Odbierając komuś głos, możemy doprowadzić do tego, że przestanie się odzywać w ogóle lub będzie robił tylko to, co sam uzna za słuszne. Zdajmy sobie wreszcie sprawę z tego, że nie jesteśmy w stanie ominąć dialogu społecznego, jeśli chcemy żyć w przyjaznym nam środowisku – mówi Katarzyna Federowicz, animatorka społeczna i organizatorka Festiwalu Powiślenia, w kolejnym wywiadzie z cyklu „Miasto obywateli”.
Ignacy Dudkiewicz: – Muszę od tego zacząć. Dlaczego nie będzie Powiśleń w tym roku?
Katarzyna Federowicz, animatorka społeczna, organizatorka Festiwalu Powiślenia: – Wiedziałam, że padnie to pytanie, wolałam sama je sobie najpierw zadać. Można oczywiście powiedzieć, że dlatego, że nie ma w tym momencie na nie finansowych środków. Ale nie ma ich też pewnie dlatego, że o nie nazbyt nie zabiegałam.
Zatem raz jeszcze: dlaczego?
K.F.: – Z wielu powodów. Jednym z nich jest to, że łatwiej byłoby to robić poprzez jakąś konkretną osobowość prawną, organizację pozarządową. Ale jako Partnerstwo dla Powiśla nigdy nie chcieliśmy zawiązywać konkretnej struktury.
Czemu?
K.F.: – Między innymi ze względu na to, by pielęgnować oddolność w nas samych. Nie chciałam także tworzyć podmiotu prawnego, by zabiegać o środki konkursowe na tego typu imprezę. Zaprzeczałoby to temu, o co bardzo zabiegałam, a więc ideę oddolności, w której nie konkurs ani plan stworzony na rok przed imprezą decydowałby o jej kształcie. Tu liczy się motywacja, współtworzenie i energia wszystkich dołączających do powiśleniowego korowodu Partnerów. To akcja społeczna, która ma uruchomić w ludziach potencjał, a przede wszystkim nauczyć odpowiedzialności za miejsce, w którym funkcjonują i które w naturalny sposób tworzą. Odgórny plan, jeden organizator odpowiedzialny za całość, raczej by tę ideę gwałcił, a nie budował.
Rozważaliście kiedy inną formułę?
K.F.: – Rozmawialiśmy kilka lat temu o stworzeniu stowarzyszenia, ale wszyscy byliśmy zgodni, że to mogłoby mieć decydujący wpływ na nasze dalsze funkcjonowanie i motywację. Chcieliśmy równowagi opierającej się na równym wkładzie wszystkich Partnerów.
Świadomie zdecydowaliśmy o nieinstytucjonalnej działalności w obawie, że pojawi się pokusa, żeby zrzucić wszystko na kilka najaktywniejszych osób. A zależało nam na tym, by każdy był za coś odpowiedzialny. Zakładaliśmy też wtedy, że taki układ może się również kiedyś rozpaść.
Wróćmy do początków. Jak to dawniej bywało?
K.F.: – Siedząc na fotelu fryzjerskim, dowiedziałam się o spotkaniu, które organizował Teatr Ateneum. Koleżanka, która mnie strzygła, powiedziała: „ty działasz, pójdź ze mną”. Idea spotkania była prosta: chodziło o to, by się poznać, dowiedzieć się czegoś wzajemnie o sobie, co robimy, a co chcielibyśmy robić. Chodziło o potencjał wspólnego działania i wspierania się. Pomysłodawcami spotkania byli wówczas Patryk Czaplicki i Aleksandra Malcher, dla których ważnym motywem była między innymi pomoc lokalnym rzemieślnikom z Powiśla.
Udało się?
K.F.: – To był bardzo trafiony pomysł, który zainicjował cały łańcuch zdarzeń. W spotkaniu uczestniczyło mnóstwo ludzi z różnych środowisk. Byli przedstawiciele developerów, powstającego wtedy Centrum Nauki Kopernik, było Towarzystwo Przyjaciół Warszawy Oddział Powiśle, siostry Urszulanki, fundacje, mieszkańcy, przedsiębiorcy. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać, nie mogliśmy skończyć. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie, na które każdy miał przyprowadzić jedną zainteresowaną osobę.
Różnorodność godna podziwu.
K.F.: – To była oddolność w czystej formie, jej esencja. W ludziach, którzy przyszli na spotkanie z pewnym dystansem, zwyciężała potrzeba poznania się, opowiedzenia o sobie i o swoim kawałku Powiśla, zrobienia czegoś razem. Szybko padł pomysł, żeby zorganizować święto Powiśla. Tak, aby ci więksi mogli przyciągać odbiorców do tych mniejszych, równie ważnych miejsc tworzących tę część Warszawy.
