobić, więc nie czekamy, aż ktoś zrobi coś za nas. I jak widać, z braniem sprawy we własne ręce nie czekają aktywiści z kilku obszarów Mokotowa. Pytanie „Kto następny?” brzmi tu bardziej niż optymistycznie.
Źródło: inf. własna ngo.pl