Nie boi się trudności i nie boi się przepraszać za swoje błędy. Zbigniew Łukaszewski stara się ciekawie żyć w Goleniowie.
– Mamy pomysł na imprezę, która wkurzy ludzi – powiedział pewnego dnia w 2004 roku Zbigniew Łukaszewski do burmistrza Goleniowa.
– Wkurzanie ludzi nie jest politycznie dobrym pomysłem – odpowiedział burmistrz.
Jednak kilka miesięcy później Zbyszek i jego współpracownicy podzielili Goleniów na pół: na Golów i Eniów, niebieskich i żółtych (takie barwy są w herbie Goleniowa). Granicę wyznaczyli na przepływającej przez miasto rzece Inie. Wprowadzili paszporty i żądali ich okazywania za każdym razem, gdy mieszkańcy chcieli przejść do drugiej części miasta przez punkt kontrolny na jednym z mostów. Można się wkurzyć. Zwłaszcza, gdy idzie się na przykład do sklepu, albo człowiek spieszy się na pocztę, którą za chwilę zamkną, a tu… „Paszport do kontroli, poproszę” – mówi młody człowiek, stojący przy bramce na moście. Oj, można się wkurzyć…
Ale jednak goleniowianie to kupili. Włączyli się do zabawy. W 23-tysięcznym miasteczku wydano blisko 25 tysięcy paszportów! Całe to zamieszanie było częścią pierwszego Festiwalu Hanzeatyckiego. Jego kulminacją było wielkie „połączenie” Golów i Eniów: na moście granicznym odbył się ślub Gola i Eniówny, z głośników gruchnęły „Mury” Kaczmarskiego, a Golowie i Eniowie znów stali się goleniowianami. I bawili się na koncercie, podczas którego swoje talenty prezentowali ich sąsiedzi. Warto było przemęczyć się z paszportami, chociażby po to, aby usłyszeć, jak burmistrz śpiewa „Już taki ze mnie zimny drań”…
Między bawiącymi się ludźmi kręcił się facet w kapeluszu. Przez trzy dni mało spał, niewiele jadł, za to dużo biegał i ustawiał. Odpowiadał za organizację całego wydarzenia.
Uwodzicielski
Zbyszek „Łukasz” Łukaszewski, z pochodzenia kołobrzeżanin, z wyboru goleniowianin. Były adiunkt w Katedrze Żywienia i Gospodarki Paszowej Akademii Rolniczej w Szczecinie. Obecnie instruktor, kierownik Zespołu Pieśni i Tańca „Ina” i dyrektor Domu Kultury w Goleniowie. Postać nietuzinkowa, przez jednych podziwiana i doceniana, dla innych irytująca.
Jego mrówczą pracę, niespożytą energię i bogactwo pomysłów podziwiają na pewno obserwatorzy spoza Goleniowa.
– Jest dla ludzi bardzo pociągający, angażuje ich, uwodzi. Spotyka się z nimi i potrafi takie rzeczy z nich wyciągnąć! Przez to, że daje im poczucie wyjątkowości – opowiada o Zbyszku Marta Henzler ze Stowarzyszenia Centrum Aktywności Lokalnej.
Sami goleniowianie są mniej jednoznaczni w ocenach dyrektora ich domu kultury. Ma wśród nich zarówno swoich zagorzałych zwolenników, jak i przeciwników.
– To prawda – przyznaje Mieczysław Bździuch, koordynator wolontariuszy w Goleniowskim Domu Kultury. – Ale „Łukasz” też ma ciężko. Bo to jest człowiek ponadprzeciętny. Na szczęście, jego przełożeni są ludźmi na poziomie, ale nie zawsze takich się spotyka.
Życia nie starcza
„Łukasz” zrezygnował z kariery naukowej, gdy sobie uświadomił, że życia mu nie starcza na to, aby jednocześnie ciągnąć pracę na uczelni w Szczecinie i dyrektorowanie domem kultury w Goleniowie. Pracował tak przez dwa lata. Do Goleniowa trafił najpierw jako instruktor tańca zespołu folklorystycznego.
