Prezentujemy kolejną część bardzo ciekawej dyskusji warszawskich "aktywistów" o tym, dla kogo kultura i jaki jest jej, także polityczny, sens.
Łukaszu,
Chciałbym podziękować za Twoja „powolną odpowiedź” – bardzo ciekawe, a wciąż zadziorne. Przepraszam też za ton pierwszej odpowiedzi, i to "kolegowanie". Jednak trochę to było uwarunkowane stylistyką Twojego pierwszego listu, dosyć niewybredne zarzuty o onanizm, etc. ; )
Ja w ogóle mam wrażenie, że tak naprawdę to o wiele więcej nas łączy niż dzieli. To znaczy pewnie obydwoje sie zgodzimy, że warto dążyć do świata bez wyzysku i alienacji, opartego na sprawiedliwych zasadach i poszanowaniu odmienności. Z tym, że pewnie dzielą nas poglądy na to, jak i czy w ogóle do takiego świata można dojść.
Odpiszę Ci trochę chaotycznie i skrótowo, trochę tonem wyjaśnienia, a trochę usprawiedliwienia.
Co do mojej arogancji – przepraszam, nie chciałem sugerować, że WSZYSCY robotnicy spędzają czas w supermarketach czy głosując na partie neoliberalne. Wciąż jednak nie można pomijać tego dziwnego faktu, że partia reprezentująca interesy tzw. kapitału zbiera około 50% głosów, a klasa pracująca masowo ciągnie do centrów handlowych i bierze pożyczki na niepotrzebne przedmioty. Z pełnym szacunkiem dla ich ciężkiej doli i codziennej harówki – nie można tego pytania pominąć. Zresztą, o ile dobrze wiem, jest to podstawowy problem lewicy, że masy pracujące też mogą wykazać tendencje do popierania faszyzmu czy różnych autorytaryzmów.
Hmmmm… Zobacz, jak Gazeta Wyborcza przedstawia robotników – właśnie jako warcholski, a z gruntu antysemicki motłoch, to jest pogromowy tłum biegający w 1968 roku z kablami po centrum Krakowa albo na Krakowskim Przedmieściu i polujący na Żydów. Ja się oczywiście z takim wizerunkiem całkowicie nie zgadzam, czemu daję bardzo często wyraz przy różnych okazjach. Z drugiej jednak strony idealizowanie mas pracujących przez różnych „inteligentów” (jak np. Tokarska-Bakir; Twoje argumenty idą trochę tym tropem, bo o resentymentalny parafaszyzm Kaczyńskich Ciebie oczywiście nie podejrzewam) uważam za współczesną odmianę ludomanii, z którą też mi nie jest po drodze.
Moja przygoda z kulturą zaczęła sie właściwie od robienia różnych form warsztatów, pracy z dziećmi, w różnych „wykluczonych” dzielnicach, w Nowej Hucie, w Wolbromiu, w Krzywej etc. Bardzo szybko jednak zaczęła mnie uwierać hierarchia edukacyjna. Taka sytuacja, o której zresztą piszesz, że pewna grupa ludzi mówi, na mocy swojego przywileju, innej grupie ludzi, co ma myśleć, jak żyć etc. To znaczy jest bardzo dużo dobrych edukatorów, którzy są w stanie wydobyć wspólnie z ludźmi więcej niż podległość wobec autorytetów. Nauczyć siebie nawzajem, jak tworzyć i zmieniać społeczną rzeczywistość. Też staraliśmy się to robić. Wciąż jednak miałem wrażenie, że strukturalnie jest to działanie marginesowe i bardziej istotna jest reprodukcja hierarchii autorytetu / władzy, centrum / prowincja, inteligent / robotnik, prorok / ciemny lud.
Uderzyło mnie to, że te same organizacje, które promowały taką społeczną prace artystów jak ognia bały sie bardziej systemowego, krytycznego spojrzenia na rzeczywistość. Takim projektem, po którym miałem tego serdecznie dość ,była sytuacja z 2004 – nowa sztuka w nowej hucie. Finansowana przez Europejska Fundację Kultury. Wtedy nagle odkryłem duże pokłady cynizmu oraz autocenzury związanej z pracą projektową – i prawdę mówiąc wymiękłem. Tam sie wydarzało trochę ciekawych rzeczy – ja miałem kupę zabawy z kręcenia wideoklipu z niejaką grupa breakdancerów BERSERKZ z Nowej Huty. Fajne chłopaki. My mięliśmy kamery – a oni potrafili tańczyć – to podziałaliśmy razem. Czysta sytuacja. Bez kazań z ambony, których osobiście nie znoszę.
Ale też stwierdziłem, że w nowohucki obieg trzeba wrzucić krytyczny zastrzyk. Ci ludzie wciąż żyją w przekonaniu, że nie było innej alternatywy niż zamknięcie ich zakładów pracy, a totalna degrengolada, w którą zostali wrzuceni, nabiera cech absolutnej konieczności. Po prostu – według mnie – wpierw zostali zdradzeni (też przez inteligentów z Solidarności), a następnie jeszcze oszukani.
