W wieku 16 lat miał wypadek, po którym usłyszał od lekarza, że resztę życia spędzi na wózku. Najpierw zamknął się w czterech ścianach, a potem od ogółu do szczegółu wymyślił Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji. Ma prostą zasadę. Jeśli ktoś chce go do siebie zaprosić, musi zbudować podjazd.
Czym się zajmuje
Jest pracodawcą dla samego siebie. – Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji zostało przeze mnie wymyślone i dopracowane od szczegółu do ogółu: od pomysłu w moim mieszkaniu do trzech biur w Warszawie. W Polsce zatrudniamy ok. sto osób. Poza Warszawą biura znajdują w Gdyni, Krakowie, Katowicach i Zielonej Górze – mówi.
Organizacja w tym roku obchodzi piętnastolecie. – Mieliśmy ostatnio kontrolę Państwowej Inspekcji Pracy. Kto dostał najbardziej po głowie? Prezes, który ma ponad 100 dni niewykorzystanego urlopu – wyznaje.
Dlaczego to robi
Jest spod znaku barana, a tacy lgną do ludzi. To było na początku bardzo trudne, bo po wypadku zamknął się w kokonie samotności, w czterech ścianach. Przeżywał stres, niepokój i żal związany z tym, że kontakt z ludźmi stał się bardzo utrudniony.
– Liczę, że kiedyś medycyna znajdzie świetny lek, panaceum na moją niepełnosprawność. Ale nie mam czasu na to czekanie, bo życie jest za krótkie. Musiałem wychodzić do ludzi i współpracować z nimi. Współpracować z ludźmi to znaczy coś z nimi tworzyć, wtedy umysł staje się bardziej sprawny i człowiek jest w stanie coś po sobie zostawić. Tak podchodzę do życia – deklaruje.
Cieszy się życiem. W wieku szesnastu lat był na zakręcie, kiedy usłyszał od lekarza: „Sorry Piotr, ale resztę życia spędzisz na wózku“. – To była dla mnie wtedy tragedia. Powrót ze szpitala do domu był strasznym momentem, nie miałem w sobie pokory. Potrzebowałem trzech lat, aby dojrzeć do akceptacji życia z niepełnosprawnością – opowiada. Jest człowiekiem pogodnym i optymistycznym. Teraz ktoś musi mu pomóc wstać z łóżka, posadzić na wózek, ubrać się, podać herbatę. Każde wyjście z domu jest wyzwaniem. – Zresztą na życie patrzę pod kątem wyzwań, a nie problemów. Na samym początku mojego dorosłego życia doznałem czegoś naprawdę bardzo mocnego i łatwiej mi jest się odnosić do różnych rzeczy, stąd ten optymizm – wyjaśnia.
Jest osobą wierzącą. – Dla mnie autorytetem jest św. Tomasz z Akwinu. Z prostego powodu – bo mówi: „małymi kroczkami stąpać do celu, a ten cel się osiągnie“, nie na wariata, nie za szybko – tłumaczy. Jego ulubiony kościół seminaryjny znajduje się obok Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu. – To jest ważne, bo to stary kościół z XV wieku i ktoś wtedy już wymyślił, że do kościoła nie muszą prowadzić schody. Tego rodzaju rozwiązania polecałbym wszystkim. Mam prostą zasadę, jak ktoś chce mnie zaprosić, to niech buduje podjazd – zaznacza. W tym kościele brał też ślub.
Żona jest położną. Pracuje w Szpitalu św. Zofii. – Ma na imię Ewa. Bardzo długo zwlekałem z decyzją o małżeństwie, bo po wypadku długo wydawało mi się, że będę musiał z ludźmi być w zupełnie innych relacjach. Ewa przywołała mnie do porządku, powtarzała, że wózek nie zwalnia mnie z jakichkolwiek obowiązków czy odpowiedzialności – opowiada.
Największy sukces
Sukces osobisty jest związany z akceptacją niepełnosprawności. – To było niebywale trudne zaakceptować fakt, że będąc kiedyś sprawnym facetem, który uwielbiał grać w koszykówkę, będę kiedyś na wózku – mówi. To było trzydzieści lat temu.
Sukces zawodowy związany jest z rozwojem stowarzyszenia. – Bo na początku niewiele osób w nie wierzyło – przyznaje.
Największa porażka
Nie dostrzega w swoim życiu porażek. – To może brzmi przedziwnie i niepoważnie. Gdybym jednak patrzył na wypadek jak na porażkę, to zachwiałbym tym wszystkim, co się działo po nim – tłumaczy. – Bo po wypadku zdarzyło się tyle dobrych chwil, nie ukrywam jednak, że było też wiele trudnych momentów. Gdyby nie wypadek, naprawiałbym samochody, bo uczyłem się w technikum mechanicznym. Nie udałoby mi się zrobić tylu ciekawych i fajnych rzeczy. Rozpatrywanie skoku do wody w kategorii porażki byłoby niesprawiedliwe.