– Tańce ludowe i koncerty zawsze były obecne w moim życiu, udzielałem się w różnych zespołach, więc gdy ówczesna dyrektorka DK w Goleniowie zaproponowała mi poprowadzenie tutejszych dzieciaków – zgodziłem się. W sumie zaproponowano tę pracę czterem osobom, ale tylko ja zdecydowałem się przenieść do Goleniowa – opowiada Zbyszek.
Po kilku latach zaproponowano mu stanowisko dyrektora domu kultury.
Łukasz z Goleniowa
Trudno jego działalności nie dostrzec w Goleniowie. Jest jednym z głównych organizatorów Festiwali Hanzeatyckich. Odbyły się już dwie edycje tej imprezy, w każdej z nich wzięło udział średnio tysiąc wykonawców i 150 wolontariuszy, a Goleniów odwiedziło ok. 70 tys. osób. Na jednym z festiwali udało się pobić rekord Guinnessa w… goleniu: jednego dnia, o jednej porze, w jednym miejscu goleniu poddało się ok. 1000 mężczyzn, czyli o 400 więcej niż w jednej z chińskich miejscowości, do której do tej pory należał rekord. Założył stowarzyszenie Brama Vitae, skupiające przyjaciół i rodziców dzieci występujących w Zespole Pieśni i Tańca „Ina”. Stowarzyszenie pomaga goleniowianom we wprowadzaniu ich różnych pomysłów w życie (np. nauczycielom pomogło w opracowaniu i wprowadzeniu do goleniowskich szkół ekologicznej ścieżki edukacyjnej). Stowarzyszenie organizuje również coroczne festyny organizacji pozarządowych. Zbyszek animuje także w okolicznych wsiach partnerstwa w programie Leader+.
Facet, który się nie boi
Zbyszek mówi, że nie byłoby w Goleniowie tego wszystkiego, gdyby nie warszawskie Stowarzyszenie Centrum Aktywności Lokalnej i jego pomysł na przeobrażanie domów kultury w prężne, społecznie zakorzenione instytucje. Chociaż przyznaje, że początkowo potraktował CAL podejrzliwie. Usłyszał o nim podczas jakiejś konferencji dla dyrektorów domów kultury, która odbywała się w Warszawie.
– Bohdan Skrzypczak z CAL-a opowiadał, jak to można w domu kultury spełniać swoje marzenia. Pomyślałem, że jakąś sektę budują. Ale materiały wziąłem do domu, poczytałem, pomyślałem. A może akurat? – wspomina Zbyszek.
Tutaj widać przejaw znaczącej cechy charakteru Zbyszka: nie boi się wyzwań, nie boi się nowych spraw, wydarzeń. Uważa, że z każdej sytuacji można się czegoś nauczyć, wynieść coś dla siebie.
Zaryzykował więc i zgłosił się do programu CAL-owskiego. Zaczął przekonywać lokalne władze, że warto. Że dom kultury nie może działać tylko na zasadzie kółek zainteresowań.
– Albo się uspołecznimy, albo nic się tutaj nie zmieni – mówił.
Kontrowersyjny
Jest też znany z tego, że potrafi powiedzieć każdemu, co myśli.
– To prawda. Trudno mi usiedzieć w miejscu, kiedy jestem zaangażowany w temat, ale moje poglądy nie zawsze są akceptowane – przyznaje Zbyszek.
– Czasem zachowuje się jak kamikadze, wkłada kij w mrowisko, mówi prawdę, zadaje trudne pytania – mówi Marta Henzler. I to sprawia, że bywa źle oceniany.
Zdarza się, że same słowa nie wystarczą. Zbyszek zaś, przekonany o słuszności swego pomysłu, po prostu dąży do jego realizacji. Tak się stało i w przypadku wprowadzania metody CAL-owskiej do zarządzania domem kultury. Zbyszek przeszedł szkolenia dla animatorów społecznych i wysłał na nie jeszcze czworo swoich współpracowników.
– I zaczęło mi być łatwiej w pracy, bo mnie odciążyli – mówi. Ale jednocześnie, wśród osób, które nie zrozumiały jego idei, zyskał „sławę” tego, który chce zlikwidować domy kultury. Tej opinii nie podzielają pracownicy domu kultury. Wraz z wprowadzeniem metod CAL-owskich zmieniły im się warunki pracy, wymaga się od nich większego i autentycznego zaangażowania w to, co robią, ale mają też szanse osobistego rozwoju.