Bardzo różne środowiska związały wtedy swoje losy ze sobą. Do dzisiaj się kontaktujemy, także prywatnie. Nic dziwnego, przed pierwszą edycją Powiśleń w 2009 roku, spotykaliśmy się niemal co tydzień. Przywiązaliśmy się do siebie. Spotkania organizowaliśmy w teatrze, potem w Związku Nauczycielstwa Polskiego, w Kafce, w Solcu44.
Jak udawało się współpracować w tak szerokim gronie?
K.F.: – Partnerstwo dla Powiśla tworzyliśmy w oparciu o zasadę, że każdy musi zarówno coś wnieść od siebie, jak i coś dla siebie wyciągnąć. Obowiązkiem każdego było choćby wskazanie swojego wkładu, motywacji i interesu. To były gwarancje naszej społecznej równowagi. Od każdego nowego partnera oczekiwaliśmy tego samego. Budując coś tak niestabilnego jak nieformalne partnerstwo, trzeba bardzo mocno postawić na zbudowanie relacji opartej na dobrze rozumianej przez wszystkie strony zależności.
To robota na cały etat.
K.F.: – Przez cały rok wymagająca utrzymywania więzi, rozmów. Jeżeli nie ma kontaktu, nie ma niczego. W końcu bowiem każdy idzie w swoją stronę. Pewne rzeczy non stop nieanimowane, zwyczajnie wytracają nawet największą prędkość.
Były momenty frustracji?
K.F.: – W społecznym działaniu takie zawsze się pojawiają. Przychodził wrzesień, a z nim oczekiwanie wobec Powiśleń, że będą. Także moje, nie chciałam zawieszać czegoś, w co przez lata dużo zainwestowałam, zarówno czasu, pieniędzy, ale też wiary w ideę. Przyznam, że chwilami chyba sama gubiłam to, co uważałam za najważniejsze: wspólne oddolne działanie. Mam mocny, organizatorski charakter, nie zawsze postępowałam strategicznie. Były momenty, że szybciej było zrobić coś samej. Typowy błąd.
Trzeba szukać nowych sposobów działania, bo stare się wyczerpują. Dziś myślę, że Partnerstwo przestało być nam w pewnym momencie potrzebne. Razem możemy więcej – brzmiało pierwotne założenie. Nadal w to wierzę, jednak spójrzmy na to, jak zmieniło się samo Powiśle przez ostatnie lata. Pewne rzeczy przestały być aktualne i niezredefiniowane same obumarły.
Czas na przerwę?
K.F.: – Myślę, że dziś należy się po prostu zatrzymać i przyjrzeć się temu, co zrobiliśmy i co jeszcze możemy zrobić. Chciałabym, żeby z Powiśleń zostało coś więcej niż frustracja połączona z dobrą promocją.
Przecież spokojnie udałoby ci się je znów zorganizować na tej samej zasadzie…
K.F.: – Ale to pułapka. Przedsięwzięcie się tak sprofesjonalizowało – jakkolwiek dobrze i źle zarazem to brzmi – że mogłabym łatwo stworzyć program kolejnej edycji, spisać propozycje od uczestników, wydać mapę i byłyby Powiślenia.
Wracamy do początku: czemu nie?
K.F.: – Dlatego, że w pierwszej kolejności nie interesuje mnie to, czy w kolejnej edycji weźmie udział kolejnych dwadzieścia miejsc.
Popularność Powiśleń przeszła moje oczekiwania. Festiwal ma wielu odbiorców, był nagradzany. Nie chcę jednak bezrefleksyjnie kontynuować Powiśleń według dotychczasowego schematu.
Bo ujawniły się jego zagrożenia?
K.F.: – Warto zastanowić się dlaczego działaliśmy w ten sposób i czy jeszcze mamy potrzebę takich działań. Oddolność, lokalność i partnerstwo wykraczają poza organizację wspólnych wydarzeń, ale również w tych wydarzeniach się realizują. Powiślenia współtworzą mieszkańcy, miejskie instytucje, lokalni przedsiębiorcy. Chciałabym, aby wszyscy nadal mieli w nich swoje miejsce. Ważne byłoby między innymi, by mieszkańcy, bez których Festiwal nie ma większego sensu, nie zostali przez resztę, bardziej zorganizowanych Partnerów, zepchnięci na drugi, niemy plan.
Pytanie, dla kogo konkretnie tworzone były Powiślenia…
K.F.: – Dla wszystkich… Rzecz w tym, by znaleźć sposób na docieranie do ludzi, którzy chcą coś robić, są gotowi na odpowiedzialność za miejsce, z którego korzystają, a przy okazji do tych, którzy mogą się tej odpowiedzialności nauczyć.
