Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
Proponujemy rozwiązania, które nie są żadną rewolucją. Te idee już gdzieś padły, trzeba je przypomnieć, wzbudzić dyskusję i być może po jakimś czasie uda się je wdrożyć. A jako mieszkańcy mamy prawo oczekiwać od władzy zaspokojenia naszych potrzeb – mówi Mikołaj Pieńkos w kolejnej rozmowie z cyklu „Miasto obywateli”.
Trzy zmiany, których potrzebuje Warszawa, według Mikołaja Pieńkosa:
Podwyższenie jakości i skrócenie czasu trwania procedury planistycznej przy jednoczesnym zwiększeniu udziału mieszkańców w ich powstawaniu.
Wdrożenie systemowego podejścia do przestrzeni publicznej – począwszy od katalogu stosowanych nawierzchni po wieloletni plan inwestycji i remontów w najważniejszych przestrzeniach miasta.
Stworzenie wieloletniej wizji i zapewnienie spójności działań poszczególnych jednostek miejskich.
Reklama
Ignacy Dudkiewicz: – Osiągnęliście niedawno sukces w sprawie przebudowy Świętokrzyskiej. Gratulacje.
Mikołaj Pieńkos, Forum Rozwoju Warszawy: – Dziękuję. W zasadzie jako pierwsi głośno mówiliśmy o tym, że Świętokrzyska wymaga zmian, które można zrealizować w związku z budową metra. Idea zakiełkowała również w ratuszu i w pewnym zakresie będzie wdrożona. Na pewno będzie o niebo lepiej, niż było dotychczas.
To znaczy?
M.P.: – Piesi odzyskają chodniki, będące dotychczas dzikim parkingiem, będą nowe drzewa, równa nawierzchnia, dobre materiały wykończeniowe, będą drogi i pasy dla rowerów. Zostanie w końcu zwężona część przeznaczona dla samochodów.
Jak wyglądało wasze zaangażowanie w tę sprawę?
M.P.: – Chodząc Świętokrzyską, nie mogłem skupić się na niczym innym oprócz tego, że idę przez tak koszmarną przestrzeń. Kilka lat temu zaczęliśmy więc szkicować wizje, co należałoby zrobić, by ją poprawić. Kiedy zaczynała się budowa metra i temat zrobił się głośny, postanowiliśmy powalczyć o Świętokrzyską. Zaczęliśmy od zebrania w jednym miejscu wszystkich obietnic i deklaracji ratusza – zapisanych przecież w oficjalnych dokumentach. To wszystko obowiązywało polityków i urzędników przy planowaniu ulicy Świętokrzyskiej i pilnowaliśmy, żeby się z tego nie wycofali.
Lubią się wycofywać?
M.P.: – Lubią nie zauważać tych założeń podczas codziennej pracy. Są one traktowane jako dalekosiężne wytyczne z założeniem, że kiedyś w przyszłości, owszem, będzie trzeba się przymierzyć do zwężenia ulic czy remontów zaniedbanych placów, ale w bieżących działaniach te, jak się je postrzega, górnolotne hasła są pomijane.
Może i górnolotne, ale przecież, jak sam mówisz, zapisane w dokumentach...
M.P.: – Przy czym plan zagospodarowania przestrzennego, w którym są precyzowane, także nie jest w pełni wiążący – można uchylić go w sądzie albo obejść za pomocą specustawy drogowej.
Zwracacie uwagę na brak wieloletniej wizji. Obecne władze rządzą już osiem lat...
M.P.: – A w osiem lat naprawdę wiele można zrobić. Tym bardziej szkoda, że fundamentalnych zmian nie widać. Poprawia się komunikacja miejska, zmieniają się nawierzchnie ulic, coraz więcej jest uporządkowanych miejsc parkingowych i zieleni. Jeśli spojrzeć na Warszawę sprzed kilku lat, to trzeba uczciwie przyznać, że jest ona już innym miastem. Tyle tylko, że te działania są realizowane przy okazji, a nie w ramach długoletniego i przemyślanego planu. A Warszawa jako stolica kraju i metropolia mogłaby się zmieniać zdecydowanie szybciej, niż się zmienia w tej chwili.
Podasz, proszę, przykład?
M.P.: – Perspektywa czasowa strategii transportowej ratusza kończy się w przyszłym roku, a przez dotychczasowe lata jej obowiązywania zrealizowano może 10 proc. założeń...
Czy to znaczy, że organizacje i mieszkańcy są skazani na nieustanne kontrolowanie stopnia realizacji podobnych dokumentów?
