Rzeczywistość jest bardzo zróżnicowana i zakładanie, że tylko jedna forma samoorganizacji mieszkańców jest idealna i uniwersalna dla wszystkich jest po prostu totalną bzdurą. Nie można wpychać ludzi w formy organizacyjne, które są nieadekwatne do celu, który sobie stawiają – mówi Joanna Erbel, w kolejnym wywiadzie z cyklu "Miasto obywateli".
Trzy zmiany, których potrzebuje Warszawa, według Joanny Erbel:
1. Więcej zaufania do mieszkanek i mieszkańców.
2. Większe otwarcie się na inicjatywy nieformalne.
3. Więcej myślenia międzysektorowego.
Ignacy Dudkiewicz: – Przede wszystkim, gratuluję „Stołka”.
Joanna Erbel, miejska aktywistka: – Dziękuję.
To wstęp do zdobywania innych stołków?
J.E.: – Zobaczymy, taki jest plan.
Nie chcesz się zdradzać.
J.E.: – Przyjdzie czas na oficjalne informacje. Na pewno będę brała udział w wyborach samorządowych.
Wiesz, to jest ważne pytanie: Czy aktywiści powinni starać się wchodzić do władz miejskich?
J.E.: – Myślę, że powinni być wszędzie, także we władzach miasta. W Warszawie mamy kilkuset radnych, którzy powinni nas reprezentować. Kiedy ostatni raz widziałeś radnego na jakiejkolwiek akcji miejskiej?
Nie przypominam sobie, ale nie jestem ich częstym uczestnikiem.
J.E.: – Przecież mało kto w ogóle zna swoich radnych! Jasne, jeśli jesteś ruchem społecznym, to zawsze znajdziesz sobie jakiegoś sojusznika w radzie. Ale nie o to chodzi. Potrzebujemy sami wchodzić do rad, żeby składać interpelacje, pilnować pieniędzy, blokować decyzje, chodzić do ludzi, pomagać w organizacji protestu czy wprowadzać tematy na komisje. Musimy być wszędzie.
Ostatnio rozmawiałem z Adamem Piotrem Zającem z SISKOM-u, który dystansował się do myśli, że ruchy społeczne powinny przekształcać się w siłę polityczną.
J.E.: – Adam ma inną filozofię. Chciałby być niezależnym ekspertem i współpracować ze wszystkimi. Dzięki temu, niezależnie od tego, kto będzie rządził, będzie mógł forsować swoje postulaty. Ja w tym momencie mam inny pomysł na siebie.
Jednym z twoich postulatów jest otwarcie się na inicjatywy nieformalne. Pasjonujące, ale trudne.
J.E.: – To już się dzieje. I wcale nie jest trudne.
Naprawdę? Kiedy zastanawiam się, jak my – jako NGO.pl – możemy się otwierać na takie ruchy, to nie wydaje mi się to takie proste.
J.E.: – Większe i bardziej prężne organizacje pozarządowe pochodzą z trochę innych czasów, które powoli odchodzą w przeszłość.
A urzędnicy nie są z innych czasów?
J.E.: – Już nie.
Co to za czasy?
J.E.: – Po transformacji powstała wizja idealnego społeczeństwa – społeczeństwa obywatelskiego. Wielu ludzi wciąż tkwi w tej logice. W praktyce wyglądało to tak, że gdzieś na górze, daleko jest państwo albo samorząd, a na dole są nieufni wobec siebie ludzie – postkomunistyczny naród o indywidualistycznych tendencjach, z którym trzeba coś zrobić. I organizacje pozarządowe miały być platformą łączącą te światy. Zaczęło się to rozkręcać, toczono walkę, żeby władze samorządowe uznały podmiotowość NGO-sów i uznały je za swoich partnerów.
Nie powiesz chyba, że ta walka była bezsensowna?
J.E.: – Nie. Ale niewiarygodne było dla mnie to, że kiedy założyliśmy stowarzyszenie DuoPolis, nagle ja – aktywistka – zyskałam podmiotowość polityczną tylko dlatego, że miałam swojego NGO-sa. Wydało mi się to dziwne i idiotyczne. Jednocześnie bycie NGO-sem było jedynym sposobem na uzyskanie finansowania – żeby zrobić coś na swoim podwórku, trzeba było założyć stowarzyszenie mieszkańców, które mogło ubiegać się o grant.
To było ponad pięć lat temu. Coś się zmieniło?
