Wszędzie są miejsca, których przestrzeń można ożywiać, robić coś nieoczekiwanego. I wszędzie są ludzie, którzy – nawet mieszkając wiele lat w jednym miejscu – czują się nie u siebie – mówi Wojtek Matejko ze Stowarzyszenia Flaneur.
Trzy zmiany, których potrzebuje Warszawa, według Wojtka Matejko:
- Planowanie obywatelskie – zwiększenie partycypacji mieszkańców w planowaniu przestrzennym i tworzeniu oferty usług publicznych.
- Pełniejsze wcielanie w życie założeń Społecznej Strategii Warszawy 2009-2020, ze szczególnym uwzględnieniem rozwoju miasta z poszanowaniem estetyki przestrzeni publicznej i wartości społecznej integracji mieszkańców.
- Stworzenie "reprywatyzacyjnego" portalu informacyjnego, który zawierałby m.in.: poradniki prawne dla mieszkańców, aktualny spis oraz status działek objętych procesami reprywatyzacyjnymi na poziomie dzielnic oraz nazwiska i kontakty do Urzędników zajmujących się tymi kwestiami w każdej dzielnicy.
Ignacy Dudkiewicz: – Dużo chodzisz piechotą po mieście?
Wojtek Matejko, Stowarzyszenie Badawczo-Animacyjne Flaneur: – Sporo, ostatnio coraz więcej. Obserwowanie miasta oraz tego, jak ludzie korzystają z jego przestrzeni, jest bardzo przyjemnym zajęciem.
Nazwa waszego stowarzyszenia odnosi się właśnie do spacerowicza, czy wręcz włóczęgi.
W.M.: – To prawda. Flaneur to miejski spacerowicz, włóczęga, osoba, która z jednej strony jest częścią miejskiej społeczności, ale z drugiej zawsze nosi pewien stygmat osoby spoza, obcej. Ta sprzeczność w archetypie flaneura wydała nam się na tyle interesująca, że przyjęliśmy go za swój.
Wytłumacz, proszę.
W.M.: – Jesteśmy mieszkańcami tego miasta – żyjemy w nim na co dzień, korzystamy z jego usług i przestrzeni. Ponieważ jednak jesteśmy grupą socjologów, animatorów, etnografów o określonej gamie zainteresowań, patrzymy na nie w nieco inny sposób. Staramy się dostrzegać coś ukrytego, większy potencjał, niż ten, który widać na pierwszy rzut oka. W konsekwencji zaczynamy myśleć nad tym, co można byłoby zrobić, żeby mieszkańcy mogli lepiej korzystać z tej przestrzeni. Żeby każdy mógł być flaneurem – żeby spacerowanie było przyjemne, miasto nie było przypadkowym zlepkiem budynków, przedmiotów i ludzi.
Bo myślenie o mieście jest myśleniem o tym, jak ludzie będą żyli przez następne dziesięciolecia. O budowaniu relacji między nimi i dbałości o wspólną przestrzeń. Obok działań animacyjnych, lokalnych, chcemy również włączać się w dyskusję na temat procesów miastotwórczych, kształtowania przestrzeni.
W jakim kierunku?
W.M.: – Byłoby dobrze, gdyby pewna wizja „miasta dla mieszkańców” była realizowana bardziej konsekwentnie i konkretnie. W Polsce władze miast lubią mówić o tym, że włączają mieszkańców w procesy decydowania, natomiast rzeczywiste przykłady takich praktyk albo wypadają blado, albo jest ich bardzo mało. Potrzeba nam więcej działań na rzecz integracji i rozwoju społecznego miast.
Co szczególnego zauważacie spacerując po Warszawie?
W.M.: – Smutną obserwacją jest to, że wciąż niewielu warszawiaków jest aktywnych na co dzień w sferze funkcjonowania i wykorzystywania przestrzeni miasta. Warszawiacy nadal mają tendencję do izolowania się od siebie: widać to na podwórkach, w komunikacji miejskiej, na ulicy. Oczywiście, naiwnością jest myśleć, że nagle wszyscy złapią się za ręce i w podskokach zbudują swoje lepsze miasto. Brakuje jednak spontanicznych, nieoczywistych, otwartych reakcji i zachowań.
