Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Pojechali w ten odległy zakątek Polski, bo marzyli o prawdziwym życiu, poza miejskim trybem myślenia i działania. Zaczęli działać, ale… po miejsku. Tu tkwił błąd. „Oszołomy” z miasta zmieniły się w końcu w wiejskich społeczników. Iwona Dolińska i Marcin Kowalczyk z Lipia w Bieszczadach opowiadają, jak rozumieją aktywność na wsi i jak działa nieformalna inicjatywa – Bieszczadzki Uniwersytet Społeczny.
Marek Władyka: – Skąd się wzięliście w Bieszczadach?
Reklama
Marcin Kowalczyk: – Odpowiedź jest jednocześnie prosta i skomplikowana. W moim przypadku to kwestia potrzeby szwendania się po świecie, życia w zgodzie z naturą i porzucenia miasta. Bieszczady jednak nigdy nie były celem. To był całkowity przypadek.
Iwona Dolińska: – Miało pojawić się nasze pierwsze dziecko i wiedzieliśmy, że nie chcemy z nim żyć w mieście. Tak naprawdę myśleliśmy o Podlasiu. Poznaliśmy tam wspaniałych ludzi. Niestety, coś ciągle się nie sklejało. Zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Zaczęliśmy szukać czegoś na południu Polski i znaleźliśmy ogłoszenie o sprzedaży domu w Bieszczadach. Pojechaliśmy go zobaczyć i na miejscu okazało się, że choć go nie kupiliśmy, to przez tydzień poznaliśmy wielu ludzi, m.in. przyszłych sąsiadów.
Czyli nastąpił interesujący zbieg okoliczności.
M.K.: – Przyjechaliśmy tu ze względu na ludzi. Poznaliśmy psycholożkę Martę Niwczyk, która mieszkała już od jakiegoś czasu w Bieszczadach i prowadziła wegetariańską knajpę w Ustrzykach Dolnych. Trafiliśmy do niej i od razu zaiskrzyło. Utrzymywaliśmy kontakt telefoniczny. Przez Martę poznaliśmy Karolinę, leśniczkę, która przyjechała tu kilka lat przed nami, a która wynajęła nam część swojego domu we wsi Lipie oraz Małgosię, która przyjechała w Bieszczady z Warszawy wraz z rodziną.
To wszystko się łączyło. Marta powiedziała nam, że już od jakiegoś czasu chciała organizować w regionie objazdową edycję festiwalu Watch Docs, ale nie bardzo miała z kim. Sam byłem widzem Watch Docsa w mieście. Weszliśmy w to. Na początku obracaliśmy się więc w towarzystwie przyjezdnych, których tu jest bardzo dużo.
To był efekt domina. A przed przyjazdem mieliście jakieś wprawki do działalności społecznej?
M.K.: – Mam to zapisane w genach. Mój ojciec jest społecznikiem, a jego zapał nosi znamiona pozytywnej choroby psychicznej [śmiech]. Ciągle organizuje ludzi i znika z domu. Odziedziczyłem tę chorobę również w stopniu znacznym. Mam jednak więcej szczęścia. Nie muszę uciekać z domu, ponieważ moja Iwonka jest również chora [śmiech].
I.D.: – Nigdy niczego nie próbowałam robić na własną rękę. Na studiach pracowałam raz, drugi i trzeci jako wolontariuszka przy projektach różnie związanych z kulturą. Korzystałam ze szkoleń dla organizacji pozarządowych. Poznałam wiele osób, które profesjonalnie zajmowały się działalnością społeczną. To mi zaimponowało.
Szybko rodzi się z tych pierwszych znajomości Bieszczadzki Uniwersytet Społeczny? Jak to kiełkowało?
I.D.: – Marta chciała się wzorować się na Uniwersytecie Ludowym w Teremiskach, który dobrze poznała. B/U/S był już na plakatach do pierwszej edycji festiwalu Watch Docs, która odbyła się tuż po naszym przyjeździe w Bieszczady na stałe w 2013 roku.
M.K.: – Początek był niesamowity. Na miejscu, co rusz, pojawiali się odpowiedni ludzie i coraz bardziej interesujące pomysły. Poczuliśmy się jak ryby w wodzie. Jeździliśmy po okolicy. Rozmawialiśmy o B/U/S-ie, o jego idei. Został ukuty termin stworzenia nowego człowieka [śmiech].
Mówiąc kolokwialnie, pojechaliście po bandzie.