M.P.: – Nie chciałbym nazywać tego skazaniem. Jako stowarzyszenie staramy się działać na rzecz tego, żeby jak najwięcej osób brało udział w życiu publicznym, między innymi „patrząc władzy na ręce”, kontrolując przebieg inwestycji, biorąc udział w planowaniu, zgłaszając swoje propozycje do planów zagospodarowania. Ale nie dlatego, że są na to skazane, ale dlatego, że mamy prawo oczekiwać od władzy zaspokojenia naszych potrzeb.
A jednak uwagi stowarzyszeń i mieszkańców zwykle są odrzucane.
M.P.: – Mamy kilkuletnie doświadczenie w konsultacjach społecznych w zakresie planów miejscowych. Na wstępnym etapie miasto zbiera propozycje mieszkańców i przekazuje je autorowi planu do rozpatrzenia. Po kilku latach gotowy już plan jest pokazywany mieszkańcom, którzy oczywiście mogą ponownie zgłosić swoje propozycje poprawek. Ale powiedzmy sobie szczerze – po kilku latach pracy mało kto jest gotowy wprowadzać fundamentalne zmiany.
Nie zachęca to do brania udziału w procesie...
M.P.: – Jasne. Pytamy więc, czy projektant nie powinien przynajmniej odnieść się do zgłaszanych propozycji i tłumaczyć, dlaczego są niemożliwe do zrealizowania albo niekorzystne? W innym wypadku mieszkaniec, który zgłosił piętnaście różnych postulatów, nie dość, że widzi, że żaden z nich nie został uwzględniony, to jeszcze nawet nie wie, dlaczego. A wprowadzanie poprawek w gotowym projekcie planu często kończy się wydłużeniem jego przygotowania – trzeba go ponownie uzgadniać z różnymi instytucjami i wyłożyć do konsultacji społecznych. W tym czasie inwestorzy skwapliwie korzystają z braku planu i budują, jak i co popadnie.
Długość całej procedury także przeraża.
M.P.: – Średnio od deklaracji: „robimy plan” do jego uchwalenia mija siedem lat.
W tym tempie szybko się z problemem nie uporamy.
M.P.: – Obecnie około jednej trzeciej miasta jest pokryte planami miejscowymi. W wielu kluczowych rejonach, na przykład wokół Dworca Centralnego, plany nawet nie są szykowane. Biorąc pod uwagę, że w zeszłym roku uchwalono ich paręnaście, a w przygotowaniu jest sto kilkadziesiąt, można policzyć, ile lat jeszcze nam to zajmie.
A potem poczekamy jeszcze na ich wdrożenie...
M.P.: – Tak dzieje się w przypadku placu Defilad. Sporo naszych pomysłów zostało w planie uwzględnionych. Ale mijają już cztery lata od jego uchwalenia, a na placu nic się nie zmieniło, oprócz tego, że co chwila słyszymy o kolejnych roszczeniach, gdy ktoś próbuje odzyskać jakąś działkę.
Skąd bierze się brak systemowego myślenia o przestrzeni miejskiej?
M.P.: – Pewnie z kilku różnych źródeł. Wszystkie decyzje jej dotyczące komuś nie będą się podobać. Uchwalenie planu na ogół przez właścicieli nieruchomości jest odczytywane jako ograniczenie ich wolności gospodarowania ziemią. Tyle tylko, że nigdzie w cywilizowanym świecie nie jest tak, że prawo własności jest równoznaczne z możliwością zrobienia czegokolwiek na swoim gruncie.
Przestrzeń miejska jest w końcu wspólna.
M.P.: – I zawsze trzeba wziąć pod uwagę przynajmniej to, czy nie wyrządza się szkody innym jej użytkownikom. Plan miejscowy to reguluje.
Planowanie jest też kosztowne, bo trzeba przy nim wziąć pod uwagę nie tylko to, co się robi z gruntami prywatnymi, ale też inwestycje publiczne – drogi, kanalizację czy oświetlenie, nie mówiąc o tym, że samo przygotowanie planu także kosztuje. Na to wszystko trzeba mieć pieniądze i w sytuacji, gdy realizujemy mnóstwo pilnych inwestycji, jak metro czy nowe drogi, schodzi na dalszy plan.
Ale czy prowadząc inwestycje przy braku szerszego planowania, nie skazujemy się na to, że kiedyś odbije nam się to czkawką?
M.P.: – Kiedyś tak. Ale odpowiadając na pytanie, czy realizować coś, co zalega nam od lat dwudziestu, czy też coś, co pilne stanie się dopiero za lat trzy, nie zawsze łatwo wyważyć racje.
