Mimo że od lat ma licencję na "niczym-się-nie-zajmowanie", chętnie dzieli się swymi doświadczeniami w upominaniu się o prawa człowieka w Tybecie, w kształtowaniu społeczeństwa obywatelskiego w krajach południowego Kaukazu, a na rodzimym gruncie w przeciwstawianiu się ksenofobii i innym upiorom narodowej przeszłości. Przedstawiamy Bogusława Stanisławskiego, współzałożyciela polskiego oddziału Amnesty International.
– Czym się Pan obecnie zajmuje?
Wspaniały „trzeci wiek” daje przywilej pozostawania pełnym dysponentem swojego czasu, jest więc też czas na ogród i nie chodzi w nim tyle o ładne kwietne rabatki, kultywowane przez moją żonę, a o spostrzeżenie potęgi natury i harmonii świata – jakże cenne doświadczenie w działaniach społecznych, do niedawna zupełnie mi obce. I jeszcze jedno: nowa pasja rozbudzona w zaawansowanej już mojej siedemdziesiątce – galop na końskim grzbiecie, nie mówiąc już o wiążących się z tym nowych przyjaźniach.
– Dlaczego poświęcił się Pan działalności w trzecim sektorze?
B.S.: – Bardzo proszę, żadne tam „poświęcił”. Jestem chodzącym jeszcze po tej ziemi świadkiem co najmniej trzech minionych epok, bo można byłoby doliczyć się ich więcej. W niektórych z nich wybory były oczywiste, w innych – trudne. Nie wszystkie moje wybory z przeszłości oceniam dzisiaj jako słuszne, choć podejmowane w najlepszej wierze. Na jakimś etapie objawieniem był etos „Solidarności” – niezbywalne prawo jednostki do uznania jej pełnej podmiotowości, integralności, tożsamości; stanowcze „nie” dla wszelkiej przemocy, dążność do kompromisu z rezultatem „win – win”. Traktuję jako dobre zrządzenie losu – najlepszy dar, jaki ów los mógł mi przenieść – że ten etos dostrzegłem. I po prostu poszedłem za jego ciosem. Nie traktuję więc tego jako poświęcenie, a jako przywilej, którym zostałem sowicie obdarowany. I tak to już się toczy od trzech dekad i bardzo jestem szczęśliwy, że tak to wyszło.
– Co uważa Pan za swój największy sukces?
B.S.: – Podobno nie ma trudnych pytań, są tylko trudne odpowiedzi. W tym przypadku trudność polega na tym, że spośród dziesiątków tkwiących w pamięci wydarzeń i doświadczeń trzeba wybrać tylko to jedno „naj”. Zamykam więc oczy i wsłuchuję się w to, co mi dusza śpiewa. A śpiewa mi ona, że to „naj” – to akceptacja wiekowego człowieka przez ludzi młodych, pokoleniowo – wnuków, przynależnych do innej epoki, ukształtowanych przez inną rzeczywistość (mam nadzieję, że nie ulegam pysze i postrzegam to prawdziwie). Akceptacja zarówno w działaniu, jak – co ważne – w wymianie myśli. Często się sprzeczamy, ale żeby się sprzeczać uważnie słuchając argumentów drugiej strony – coś wspólnego musi jednak tkwić u podstaw. Znakomicie wyraziła to moja młoda przyjaciółka, kiedy minionego lata, o brzasku dnia, wciąż jeszcze podnieceni gorącym dyskursem i wypitym winem, opuszczaliśmy dogasające ognisko: „… bo nam przecież na czymś zależy, bo nam wciąż o coś chodzi…”
– Co uważa Pan za największą porażkę?
B.S.: – Największą porażką – tutaj tych „naj” może być wiele, bo mam na myśli zjawisko, niestety, powtarzalne – jest zawiedzenie pokładanej głębokiej wiary, tak w człowieka, jak w „instytucję”, która symbolizuje jakieś dobro wspólne, zespół szczególnych wartości. Na te porażki narażony jest, oczywiście, bardziej idealista niż pragmatyk, cóż jednak na to poradzę, że – przy zachowaniu elementarnego rozsądku – bliższa mi jest postawa naiwnego idealisty niż poddającego wszystko w wątpliwość sceptyka. Choć niejednokrotnie smakowałem gorycz porażki, jestem niezmiennie przekonany, że warto jest podejmować ryzyko „dobrej wiary”: łatwiej jest z nim żyć nie mówiąc już o tym, że w zdecydowanej większości przypadków okazuje się słusznym wyborem. Ażeby jednak jakiś konkret… Jedną z moich „naj” była przygoda z „Amnesty”, wielkim moim odkryciem, z którym związany byłem – zdawało mi się – „na śmierć i życie”. Przesłaniem, które było dla mnie fundamentalne, była neutralność tej organizacji w jej misji obrony praw człowieka – neutralność zarówno polityczna, jak światopoglądowa. W pewnym momencie jej neutralność światopoglądowa przestała być oczywista i zupełnie nie chodziło o zasygnalizowaną preferencję, a jakby o utratę w tej mierze dziewictwa. Nie mogłem się z tym pogodzić; rozstanie przeżyłem bardzo boleśnie, choć żywię niezmienny szacunek do dalszej działalności AI i czuję się związany z jej korzeniami.
– Najbardziej lubi Pan…
B.S.: – Zachód słońca nad jeziorem w pogodne letnie popołudnie… „Requiem” Mozarta, a szczególnie fragment tego utworu znany jako „Lacrimosa”…Ten niepowtarzalny klimat ogniska, kiedy słychać gitarę, a ludzie wpatrzeni są w ogień i jakoś szczególnie sobie bliscy…
– Jakie są Pańskie marzenia
B.S.: – Nowoczesna, równomiernie rozwijająca się Polska, silna swoją pozycją w Europie, mająca odwagę wspierania aspiracji jej przyjaciół – narodów dążących do pełnej suwerenności i występowania w obronie praw człowieka wszędzie na świecie… Wszelka pomyślność mojego syna, bardzo kochanej synowej, a jeszcze bardziej – mojej maleńkiej wnuczki…
Źródło: inf. własna (ngo.pl)