Można to zmieniać?
W.M.: – Są możliwości do tego, żeby na to wpływać, coś ludziom proponować. Staramy się to robić: dbać o przestrzeń, działać na terenie, którego mieszkańcy sądzą, że jest mało atrakcyjny, bądź nie mają wpływu na jego kształtowanie. Z drugiej strony zależy nam na animacji kultury, sprawianiu, by wzrastał poziom integracji międzyludzkiej, poczucia tożsamości, przynależności.
Z odwołaniem do historii?
W.M.: – Również. Opowieści ludzi, którzy od wielu dziesiątków lat mieszkają na konkretnym podwórku, nie są tylko po prostu interesujące, ale często stanowią też kopalnię przykładów dobrych postaw obywatelskich i prospołecznych.
Działacie głównie na prawym brzegu.
W.M.: – Bo tam mieszka wielu z nas. Ale nie zamykamy się na działalność w żadnej części miasta. Wszędzie są miejsca, które można wprowadzić w stan wibracji, ożywiać ich przestrzeń, robić coś nieoczekiwanego. I wszędzie są ludzie, którzy – nawet mieszkając wiele lat w jednym miejscu – czują się nie u siebie.
To odnajdywanie historii, nowego spojrzenia na otoczenie to wyraźny rys waszej działalności.
W.M.: – To prawda. Często ludziom brakuje poczucia, że to moje miejsce i że jest oraz może być piękne. To piękno często jest nieoczywiste, ale warto budować świadomość tego, że w każdym zakamarku mojego otoczenia czai się jakaś opowieść. Wyciągnięcie na wierzch tego, w jaki sposób ta przestrzeń funkcjonowała i funkcjonuje, może spowodować wzrost poczucia lokalnej tożsamości. Tak się działo w przypadku naszego projektu związanego z bazarem Szembeka. Obraz bazaru, jaki wyłaniał się ze zbieranych historii i zdjęć, pokazywał, że wcale nie jest on siedliskiem brudu i „elementu”, ale że tętni życiem, przychodzą tam ludzie, rozmawiają. Że jest to miejsce, w którym nie jest się anonimowym, bo zawsze spotkam tam „pana Staszka” od jabłek, pytającego, jak mi minął dzień. Takie proste korzystanie z przestrzeni, które służy integracji, jest czymś rewelacyjnym i niedocenianym.
Potrzeba spojrzenia z zewnątrz, by to dostrzec?
W.M.: – Tak właśnie działa flaneur. Staraliśmy się powiedzieć mieszkańcom, że mają pod oknami piękne i cenne miejsce, którego być może nie doceniają. A na kończącej projekt wystawie zdjęć i historii, które udało nam się zebrać, mieszkańcy rozmawiali ze sobą i wchodzili w dialog z historiami, część potwierdzając, inne poprawiając. Mieli poczucie, że zostało to docenione, bo skoro ktoś z zewnątrz, ów flaneur, trochę mieszkaniec, ale trochę obcy, przyszedł, zobaczył i powiedział: „wow, fajne, warto o tym pogadać”, to być może sami też mogliby o tym myśleć w takich kategoriach? Podobnie może to działać na praskich czy muranowskich podwórkach albo na zupełnie zapomnianym Rynku Mariensztackim.
A bazar Szembeka likwidują.
W.M.: – Niestety. I powstanie tam kolejne centrum handlowe, budynek z betonu i szkła. Nasze działanie miało więc służyć także temu, żeby wykorzystać ostatni moment na uchwycenie historii tej części miasta.
Chwytaliście ją razem z uczniami.
W.M.: – Tak, bo to właśnie młodzi najczęściej nie dostrzegają w podobnych przestrzeniach niczego interesującego. Zaangażowaliśmy ich do roli młodych etnografów: robiących zdjęcia, rozmawiających z kupcami, dowiadujących się czegoś na tematy, nad którymi się wcześniej nie zastanawiali. Zadziałało.
