Kiedy słyszę westchnienia miejskich oficjeli: „ale co ja mogę…?”, mam ochotę odpowiedzieć pytaniem na pytanie: „a czy w ogóle chcesz?”. Bo można dużo i wiele z tych działań zostało już przetestowanych – mówi Aleksandra Stępień, prezes stowarzyszenia Miasto Moje A w Nim.
- Stworzenie konsekwentnej polityki reklamowo-szyldowej, niebędącej zlepkiem chaotycznych działań, tylko planem żmudnego procesu zmian.
- Skończenie z myśleniem „ale co ja mogę…?”. Brak narzędzi prawnych, które mogłyby skutecznie porządkować przestrzeń, nie oznacza braku narzędzi w ogóle.
- Wsparcie na poziomie ustawowym, dzięki któremu można byłoby tworzyć plany reklamowe dla terenu całej gminy albo pobierać opłaty od komercyjnego wykorzystywania przestrzeni.
Ignacy Dudkiewicz: – Zrywasz nielegalnie wywieszone reklamy?
Aleksandra Stępień, stowarzyszenie Miasto Moje A w Nim: – Czasem tak, bo to wciąż najszybsza i najskuteczniejsza metoda radzenia sobie z najbardziej chytrymi reklamodawcami, których nie przekonają nawet tysiące miejsc na legalne ogłoszenia. Ale są też tacy, którzy nie czują w sobie żyłki miejskiego partyzanta. Podpowiadam więc: są też inne metody radzenia sobie z nielegalną reklamą.
Jakie?
A.S.: – Na przykład zgłaszanie takich miejsc do Zarządu Dróg Miejskich, jeżeli reklama znajduje się w pasie drogi. Kilka takich zdjęć „przed” i „po” umieszczaliśmy już na naszym Facebooku. Banerowe zagajniki wyczyszczone z nielegalnych reklam wyglądały na tyle spektakularnie, że niektórzy podejrzewali fotomontaż. W każdym razie uparte wymaganie od urzędników aktywności to nie najprostsza, ale i nie pozbawiona sukcesów droga do estetycznego ładu. Choć do słów takich jak „ład”, „czyszczenie”, „odzyskiwanie”, „walka z chaosem” trzeba podchodzić ostrożnie.
Dlaczego?
A.S.: – Bo unosi się nad nimi widmo autorytaryzmu. Rozumiem przez to jakąś wizję estetyczną zrzuconą „z samolotu” na lokalną społeczność, która jej nie rozumie i nie chce przestrzegać nowych przepisów. Konflikt gotowy. Jeśli więc kwestię słownika dla mówienia o wyglądzie polskich miast potraktujemy szerzej, okaże się, że dotykamy bardzo ważnego problemu. Jak odnaleźć się w sytuacji, gdy – z jednej strony – estetyka nie oznacza wyciągania średniej gustów wszystkich zainteresowanych stron, a z drugiej – miasta nie da się tworzyć „od linijki”?
Od linijki, czyli jak?
A.S.: – Myślę tu o sytuacjach skrajnych – jak przykład z Wrocławia. Tamtejsza plastyk miejska zarządziła, że wszystkie kwiaciarki na placu Solnym powinny mieć wazony w jednym, tym samym kolorze. Podniósł się oczywisty raban, bo rozpoczęto działania od niewłaściwej strony. Zamiast do takich zmian dochodzić stopniowo, pojedynczym i absurdalnym gestem dano do zrozumienia dotychczasowym użytkownikom przestrzeni, że to nie oni są jej gospodarzami, że nie pasują do odgórnego wzorca. Stąd tylko krok do przekonania, że cała ta estetyka to bezsensowny wymysł urzędników, którzy całymi dniami knują, jak by tu jeszcze dopiec „zwykłemu Kowalskiemu”. Miał być krok do przodu – zrobiono dwa kroki w tył. Żeby oczekiwać współpracy i trwałych efektów, warto nad nakazami i zakazami rozpostrzeć coś na kształt edukacyjnego parasola.
Na czym powinien on polegać?
Myślisz, że w Warszawie przywykliśmy do szpetoty?
A.S.: – To problem ogólnopolski. Jako społeczeństwo powoli się z tego stanu budzimy. Z pewnością jedną z wielu przyczyn obecnych problemów z reklamami i szyldami jest to, że w pewnym momencie przestaliśmy ten chaos dostrzegać i pozwoliliśmy mu się rozrosnąć. Tak bardzo stępiliśmy swoją wrażliwość, że po dziś dzień wielu uważa go za stan normalny – a każdy zamach na „normalność” budzi podejrzliwość. Zwłaszcza, że w poczcie polskich świętych jedną z najważniejszych jest Święta Własność Prywatna. Znów wracamy do kwestii edukacji. Istnieje tu duże pole do działania zarówno dla organizacji pozarządowych, jak i władz miejskich. To powinna być część kreowanej przez nich polityki reklamowej.