I.D.: – Nazwa była zobowiązująca, więc działalność miała być z wysokiej półki. Zapraszaliśmy gości specjalnych – uznanych fachowców w swoich dziedzinach. Przez dłuższą chwilę był pomysł, żeby działalność sformalizować. Na szczęście to nie wypaliło. Dzisiaj odbieram to jako zrządzenie losu. Kiedy chcemy i możemy, to coś robimy. Kiedy potrzebujemy finansów i chcemy wystartować w programie dotacyjnym, innymi słowy potrzebujemy formalnego ciała, to wchodzimy w relacje z lokalnymi organizacjami. Tak było z projektem dotyczącym akcji HT [wymiana terytoriów między PRL i ZSRR, przesunięcie granic i przesiedlenia ludności w 1951 roku – przyp. aut.]. Muzeum Historii Polski przyjmowało tylko wnioski od grup formalnych, więc zaprosiliśmy do współpracy lokalne Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych BESIDA.
A jak finansowaliście realizację pomysłów, np. coroczne lokalne edycje festiwalu Watch Docs?
M.K.: – Pierwsza edycja powstała bezkosztowo, kolejna dzięki grantowi z programu Działaj Lokalnie Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności.
I.D.: – Na dwie imprezy dostaliśmy pieniądze z naszego Gminnego Domu Kultury w Czarnej.
A jak odbierali Was ludzie stąd?
I.D.: – Przyjeżdżasz z miasta, więc robisz rzeczy, do których jesteś przyzwyczajony, np. festiwal filmowy o prawach człowieka [śmiech]. Po jakimś czasie orientujesz się, że na kolejne projekcje przychodzą wciąż te same osoby, wcześniej związane z miastem albo turyści.
M.K.: – Znajomi i znajomi znajomych oraz jedna miejscowa pani. Tak wyglądała pierwsza odsłona festiwalu Watch Docs w Ustrzykach Dolnych.
I.D.: – Na początku zrobiliśmy imprezę z rozmachem – różnorodne wydarzenia towarzyszące, prelekcje, goście. Wszystko za darmo. Był super klimat i energia. W kolejnym roku okazało się, że będziemy organizować go w mniejszym gronie, ludzie się wykruszyli.
I.D.: – Zaczęliśmy bardzo po miejsku, a już np. trzecia edycja była bardziej wiejska. Skupiliśmy się na naszej gminie, na ludziach stąd, a nie na najbliższym miasteczku. Jedno z wydarzeń zorganizowaliśmy w świetlicy wiejskiej w Czarnej Dolnej, gdzie przyszli tylko mieszkańcy i kilkoro znajomych. Odwróciło się. Zaczęliśmy doceniać nie tylko to, że sami świetnie bawimy się na imprezie, ale też to, że odbiorcami są nasi sąsiedzi.
Czyli zaczęliście jako neofici, trochę w oderwaniu od rzeczywistości?
M.K.: – W całej Europie wieś zatraca swoją wiejskość. Teraz to coraz częściej miejsce dla mieszczuchów, którzy uciekają od wcześniejszego życia. Wspomniana Marta Niwczyk na drugim spotkaniu powiedziała nam, że ukuto już nawet termin na osoby, które wyjeżdżają z miasta i szukają nowej przestrzeni życiowej, między innymi na wsi. Nazywa się to lifestyle migration. Miasto przyjeżdża na wieś, pokazuje dalekie światy i wskazuje, jak życie powinno wyglądać. Miejscowi ludzie patrzą na nich jak na oszołomów i kiwają głowami albo nawet lekko się denerwują.
W głowie zawsze miałem ideę wtopienia się w lokalną rzeczywistość, aby dopiero wtedy działać z sąsiadami dla dobra wspólnego. Zamiast tego, jak w amoku, biegałem wszędzie sam. Prowadziłem pogadanki z praw człowieka w miejscowym liceum, prowadziłem zajęcia z samodzielnego inwestowania, angażowałem księdza w projekcję filmów i debatę, „atakowałem” domy kultury i szkoły. Wchodziłem wszędzie. Ale potem uświadomiłem sobie – hej, zwolnij, nie o to chodzi…
I.D.: – Chodzi o to, by zadać sobie pytanie, po co ja tutaj przyjechałam. Być może przeszliśmy ważny etap na drodze z życia miejskiego do życia wiejskiego. Na początku nie mieliśmy szansy zrobić nic bardzo lokalnego i kameralnego, dopóki nie poznaliśmy tych ludzi, chodząc do nich np. po jajka, czy z prośbą o zaoranie ziemi. Innymi słowy, byliśmy skazani na zorganizowanie najpierw czegoś bardziej miejskiego, bo to jest anonimowe i byliśmy jeszcze nieco wyalienowani.