J.E.: – W moim życiu momentem przełomowym, kiedy zrozumiałam, że można działać inaczej, był 19 grudnia 2011 roku, czyli społeczne otwarcie Baru Prasowego. Grupa anarchistów otworzyła wtedy nieczynny od miesiąca bar mleczny i wydawała wegańskie posiłki za „co łaska”. Powstała petycja w obronie barów i przeciwko gentryfikacji Śródmieścia. Zawiązała się wokół niej nieformalna grupa Obrońców Baru Prasowego. I ta ad hoc założona grupa wysłała petycję do pani prezydent. W czasie korespondencji nikt nie wiedział, kto dokładnie w niej jest. Pod każdym mailem podpisana była inna osoba, podany został inny telefon kontaktowy i inny adres korespondencyjny. I oto miasto uznało za partnera zwyczajną grupę osób: niesformalizowaną, niebędącą w KRS-ie, bez listy członków. Dotąd rejestracja organizacji, to, że można było sprawdzić ich historię, to, jak się rozliczyły z grantu, miała gwarantować dobrą współpracę na przyszłość.
Teraz pojawiły się też nowe narzędzia.
J.E.: – Sytuację ostatecznie zmieniła przyjęta w lipcu 2013 roku uchwała o inicjatywie lokalnej. Pozwala ona na składanie projektów przez grupę mieszkańców i ma na celu wzmacnianie więzi sąsiedzkich. To specyficzne narzędzie – coś pomiędzy czynem społecznym a projektem.
I, w przeciwieństwie do inicjatywy uchwałodawczej, nie trzeba zbierać tysięcy podpisów.
J.E.: – Otóż to. Kiedy zgłaszaliśmy inicjatywę uchwałodawczą o cofnięciu podwyżek cen biletów ZTM, musieliśmy zebrać piętnaście tysięcy podpisów. To jest ogromnie dużo, zwłaszcza kiedy zbierasz je w zimie.
Inicjatywa lokalna działa według innej logiki. Partnerem dla władz staje się kolektyw mieszkańców. Czasem ma on formę NGO-sa, jakiejś rady, a czasem jest to po prostu grupa ludzi, którzy się podpiszą. Większa otwartość na podobne działania jest faktem, choć powinniśmy jeszcze ją rozwijać. Rzeczywistość jest bardzo zróżnicowana i zakładanie, że tylko jedna forma samoorganizacji mieszkańców jest idealna i uniwersalna dla wszystkich jest po prostu totalną bzdurą. Nie można wpychać ludzi w formy organizacyjne, które są nieadekwatne do celu, który sobie stawiają.
Prawo jest dobre?
J.E.: – Przyzwoite. Przede wszystkim chodzi o praktykę. Okazuje się, że w ramach istniejącego prawa można zorganizować budżet obywatelski czy partycypacyjny. To, w jakim zakresie jest on wykorzystywany, jest wynikiem decyzji politycznej, a nie uwarunkowań prawnych. Nie trzeba zmieniać prawa, tylko otworzyć się na nową formę działania, która pozwoli w lepszy sposób włączać mieszkańców we współdecydowanie o budżecie.
A może władzom wciąż łatwiej współpracować z organizacjami, a nie ruchami nieformalnymi, bo nie rozumieją do końca, czym one są?
J.E.: – To wyłącznie kwestia przyzwyczajenia. To tak, jakbyś umiał jeździć na łyżwach, a ktoś ci powiedział: „sorry, nie ma w tym roku zimy, robimy tory rolkowe”. Niby podobne sporty, ale jednak inne zagrożenia. Potrzebna jest wola polityczna. I coraz więcej urzędników i urzędniczek myśli w ten sposób, że celem nie jest jedynie działanie według schematu, tylko sprawienie, żeby w mieście zadziały się fajne rzeczy.
Drogą do zmiany mentalności władz jest współpraca czy nacisk?
J.E.: – I jedno, i drugie.
Ale to przy okazji referendum pani prezydent bardzo się ożywiła.
J.E.: – Tak, nagle zaczęła być najbardziej partycypacyjnie nastawioną polityczką, mówiącą, że o jakości życia w mieście decyduje to, jak duży wpływ na jego życie mają mieszkańcy. Wtedy podjęto decyzję o wprowadzeniu w Warszawie budżetu partycypacyjnego. I okazało się, że cały aparat urzędniczy – pod presją, w niesamowitym stresie – jest w stanie to przeprowadzić. Że urzędnicy i urzędniczki nie tylko posiadają odpowiednie kompetencje, ale są też w stanie uwierzyć, że to może być fajne rozwiązanie. Jestem jak najdalsza od tego, żeby traktować urzędników jako kogoś, kto jest pasywny, niechętny i utrudnia nam życie. Tak może było kiedyś.
Zmiana była bezbolesna?
J.E.: – Czasami potrzeba więcej czasu i zachęt w postaci presji społecznej. W przypadku domków fińskich na osiedlu Jazdów złożyliśmy wniosek o konsultacje społeczne, gdy tylko stało się to możliwe. Pomyślałam, że skoro pani prezydent mówi, że można zgłaszać inicjatywy lokalne, których celem jest wspieranie lokalnej wspólnoty i integrowanie mieszkańców, oraz można organizować konsultacje społeczne, to najlepszym testem na to, na ile te deklaracje są szczere, będzie sytuacja, w której pierwszy wniosek o konsultacje złoży wspólnota, którą pani prezydent chce wyrzucić ze swojego terytorium. Powiedzieliśmy: „sprawdzam, użyjmy tego”. Tym sposobem działa to zarówno jako narzędzie protestu, jak i konstruktywnej zmiany.