Wierzę, że droga do większych zmian wiedzie właśnie przez takie niepozorne, kolorowe festiwale. Powiślenia to ćwiczenie z odpowiedzialności i świadomego obywatelstwa. A tworzenie partnerstwa i wszystkiego, co ono ze sobą niesie, na przykład poczucia bezpieczeństwa, według mnie przekłada się bezpośrednio na inne społeczne zakresy, choćby na schemat płacenia podatków przez obywatela.
To dobry interes też dla urzędu skarbowego?
K.F.: – Oddolne inicjatywy powinny być mądrze dofinansowywane przez państwo. W jego interesie jest tworzenie atmosfery przyjaznej takim inicjatywom, bo jako ćwiczenia z obywatelskiej odpowiedzialności, przygotowują nas one również do współodpowiedzialności gospodarczej.
Bez tej odpowiedzialności nie sposób działać?
K.F.: – Inne formy działań, w moim odczuciu, wyczerpały się. Miałam okazję obserwować to z różnych perspektyw: pomocy humanitarnej w Afryce, działań animujących Powiśle czy jako restaurator wspierający lokalnych producentów żywności. Wszystkie te doświadczenia prowadzą moje alterglobalistyczne serce do jednego wniosku: bez świadomego zaangażowania jednostki budujemy kolosy na glinianych nogach, sfrustrowane i zewnętrznie sterowane. To bez przyszłości, bez nadziei, a przede wszystkim poczucia społecznej równowagi i szczęścia.
Nasze poczucie tożsamości, płynące wprost z poczucia lokalności, to klucz do zrozumienia innych ludzi, miejsc i ich losów. To również początek drogi do zrozumienia zależności między nami.
A czy ochotę na to wszystko mają też urzędnicy?
K.F.: – Oczywiście, na przykład, współpracująca przez lata z Partnerstwem, Urszula Majewska. Urząd w rozumieniu Partnerstwa to taki sam partner jak choćby klubokawiarnia czy mieszkaniec. Wszyscy startują tu z tego samego poziomu, każdy posiada coś wartościowego, co może od siebie dołożyć, każdy może na tej relacji skorzystać. To wymaga oczywiście dużej świadomości tego związku, a – co za tym idzie – także edukacji. Według mnie, takie działanie nie mieści się jednak w zakresie obecnie rozumianych strategii postępowania miasta. Są zalążki takich idei w postaci choćby budżetu partycypacyjnego, ale ten nie dotyczy struktur czy strategii. Ważne więc, by nie odwracał uwagi od reszty, dość niewłaściwych rozwiązań systemowych, które mają niewielki związek z uruchamianiem społecznego potencjału.
Czy mogę mieć pretensje do urzędniczki, która przydzielona jest do Powiśleń, ale nie rozumie sposobu ich funkcjonowania? Która bojkotuje inicjatywę, nie dopuszczając na przykład do umieszczenia logo Powiśleń na plakatach innych, organizowanych w ramach Festiwalu, a przede wszystkim wspólnej idei, osobno dofinansowywanych, wydarzeń?
Jaka jest twoja odpowiedź?
K.F.: – Nikt nie wyznaczył standardów, do których mogłaby się taka osoba odnieść. Urzędnik działa według ogólnie przyjętej strategii. Tej samej, która zakłada budowanie pozytywnego wizerunku miasta za pomocą wielkich inwestycji. A czy te rzeczywiście zbliżają miasto do jego mieszkańców? Czy sprawiają, że ludziom w tym mieście żyje się lepiej? Czy dzięki temu mieszkańcy mają ochotę się angażować? Czy mają poczucie, że mają na coś wpływ? W tym miejscu objawia się raczej obywatelska frustracja, która, zataczając koło, unicestwia także takie działania jak Powiślenia. Tych, bez ludzi i bez ich wiary w to, że mają wpływ na swoje otoczenie, nie ma. To kwestia prostej piramidy potrzeb.
To jaki interes może mieć urząd w Powiśleniach? Mówiłaś, że każdy musi wyciągnąć z Partnerstwa coś dla siebie.
K.F.: – W interesie urzędu jest choćby to, żeby mieszkańcowi żyło się na tyle dobrze i komfortowo, aby nie było z nim tak zwanych „problemów”. A do tego mieszkaniec musi mieć poczucie wpływu na rzeczywistość.
Brzmi jak plan minimum…
K.F.: – Urząd funkcjonuje według pewnych praw, narzuconych odgórnie. Trudno mówić w jego przypadku o jakiejkolwiek oddolności, ale tę powinien wspierać. I choć są rzeczy, których póki co nie da się przeskoczyć, to są też te, o które można zawalczyć. Często jest to kwestia odpowiednich ludzi, niekoniecznie na wysokich stanowiskach. Aby takich zatrudniać, należałoby przyjąć nowe zasady rekrutacji, te natomiast zależne są od priorytetów wyznaczonych odgórnie.