Piszecie, że nie forsujecie swoich rozwiązań, tylko chcecie wzbudzać dyskusję nad tematami, którym poświęca się zbyt mało uwagi.
M.P.: – Tak, nie jesteśmy grupą interesu czy krzykaczami, którzy mówią, jak ma być i już. Szukamy pola do dyskusji, nie zakładamy, że wiemy wszystko. Inwestycjami i planowaniem zajmują się osoby, które też się na tym znają i dopiero po dyskusji z nimi możemy wiedzieć, dlaczego coś wygląda tak, a nie inaczej. Chcemy też, żeby swoje zdanie wyrazili również mieszkańcy. Reprezentujemy siebie, nie mamy legitymacji do wypowiadania się w imieniu wszystkich mieszkańców Warszawy.
A jednak zgłaszacie niekiedy radykalne postulaty.
M.P.: – Z reguły proponujemy rozwiązania, które nie są żadną rewolucją. Podobnie jak w przypadku Świętokrzyskiej, gdzie wszystkie zmiany wynikają z oficjalnych dokumentów ratusza, staramy się też działać na rzecz przemian na ulicy Marszałkowskiej czy placu Defilad. Nie wymyślamy miasta od nowa. Te idee już gdzieś padły, tylko trzeba je przypomnieć, wzbudzić dyskusję i być może po jakimś czasie uda się je wdrożyć.
Macie poczucie, że to skuteczna strategia?
M.P.: – Kropla drąży skałę.
Ale skała może być mniej lub bardziej oporna.
M.P.: – Po iluś rozmowach z daną instytucją czy urzędnikiem, zaczyna on lepiej rozumieć, o co nam chodzi, a my zaczynamy rozumieć, o co chodzi jemu. Docierając się, jednocześnie zaszczepiamy w urzędzie pewne idee.
Czujecie, że jesteście w ratuszu i innych instytucjach miejskich dobrze postrzegani?
M.P.: – Nie krytykujemy dla krytykowania, staramy się tonować nastroje, nie działamy akcyjnie, tylko długofalowo. A są grupy społeczne, które właśnie krzykiem i protestem próbują walczyć o swoje...
A czy czasem te protesty nie są po prostu konieczne?
M.P.: – Wielokrotnie odnoszą skutek. Ruchy protestu też muszą istnieć. Obraliśmy inną drogę, zdając sobie sprawę, że być może niekiedy zdziałamy nawet mniej. Są ruchy, które w ciągu kilku miesięcy są w stanie przeforsować pomysł, na który wcześniej nikt nie chciał się zdecydować, mimo naszych prób.
Uzupełniacie się?
M.P.: – Tak, to są dwie różne drogi działania na rzecz miasta. Bez takich grup nikt nie traktowałby poważnie głosów dochodzących ze strony społecznej, bo dopiero kiedy okaże się, że grupa jest medialna, zaczyna się ją i jej postulaty traktować serio. Ale wydaje mi się, że wiele osób w ratuszu nas kojarzy, zna nasze działania i mam nadzieję, że nas docenia.
Obserwujecie proces, podczas którego przekonywano się do waszej działalności?
M.P.: – Obserwujemy, że idee, które kiedyś zgłaszaliśmy, dziś już nie są obce – coraz mniej osób puka się w głowę, dlaczego chcemy zwężać Marszałkowską, wyremontować Świętokrzyską czy powalczyć o zmiany na rondzie Dmowskiego.
Obserwujesz, że przez ten czas mieszkańcy też zaczęli inaczej myśleć o mieście?
M.P.: – Przede wszystkim dostrzegam, że coraz więcej ludzi wie, iż warto się włączyć w aktywność na rzecz miasta. Dostrzegamy też rzeczywiście zmianę podejścia: kiedy zgłaszamy na przykład postulaty ograniczania ruchu samochodowego, już nie patrzy się na nas jak na kosmitów.
A kiedy zgłaszacie postulat budowania wieżowców?
M.P.: – Nasze propozycje dotyczące zabudowy wysokościowej nie polegają na tym, żeby budować wieżowce gdziekolwiek, byle wyższe. Staramy się lobbować za rozsądną polityką wysokościową. Trzeba tak zaplanować rozmieszczenie wieżowców, żeby widok na miasto z różnych ważnych punktów był w miarę spójny oraz żeby stały w miejscach do tego predestynowanych – w centrum czy w rejonach węzłów komunikacyjnych, gdzie będą tworzyć także elementy kompozycji urbanistycznej.