Nie obawialiście się wyników konsultacji?
J.E.: – To wymaga dojrzałości po obydwu stronach. Gdyby wynikiem konsultacji była decyzja, że domków na Jazdowie ma nie być, to trzeba się będzie z nią pogodzić. Ale nie wtedy, kiedy w zaciszu gabinetu burmistrz Bartelski, który szykanuje mieszkańców domków fińskich pozwami o bezumowne użytkowanie gruntu, zdecyduje, że osiedle ma zostać zlikwidowane i nie wiadomo, co powstanie w jego miejsce. Chcemy innego rodzaju demokracji.
Widzicie odzew po stronie urzędu?
J.E.: – Tak. Ciekawym przykładem jest na przykład to, co robi Łukasz Puchalski, pełnomocnik rowerowy. Jest świadomy, że ma ograniczone środki w budżecie rowerowym, więc szuka możliwości wykorzystania innych narzędzi, które zwiększyłyby nakłady na infrastrukturę rowerową. Na swoim profilu regularnie informuje, ile kosztuje dane rozwiązanie i zachęca do wykorzystania w celu jego realizacji budżetu partycypacyjnego. Można powiedzieć, że to wręcz aktywistyczna postawa wewnątrz urzędu. I takich urzędników trzeba wspierać.
Masz wizję tego, jak rozwijać współpracę między organizacjami pozarządowymi a ruchami nieformalnymi?
J.E.: – Pamiętaj, że organizacje nie są spójnym podmiotem, tylko tworzą je ludzie, którzy robią różne rzeczy. Na Jazdowie spotkało się wielu ludzi należących do różnych organizacji i to się sprawdziło. O społeczeństwie myślę w kategoriach sieci. I ta sieć współpracy ma swoje węzły – na przykład organizacje pozarządowe – ale wszystko jest nieco płynne, bo ta sama osoba może reprezentować trzy różne organizacje, będące za jednym zamachem partnerami przy danym projekcie.
To sieć, która obejmuje także urzędy.
J.E.: – Jasne. Zwłaszcza, że coraz więcej osób, które wcześniej były w organizacjach społecznych, wchodzi do urzędów. Ostatnio takim transferem było przyjście do Zarządu Transportu Miejskiego Jana Jakiela z SISKOM-u – jest on ważnym wsparciem dla pełnomocnika rowerowego.
Jak ta sieć wygląda w praktyce?
J.E.: – Sensowna wydaje mi się wizja społeczeństwa, która mówi, że składa się ono z ludzi mających różne cele polityczne i strategie działania, które realizują w różnych miejscach. Możesz jednocześnie być aktywnym sąsiadem, pracować w NGO-sie, a – kiedy trzeba – możesz dołączyć do mgławicy, jaką jest szerszy ruch protestu. NGO-sy powinny czujnie w to wchodzić, zastanawiać się, czy są inicjatywy, które mogłyby poprzeć. Z drugiej strony istnieją ograniczenia związane na przykład z obawami utraty finansowania, przede wszystkim ze strony miasta. I w przypadku radykalnych protestów, te same osoby mogą chcieć protestować pod logiem stworzonej ad hoc grupy, wciąż jednak wykorzystując swoje kompetencje i znajomości.
Jaki jest potencjał aktywizacji warszawiaków?
J.E.: – Duży, ale wciąż nieodkryty. Trzeba tylko odrobiny entuzjazmu. Coraz mniej jest osób niechętnych do działań społecznych, które mówią: „po co ty to robisz, po co tracić czas, lepiej zająć się czymś innym”. Duże nadzieje pokładam w budżecie partycypacyjnym. Na Mokotowie, w każdej części dzielnicy przejść może nie więcej niż pięćdziesiąt projektów. A ich selekcji mają dokonać osoby, które same te projekty złożyły. To oznacza, że będą musiały się spotkać, porozmawiać i się dogadać.
W najgorszym razie zagłosować.
J.E.: – Najpierw jednak będą musiały przedstawić te projekty, poznać innych ludzi i ich potrzeby. To szalenie cenne. Potrzeba tylko trochę entuzjazmu i cierpliwości.
Joanna Erbel jest miejską aktywistką, socjolożką i członkinią zespołu „Krytyki Politycznej”, wykłada w Instytucie Socjologii UW.
"Miasto obywateli" – to cykl wywiadów z warszawskimi działaczami organizacji społecznych i miejskimi aktywistami. Pytamy ich jakie zmiany powinny nastąpić w Warszwie oraz jak układa im się współpraca z lokalną władzą. Kolejne wywiady już wkrótce na warszawa.ngo.pl.