Jest osobą wierzącą. – Być może Bóg wiedział, że zrobię więcej, siedząc na wózku. Nie mogę patrzeć na ograniczenia fizyczne, tylko na możliwości, które mi zostały. Muszę je wykorzystać – często sobie powtarza.
Co lubi
Lubi wracać do domu. – Moja żona bardzo cierpi, bo wracam późno. Bardzo ją kocham. Lubię swoją pracę i z tym lubieniem mam niestety kłopot, bo spędzam w niej bardzo dużo czasu, poświęcam jej dużo energii i sił, a moja żona na tym traci. Po wypadku, co się może wydawać dziwne, mam możliwość robienia tego, co lubię. Założyłem Integrację i robię tutaj rzeczy, które dają mi niesamowitą frajdę. Pomagam ludziom – cieszy się. – Gdyby pani spytała moją żonę, jak spędzamy ze sobą wolny czas, to by odpowiedziała: w podróżach służbowych i na konferencjach. Uczciwie mówiąc, nie mam czasu wolnego. I nie będę mówił banałów, że doba jest za krótka.
W wolnych chwilach lubi malować, trzymając pędzel w ustach. – Żeby to robić dobrze, trzeba jednak więcej czasu temu poświęcać. Mało się tym chwalę, bo nie jestem w tym dobry. To coś, co mam tylko dla siebie. Cieszę się, że siedzę w moim biurze, a na jego ścianach są powieszone moje prace. One kiedyś znalazły się w Muzeum Narodowym w Warszawie. To malowanie to duża odskocznia. To jest też fizycznie uciążliwe. Po dłuższym malowaniu ustami żuchwa jest tak zmęczona, że nawet tak prozaiczna czynność, jak gryzienie posiłku sprawia olbrzymią trudność – przyznaje.
Plany na przyszłość
Chciałby, żeby Integracja była postrzegana jako partner dla wielu instytucji publicznych i niepublicznych w rozwiązywaniu problemów społecznych. Jest pod wrażeniem tego, jak Gdynia potrafi partnersko potraktować organizację pozarządową i marzy, żeby wszędzie, gdzie pracuje, tak było. – Co roku walczymy o przetrwanie, wiedząc, że wiele rzeczy wykonujemy bardzo dobrze. Wiem, że o pieniądze trzeba walczyć, tylko jest to tak trudne, że czasem się zastanawiam, na ile duża organizacja ma rację bytu. Wiele nocy nie przespałem, bo zastanawiałem się, jak dalej będziemy funkcjonować – przyznaje. – Zależy nam, żeby trzy biura w Warszawie znalazły się w jednym, żeby było miejsce, gdzie mogłyby się połączyć.
Nie planuje emerytury, ale chciałby przygotować Integrację do tego, że kiedyś się z nią rozstanie.
Okna stowarzyszenia przy ul. Sapieżyńskiej wychodzą na klub Polonia Warszawa. Przed wypadkiem w nim grał. Ma 190 wzrostu. Teraz jest zagorzałym kibicem. – Medycyna idzie tak szybko do przodu. Kto wie? Może jeszcze kiedyś zagram. Rzucę Integrację dla koszykówki – śmieje się.
Piotr Pawłowski – urodzony w 1966 r., mieszka i pracuje w Warszawie, żonaty. Od 1982 roku, po skoku do wody, jest prawie całkowicie sparaliżowany i porusza się na wózku inwalidzkim. Ukończył studia pedagogiczne na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, Instytut Studiów nad Rodziną Uniwersytetu Stefana Kardynała Wyszyńskiego i podyplomowe Studium Etyki i Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Założył i prowadzi dwie organizacje: Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji i Fundację „Integracja”. Ich cele i misję realizuje poprzez m.in. magazyn „Integracja”, audycje radiowe, telewizyjne, a także kampanie społeczne i programy edukacyjne, których jest twórcą. Jest członkiem Krajowej Rady Konsultacyjnej przy Pełnomocniku Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych i przewodniczącym Zespołu ds. Osób Niepełnosprawnych przy Rzeczniku Praw Obywatelskich oraz Wiceprezesem Koalicji na rzecz Osób z Niepełnosprawnością. Jest laureatem wielu nagród, m.in. Nagrody TOTUS za „promocję człowieka, pracę charytatywną i edukacyjno-wychowawczą” oraz Nagrody im. A. Bączkowskiego. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Medalem Komisji Edukacji Narodowej przyznawanym przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Jest honorowym obywatelem miasta Gdynia.
Pobierz
-
200912031254320787
499919_200912031254320787 ・38.72 kB
-
201809121507000672
2188870_201809121507000672 ・38.72 kB
Źródło: inf. własna ngo.pl