Ale projekt miał charakter międzypokoleniowy?
W.M.: – Rzeczywiście, pracowaliśmy także z seniorami, dla których, jak wynika z rozmów, podobne bazary są ważnymi miejscami. Niestety, one znikają.
To wynika z braku spójnej polityki?
W.M.: – Również. Na poziomie dzielnic brakuje często wizji tego, jakie funkcje powinien pełnić konkretny fragment miasta: gdzie jest miejsce na usługi publiczne, kulturę, rekreację, a gdzie powinno być miejsce na nową zabudowę czy handel. Brakuje miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, które są dokumentem potwierdzającym te kierunki rozwoju.
Kto powinien tworzyć tę wizję?
W.M.: – Planiści i urbaniści. Ale koniecznie wspólnie z mieszkańcami. Warunek ich udziału w tworzeniu wizji funkcjonowania miasta, wydaje się tak oczywisty, że z mojej perspektywy ociera się o banał. I miasto zmienia sposób myślenia na ten temat. Niedawno przedstawiciele Warszawy ogłosili wdrażanie nowej procedury konsultowania miejscowych planów.
I jak ją oceniasz?
W.M.: – Kierunek jest dobry, ale uważam, że jej założenia są wciąż zbyt bezpieczne. Mogłoby to pójść jeszcze kilka kroków dalej. Brakuje bowiem mechanizmu kontroli nad tym, co stało się z sugestiami mieszkańców na późniejszym etapie. Warto byłoby wzmocnić możliwość sprawdzenia tego, czy wypracowane propozycje zostały wprowadzone. A jeżeli nie, to dlaczego.
Inaczej rodzi się frustracja.
W.M.: – Oczywiście, bo nie można zrobić nic gorszego, niż pytać mieszkańców, czego sobie życzą na danym terenie, a potem robić coś zupełnie innego, co wzięło się nie wiadomo skąd.
Mogą sobie życzyć bardzo różnych rzeczy…
W.M.: – W mieście działa bardzo wielu aktorów, mających często niezbieżne interesy: samorząd, inwestorzy, mieszkańcy, NGO-sy… Każdy chciałby coś zrobić, wpływać na rzeczywistość. Nie da się tego robić bez kompromisów i rozmawiania.
A jak wam się układa współpraca z samorządem?
W.M.: – Nasze doświadczenia na tym polu mają słodko-gorzki smak. Miasto niewątpliwie oferuje sporo możliwości małym organizacjom takim jak my. Dostępne są zarówno programy centralne, jak i dzielnicowe. To faktycznie stwarza przekonanie, że często wystarczy mieć dobrze uzasadniony pomysł, uzupełniony o podstawowy budżet i plan działania, a wsparcie uda się znaleźć, nawet młodym i niewielkim organizacjom jak nasza. Mimo to zarówno forma wsparcia, jak i współpracy mogłaby być znacznie lepsza.
Co można poprawić?
W.M.: – Można uściślić i doprecyzować system punktowy, który obecnie jest niejasny i pozostawia zbyt dużo dowolności przy ocenie wniosków, od której zależy to, czy dana organizacja uzyska wsparcie. Również fajnie by było, gdyby procedury grantowe nie były obwarowane tak dużą ilością formalności.
A jak już dostaniecie grant?
W.M.: – Wtedy jest nieźle, można liczyć na pewne wsparcie organizacyjne, oczywiście mogłoby być ono większe. Wydaje mi się, że łatwiej o takie wsparcie na poziomie centralnym. W przypadku działań ogólnomiejskich jest większe nastawienie na współpracę i zrozumienie dla działań i potrzeb organizacji pozarządowych.
To zasługa Centrum Komunikacji Społecznej?