Co musi się na nią składać?
A.S.: – Wiele procesów. Poza wspominanymi już miękkimi narzędziami – uchwalanie planów miejscowych, tworzenie zarządzeń porządkujących kwestie reklam i szyldów na terenach należących do miasta czy powoływanie plastyków miejskich. To się dzieje – ostatnio dużo dobrego mówiło się o Katowicach w kontekście planu miejscowego, który ochroni modernistyczne centrum przed wielkoformatowymi siatkami. Rok wcześniej planem dla części Śródmieścia, regulującym reklamowo-szyldowy chaos chwalił się Białystok. Tychy postawiły sobie ambitne zadanie, by do końca 2015 roku uporządkować tereny, którymi zarządzają władze miejskie. Wrocław poważnie przymierza się do wprowadzenia parku kulturowego. Nie wspominając już o fantastycznych działaniach plastyków miejskich z Poznania, Bydgoszczy, Krakowa, Gdyni czy Gdańska. Ale polityka reklamowa to także mniejsze gesty: reklamowanie miejskich imprez w sposób legalny, regularny monitoring reklam w pasie drogowym czy czytelna baza informacji dla tych, którzy chcą mieć szyld mieszczący się w zaleceniach. Rządy silnej ręki tam, gdzie to konieczne i dialog tam, gdzie potrzeba.
W Warszawie brakuje polityki reklamowej?
A.S.: – Dobre pytanie. Dlaczego w Poznaniu czy Gdańsku się udaje, a stolica pozostaje w tyle? Warszawa jest bardzo trudnym terenem do działania, choćby ze względu na brak historycznych dzielnic zabytkowych, które mógłby wziąć pod opiekę konserwator. I chyba tyle gwoli obiektywnych usprawiedliwień. Reszta jest wolą współpracy, skoordynowaniem działań i konkretnymi pomysłami. Mamy co prawda prezydenckie zarządzenie reklamowo-szyldowe z 2007 roku – skądinąd całkiem niezłe – ale jego realizacja do niedawna wołała o pomstę do nieba. A pamiętajmy, że mamy rok wyborów samorządowych i wiele miast będzie rozliczać się z sukcesów, na które pracowało latami.
A ile można zrobić w kilka przedwyborczych miesięcy?
A.S.: – Niewiele, jeśli będziemy oczekiwać kompleksowej zmiany. Nie sposób w takim czasie zrobić tego, czego nie zrobiło się przez kadencję lub dwie. Żeby nadgonić, pojawia się wówczas pokusa spektakularnych, ale fasadowych działań. W efekcie mamy zlepek chaotycznych ruchów, których celem jest jedynie to, żeby gazety co jakiś czas o nich napisały.
Słowem: potrzeba odgórnego planu.
A.S.: – Tak, i cały czas to podkreślam. Polityka reklamowa to proces: ktoś musi go poprowadzić i przydałoby się, gdyby widział w tym jakiś cel. Znów mam na myśli bardzo konkretny przykład – park kulturowy w Krakowie. Zasługi całego zastępu urzędników, którzy zrealizowali tę ideę, zrównoważę niemniej ważnym czynnikiem – wolą polityczną. Parkowi kulturowemu konsekwentnie patronował prezydent Krakowa. Myślę, że tylko z takim wsparciem jest szansa na to, by uniknąć sytuacji, w której plastyk miejski chce działać, ale już konserwator nie widzi takiej potrzeby, nadzór budowlany rozkłada ręce, a Zarząd Dróg Miejskich jest osobnym księstwem i sam wie najlepiej, kiedy interweniować.
A jak wyglądają wasze relacje z urzędem?
Ale czy obecny naczelnik ma wystarczająco mocną pozycję?
A.S.: – To się okaże. Myślę, że tak naprawdę dopiero w Warszawie zaczynamy. Jeśli po wyborczym szale energia we władzach stolicy nie opadnie, nowy naczelnik może wprowadzić sporo pozytywnych zmian.
Chcecie raczej na władzę naciskać czy z nią współpracować?
A.S.: – Chcemy partnerskiej dyskusji ze wszystkimi stronami zaangażowanymi w kwestie outdoorowe: samorządami, branżą, lokalnymi społecznościami. Brzmi to zachowawczo, ale tylko wtedy, jeśli nie będziemy pamiętać, że na władzę czasem trzeba naciskać, a z urzędnikami warto współpracować.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)