Przedstawiasz wizję współpracy grup często o skrajnie różnych interesach…
K.F.: – Trzeba rozmawiać. Ale przede wszystkim należy rozumieć system, w którym wszyscy funkcjonujemy. Jest taki kazus, który lubię przytaczać. Fundacja Na Miejscu chciała wspólnie z mieszkańcami zaanimować Mariensztat. Fundacja zrobiła wszystko, jak należy. Długo prowadziła indywidualne wywiady z mieszkańcami osiedla. Nie chciała niczego narzucać. Nie miała założonego planu, pomysły na to, co można zrobić na Mariensztacie, miały wypłynąć od samych mieszkańców. Gdy ostatecznie doszło do spotkania wszystkich stron, partnerski układ, nad którym Fundacja dzielnie pracowała, pękł jak bańka mydlana. Część lokatorów obrzuciła animatorki błotem. Przedstawiciele miasta zostali za wszystko obwinieni, a sponsor musiał się wycofać. Do realizacji projektu nie doszło. Nikt nie popełnił błędu, a jednak projekt nie miał szans powodzenia w obliczu wielu lat wzbierającej w ludziach frustracji, pochodzącej zwyczajnie z braku dialogu z nimi. Spotkanie przybrało formę ściany płaczu. Potencjał nie został zmarnowany, stał się bardzo ważnym elementem buforującym atmosferę i rozpoczynającym istotny proces społeczny. Wszystko zależy od perspektywy.
Czy budując Stadion Narodowy, nie zabezpieczając potrzeb niższego szczebla, nie stwarzamy kolejnej przestrzeni frustracji społecznej? Ile jeszcze jest takich przestrzeni?
Nie każdy chce rozmawiać.
K.F.: – Bez rozmów nie ma przyszłości. Szkodliwym jest także wykluczanie kogokolwiek z jakiejkolwiek rozmowy, nawet dotyczącej prywatnego terenu, ale pozostającego przecież w zależności od otoczenia. Odbierając komuś głos, możemy doprowadzić do tego, że przestanie się odzywać w ogóle lub będzie robił tylko to, co sam uzna za słuszne. Zdajmy sobie wreszcie sprawę z tego, że nie jesteśmy w stanie ominąć dialogu społecznego, jeśli chcemy żyć w przyjaznym nam środowisku. Bo jeśli każdy będzie robił coś na własną rękę lub, co gorsza, jeśli w międzyczasie wyloguje się z działań wszelkich, będziemy mieć do czynienia z systemem, w którym obok siebie istnieją wielkie decydujące o swoim kapitale przedsięwzięcia oraz niebezpiecznie bierne i roszczeniowe społeczeństwo. Czy nie dość mamy kryzysów?
Perspektywa dzielnicy, ulicy jest ludziom naturalnie bliższa od tej miejskiej, jest jednak od niej jednoznacznie uzależniona. Aby tworzyć miasto, musimy umożliwić współtworzenie dzielnic i ulic przez mieszkańców, nie przez zewnętrznie narzucone inwestycje, a przez wspieranie oddolności i utwierdzanie ludzi w sukcesie partnerskich działań. Zależność od miasta powinna być przekuta w partnerski dialog.
Naprawdę nie masz poczucia, że gdybyś prowadziła organizację, łatwiej byłoby ci o to wszystko zawalczyć?
K.F.: – Nie chcę mieć kolejnej organizacji pozarządowej, kolejnego podmiotu, który nic by nie wnosił, zaśmiecając tylko rejestry i powiększając kolejkę do złożenia corocznego sprawozdania. Współprowadziłam już fundację i bardzo świadomie zawiesiłam w niej swoją działalność. Jeśli chodzi o działania miejskie, droga jest w oddolności. Organizacje nie załatwią wszystkiego ani za władze, ani za mieszkańców. Dobrze, że przez ostatnią dekadę organizacje pozarządowe i miejscy aktywiści stali się ważnym partnerem dla miasta, posiadającym realny wpływ na rzeczywistość. Ale kolejnym, potrzebnym krokiem, jest próba przekierowania odpowiedzialności za otoczenie z grupy działaczy na mieszkańców.
A Powiślenia kiedyś wrócą?
K.F.: – Są inicjatywy, które już nie potrzebują Powiśleń, by się wydarzyć i wydarzą się, choćby we wrześniu. Są też takie, które takiego wsparcia będą wymagały.
Wersja oficjalna póki co głosi, że wiosna przyniesie nową edycję. Dobrze się czasem wybić z rytmu, również rytmu zewnętrznych oczekiwań. Być może wcale ich nie zabraknie, być może jest to pewna skończona historia, w której nadszedł czas na podsumowania i zupełnie inne pomysły? I może zrodzi się z tego coś całkiem nowego?
Katarzyna Federowicz – managerka, wokalistka, autorka artykułów podróżniczo-kulinarnych, animatorka społeczna, organizatorka Festiwalu Powiślenia.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)