Ale po co w zasadzie Warszawie wieżowce?
M.P.: – Wieżowce są naturalnym elementem wielkiego miasta, szczególnie takiego, w którym nie mamy hektarów starej zabudowy. Wieżowiec ma bowiem tę zaletę, że koncentruje wiele funkcji i osób w jednym miejscu, wobec czego zwiększa się gęstość zabudowy i miasto się nie rozlewa. Dla miasta lepiej jest, jeśli powierzchnia biurowa mieści się w wieżowcach przy stacjach metra zamiast w wielkich połaciach budynków znajdujących się praktycznie poza miastem.
A mi wieżowce kojarzą się z tym, że nikogo przy nich nie spotykam, bo wszyscy siedzą piętnaście pięter nade mną...
M.P.: – W wieżowcu najważniejsze jest to, co mieści się na dwóch, trzech pierwszych piętrach. Jeżeli mamy na nich wentylator i komorę na śmieci, to rzeczywiście taki budynek dla człowieka idącego ulicą jest niepotrzebny. I mamy w centrum parę takich miejsc, w których kiedy wejdzie się pomiędzy wieżowce, to strach człowieka ogarnia. Rolą miasta jest to, żeby wymusić na inwestorze taki projekt, w ramach którego będzie musiał umieścić on na pierwszych piętrach budynku sklepy i usługi. Nie chodzi nam o Warszawę, która będzie Dubajem Europy Środkowo-Wschodniej. Chodzi o Warszawę, która będzie miała dobrze rozmieszczone wieżowce z przyziemiem oferującym coś także przechodniom, a nie tylko osobom, które mieszkają lub pracują w środku. I jeśli na placu Defilad powstaną kiedyś drapacze chmur, to plany zawierają precyzyjne zapisy regulujące, że na parterach i kilku pierwszych kondygnacjach mają mieścić się usługi. Przy czym nie mogą być to usługi z zakresu bankowości i finansów. Nie grozi nam więc inwazja kolejnych placówek bankowych w centrum.
A obserwujemy ją w wielu częściach miasta. Pojawiają się w miejsce aptek, zakładów usługowych czy małych sklepów...
M.P.: – Bez planów miejscowych i bez spójnie prowadzonej polityki lokalowej nie ma sposobu, by się przed tym bronić. A miasto może przecież ogłosić preferencyjny konkurs, jak zrobiono to w przypadku baru mlecznego na Marszałkowskiej. Ale to jest jeden przykład na kilkadziesiąt lokali wzdłuż tej ulicy.
Nie jest kolorowo, więc jak to sprawnie zacząć zmieniać?
M.P.: – Warto by się pokusić o diagnozę, które miejsca w Warszawie najpilniej wymagają zmiany, jakiego rodzaju oraz ile to będzie kosztować. Za oknem widzimy plac Powstańców, o którym nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy coś się na nim zmieni. Pewne drobne korekty zostaną dokonane w związku z budową metra, ale co miesiąc pojawiają się nowe doniesienia w tej sprawie. A takich placów, które wymagałyby natychmiast gruntownej przebudowy, w samym centrum Warszawy można naliczyć z dziesięć.
Kto miałby dokonać tej diagnozy?
M.P.: – Na pewno powinno się o nią zapytać mieszkańców. Nawet jeśli miejsc, które według nich wymagają pilnej interwencji, będzie wiele, to trzeba pilnie wybrać priorytety.
Brakuje przekonania o sensowności działań na rzecz przestrzeni miejskiej?
M.P.: – Rzeczywiście nie są popularne. Nowa droga czy kanalizacja jest potrzebą w oczach mieszkańców i polityków bardziej palącą niż remont placu, który jest odbierany jako fajerwerki – zrobi się fontannę, ławeczki, drzewka, to ludziom będzie przyjemniej. Ale przecież najpierw pomyślmy o tym, jak tam dojadą...
Tylko po co mieliby tam jechać?
M.P.: – Otóż to. W tym właśnie rzecz.
Mikołaj Pieńkos jest sekretarzem stowarzyszenia Forum Rozwoju Warszawy, działającego na rzecz poprawy przestrzeni publicznej i planowania przestrzennego stolicy. Jest inicjatorem zmian na ulicy Świętokrzyskiej po zakończeniu budowy metra. Ukończył gospodarkę przestrzenną na Uniwersytecie Warszawskim, zawodowo związany z organizacją komunikacji rowerowej w Warszawie.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.