Irytuje…
– Zbyszek nie jest efekciarzem, tylko człowiekiem mrówczej pracy. Wyobrażam sobie, że może być męczący dla współpracowników, bo ma sto pomysłów na minutę. Pracuje dziko. Tego wymaga od siebie, więc pewnie też od innych – mówi Marta Henzler.
Mieczysław Bździuch mówi, że „Łukasz” jest pracoholikiem, ale zaraz dodaje, że darzy go wielkim szacunkiem.
– On działa w wielu kierunkach, jest wręcz uzależniony od pracy, dlatego pracuje się z nim ciężko, bo często trudno za nim nadążyć. Często też wprowadza do pracy chaos. Jest to zresztą jeden z elementów uzależnienia. Ale ten szacunek, wzajemny, między „Łukaszem” a nami, sprawia, że potrafimy się zmobilizować.
Sam Zbyszek mówi, że z niewolnika nie ma pracownika i że jest pełen podziwu dla ludzi, z którymi pracuje. Mieczysław opisuje wydarzenie, które najlepiej oddaje problemy we współpracy z „Łukaszem”.
– Przygotowywaliśmy się do kolejnej „Hanzy”. Ja byłem odpowiedzialny za logistykę. Każdy szczegół obgadaliśmy, ustaliliśmy, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Zaczyna się impreza. Przyjechało wojsko i skazani do pomocy. Rozdzieliłem pracę. Wszystko idzie dobrze. Umawiam się z tymi ludźmi, żeby poszli pod scenę i tam ustawili bramki, a za godzinę spotykamy się w tym samym miejscu. Przychodzę za godzinę, a ich nie ma. Chodzę, szukam, znalazłem jednego. Co się dzieje, pytam. A on mi na to, że dyrektor przyszedł i kazał im robić coś innego. Musiał się wtrącić! Musiał namieszać! Na szczęście miał zajęcia z folkloru, więc znowu wszystkich ustawiłem tak, jak było ustalone. Wszystko szło dobrze, dopóki Zbyszek znowu się nie pojawił i nie pozmieniał planów. Ostatnie bramki sam składał, bo już byłem na niego wściekły! – śmieje się dzisiaj Mieczysław.
… i przeprasza
Śmieje się, bo miał okazję powiedzieć szefowi, że nie podoba mu się jego zachowanie. Raz do roku cały zespół domu kultury wyjeżdża na warsztaty interpersonalne, podczas których mają czas na szczere rozmowy i wyjaśnienie zaistniałych sytuacji, także tych nieprzyjemnych.
– Powiedziałem mu, że tak się nie postępuje, że tak się nie pracuje w zespole. I usłyszałem przepraszam – mówi Mieczysław i dodaje: – „Łukasz” nie jest dyrektorem w potocznym tego słowa znaczeniu. On jest animatorem, animuje tutejsze społeczeństwo i animuje nas, pracowników. Z różnym skutkiem. Niestety, niektórzy wykorzystują jego naiwność i wiarę w człowieka.
Praca daje Zbyszkowi wiele satysfakcji, zwłaszcza, gdy coś wychodzi.
– Cieszy też, gdy o mnie wtedy pamiętają – mówi. A co jest najtrudniejsze? – Moment zderzenia wizji z rzeczywistością.
A wizje potrafi mieć dalekosiężne.
– Podczas jednego ze spotkań naszego partnerstwa w Leaderze+ mówię mu, że teraz idzie nam pięknie, ale musimy pomyśleć, co się będzie działo, gdy przyjdą naprawdę wielkie pieniądze. Bujasz w obłokach, mówię, a tu trzeba zejść na ziemię – opowiada Mieczysław Bździuch. A Łukasz na to: „Ja wolę w obłokach, bo tam lżej”.
Artykuł ukazał się w miesięczniku organizacji pozarządowych gazeta.ngo.pl - 11 (47) 2007; www.gazeta.ngo.pl |
Źródło: gazeta.ngo.pl