W.M.: – W dużej mierze tak. W CKS-ie są osoby, którym wyraźnie zależy na dobrej współpracy z NGO-sami, które mają też swoje własne pomysły. Dzięki temu pewne działania mogą przyjąć poważne rozmiary. Wcześniej brakowało instytucji, która starałaby się zbierać te działania, mające na celu zwiększanie udziału mieszkańców w kreowaniu rzeczywistości, w jedno. Zmierza to w dobrym kierunku.
A te problemy w dzielnicy?
W.M.: – Są znacznie wyraźniejsze. To paradoksalne, bo dzielnica, będąc szczebel niżej, powinna być bliżej obywateli. Jednak ścieżki, którymi zwykły mieszkaniec, mający jakiś pomysł, mógłby podzielić się nim z urzędem, są znacznie mniej jasne. Brakuje ucha, które by wsłuchiwało się w lokalne potrzeby.
Drugim problemem jest fatalny system informowania o tym, co dzielnica zamierza zrobić na danym obszarze. Chodzi między innymi o politykę informacyjną, związaną z postępowaniami reprywatyzacyjnymi. Zdarza się też, jak w przypadku akcji „Kultura na Sielcach”, że mieszkańcy w przypadkowy sposób dowiadują się o czymś, co dotyczy ich w sposób bardzo inwazyjny.
Wtedy trzeba reagować?
W.M.: – Nie wiedzieliśmy, czy się angażować w tę sprawę. Nie wiedzieliśmy właśnie dlatego, że jest oparta na konflikcie, a my jesteśmy przede wszystkim badaczami i animatorami. I choć oczywiście najważniejsze są pozytywne działania, współpraca, wspólne budowanie, to zdarzają się sytuacje podbramkowe, kiedy potrzebna jest akcja i sprzeciw, żeby dać znać tym, którzy mają władzę, że dzieje się źle i należy coś z tym zrobić.
Opowiedz coś więcej.
W.M.: – Przy ulicy Podchorążych 31, pomiędzy kamienicami stoi stary budynek przedszkola, który od siedmiu lat stoi pusty i niekonserwowany niszczeje. Obok jest także ogród, jedno z niewielu w okolicy miejsc zielonych. Wszystko razem tworzy ładne założenie urbanistyczne, serce Sielc.
I co dalej?
W.M.: – Od ponad ośmiu lat procedowany jest na Sielcach miejscowy plan zagospodarowania. Trwa to bardzo długo, przez co inwestorzy dysponujący kapitałem mogą wpływać na tę przestrzeń z pominięciem charakteru miejsca i potrzeb jego mieszkańców. Inwestor, zgodnie z otrzymanymi warunkami zabudowy terenu, planuje w miejscu ogrodu wybudować pięciokondygnacyjny apartamentowiec, który, otoczony czteropiętrowymi budynkami, stanie się dominantą tej przestrzeni, spowoduje rozpoczęcie uciążliwej budowy oraz obniżenie jakości życia na tym terenie.
Mieszkańcy, jak rozumiem, się zbuntowali.
W.M.: – Tak, jest tam bardzo duża energia, mieszkańcy momentalnie się zintegrowali przeciwko tej inwestycji, powołując nieformalną inicjatywę „Kultura na Sielcach”, która proponuje, by zamiast apartamentowca, urządzić w tym miejscu Centrum Integracji Mieszkańców lub lokalny dom kultury, na wzór Paca 40, a więc tworzony przez mieszkańców. A warto dodać, że na Sielcach mało jest tego typu ofert. Pomysł jest więc konkretny i potrzebny.
Jaka jest wasza rola w tym wszystkim?
W.M.: – Stworzyliśmy plan pilotażowych konsultacji dotyczących tego, jakie funkcje ów dom kultury mógłby i powinien spełniać. Włączyliśmy się w organizację happeningów. W ramach tych konsultacji zebraliśmy opinie, które przekazaliśmy decydentom, by pokazać im, że mówimy o konkretnych ludziach, którzy mają konkretne pomysły. Słowem: próbowaliśmy wzmocnić głos mieszkańców, z którym się zgadzamy i który pasuje do naszej wizji miasta. Miasta dla ludzi.
Źródło: inf. własna (warszawa.ngo.pl)