Nadal mieliśmy i mamy ochotę organizować kolejne edycje festiwalu Watch Docs. Pomyśleliśmy jednak też o organizowaniu mniejszych wydarzeń. Podczas kolejnych wakacji okazało się, że Fundacja Bieszczadzka współorganizuje letnią szkołę języka angielskiego dla dzieci. Weszliśmy w to. Przyjechała studentka z USA i zamieszkała u nas. Podobnie w kolejnym roku. Odbył się Dzień Dziecka przy remizie strażackiej w Lipiu. I w końcu projekt dotyczący akcji HT.
To były pojedyncze rzeczy. Nie chcieliśmy jednak popełnić błędu z pierwszej edycji festiwalu Watch Docs, by brać wszystko na siebie i być potem wraz z grupą przyjaciół jedynymi odbiorcami. Ważne, by dzielić się rolami i w pewnym sensie, by coś samo się wydarzało – by ktoś załatwił nagrody, zorganizował pokaz czy sportowe rywalizacje, kto inny upiekł ciasto. Projekt o akcji HT narodził się dzięki impulsowi stąd. Chodząc z Małgosią po jajka do pani Marysi, usłyszałyśmy różne historie. Zaczęłyśmy na ten temat rozmawiać. Okazało się, że ludzi chcą o tym mówić. Poznaliśmy sąsiadów i ich historie.
Czym po tych doświadczeniach jest obecnie B/U/S?
M.K.: – Dzisiejszy B/U/S to ta czwórka: Karolina, Małgosia i my. Nie wygląda to tak, że kształtujemy go, spotykamy się, rozmawiamy o nim. Jeśli ktoś ma ciekawy pomysł, próbujemy go zrealizować. Ułożyły się role. Każdy ma talent w czymś w innym. Poznaliśmy więcej osób aktywnych lokalnie, które w jego ramach współdziałają. B/U/S ożywia się od czasu do czasu. To nasz lokalny znak towarowy. Nie chodzi o pomniejszanie idei pierwotnej. Wciąż ją czuję. Chcę działać dla społeczności i ze społecznością, ale nie chcę się wypalać. To jest też dla mnie.
To często dotyka ludzi w organizacjach. Zostają sami i mają dość.
I.D.: – Nie mamy żadnych oczekiwań, że ktoś nam pomoże, bo nie staramy się o pozyskanie członków. Rozważaliśmy, czy zebrać piętnaście osób i założyć stowarzyszenie, a potem organizować spotkania itd. Warto zadać pytanie, o co chodzi w działalności społecznej – czy o statystyki i zakładanie kolejnych organizacji, czy o to, by społeczność wsi Lipie potrafiła się skrzyknąć i dowozić regularnie dzieciaki na angielski albo zorganizować dzień dziecka czy dożynki.
M.K.: – Żywię niechęć do kwestii formalnych, administracyjnych, bo mam wrażenie, że wszelkie przejawy działalności społecznej rodzą się wtedy, gdy pojawiają się pieniądze. Na sformułowanie projekt unijny reaguję alergicznie. Uważam, że sytuacja powinna być całkowicie odwrotna. Najpierw niech rodzą się pomysły i niech łączą się wokół nich ludzie, a potem niech przychodzą pieniądze.
Jakie teraz jest Lipie? Czy B/U/S coś zmienia?
I.D.: – Za wcześnie, by o tym mówić. To budujące, że po każdej imprezie słyszymy, że było super i kiedy będzie następna. Natomiast, z reguły, pada pytanie, kiedy ją zorganizujecie. Nie tędy droga.
M.K.: – Dobrze by było, by na pewnym etapie zaczęła działać grupa, czego teraz we wsi jeszcze brakuje. Mamy nadzieję, że to przyjdzie naturalnie. Z czasem.
Czyli działacie już spokojniej, na luzie.
M.K.: – Na pewno nie po neoficku. Mieszkamy tu trzy lata i możemy już powiedzieć, że na tę chwilę znaleźliśmy nasze miejsce na ziemi.. Robimy to, co sami lubimy. Nie ma w tym nic niezwykłego.
I.D.: – Dobrze, gdy to, co chcemy zrobić, współgra z tym, co chcieliby ludzie we wsi. Wtedy jesteśmy dobrymi sąsiadami.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.