Stąd też był mój pomysł na wystawę i książkę „Futuryzm miast przemysłowych”. Jest ona bardzo elitarna. Długie, akademickie teksty, ekonomiczne analizy polskiej transformacji, analityka polskiego zacofania, analiza sytuacji postkomunistycznych miast przemysłowych. Taka pozycja pisana bardzo mocno z pozycji krytycznych. Oczywiście zarzut o elitarność też się pojawił. Ja nie neguję jego wagi. (Byli) robotnicy jej może nie przeczytali, ale wiem o paru robotniczych potomkach, którzy i owszem ją sobie chwalili. I to było pisane też dla nich, a też dla innych intelektualistów, po to by zmienić sposób myślenia o polskiej transformacji, w pewnym sensie wytworzyć intelektualną przestrzeń, w której mogą w ogóle zostać pomyślane inne sposoby ułożenia społeczeństwa. Długo by gadać.
Co do kwestii smaku // dystrybucji umiejętności i gustów – pisałem mgr z Bourdieu (zresztą 6 lat temu, kiedy zupełnie nie był popularny, rozprawiając się za jego pomocą z hermeneutyką, do której mam wciąż fizyczny uraz), bardzo często o tym myślę – i oczywiście masz rację.
Sztuka jest elitarna. WUW nie jest dla wszystkich, jest bardzo dużo barier dostępu. Nigdy zresztą nawet nie sugerowałem inaczej.
WUW jest przeznaczony dla producentów kulturalnych. Tak dokładnie jest sprofilowany. Zrobiłem to celowo. Nie jestem jakimś romantycznym idealistą, żeby myśleć, że ja robotników będę Rancièrem oświecał.
Chociaż też nie sądzę, żeby był jakiś genetyczny problem robotników z rozumieniem bardziej kompleksowych tekstów czy idei. To jest kwestia, jak sam mówisz, sterania i niewolnej pracy. Pisałem Tobie przecież nie o Heideggerze, którego chyba nikt nie rozumie, tylko Beuysie – to jest manifest, który jednak dosyć przemówiłby i do robotników, jakby mieli czas go przeczytać i się tym zająć (czyli – właściwie – gdyby przestali być robotnikami…).
Ale i tak zupełnie nie o to tutaj chodzi. Ja wyszedłem z – być może fałszywego – założenia, że jedynym sposobem na zbudowanie faktycznej solidarności pomiędzy producentami kultury a innymi grupami społecznymi, będzie ujęcie ich doświadczenia w kategoriach alienacji i pracy wyobcowanej. Takie ujęcie pola produkcji kulturowej, które pozwoli zadać pytanie o to, jak jest ono umieszczone WEWNĄTRZ stosunków produkcji danej epoki. To jest taka idealistyczna próba pomyślenia „robotnika sztuki”, który jak oczywiście wiesz jest oksymoronem. To jest właściwie raczej pewien performatyw, to nie jest deskrypcja rzeczywistości, tylko próba stworzenia języka ujmującego życiowe doświadczenie producenta kultury niczym robotnika w fabryce. Właściwie jest to pomysł szalony.
Zaręczam, że traktowany z pełnym dystansem też przez moich kolegów artystów czy kuratorów jako pewnego rodzaju niegroźne szaleństwo, intelektualny wybryk. Spora część artystów jest zajęta podlizywaniem się możnym tego świata i próbami wbicia się na pańskie salony i rynek sztuki. Jest minimalny margines sztuki, która jednak jest autentycznie krytyczna. Ci ludzie zazwyczaj nie mają łatwego życia. To jest w pewnym sensie rdzeń WUW-u. Aha – w moim przekonaniu to dopiero ujecie systemu wyzysku, w którym wyzyskiwany jest też robotnik fabryczny i producent kultury, umożliwi faktyczną solidarność pomiędzy nimi. Być może całkowicie nie mam racji, ale przynajmniej może warto o tym myśleć??? Inaczej bardzo łatwo jest wejść w stare buty inteligenckiego wieszcza, który chłopów w czworakach będzie pouczał, jak mają żyć i się dziwił, że zamiast w dobrym winie gustują w gorzale.
WUW nie pretenduje też do jakiegoś odkrywania Ameryki. Aż tak arogancki nie jestem… Wręcz przeciwnie. Ja szukam zakorzenienia w różnych autodydaktycznych działaniach. Tradycje ludowych uniwersytetów bardzo cenię i uważam za bardzo interesującą. Czy jest to Beuys czy Notatnik Robotnika Sztuki czy film assemblingowy – staram się oddać pewien trybut przeszłości. Być może zrobimy jakąś akcje o Latającym Uniwersytecie. Bardzo bym chciał.
Łukaszu – piszesz, że wszystko zawdzięczasz własnej głowie – obawiam się, że tak jednak nie jest. Nikt z nas nie jest właścicielem ani twórcą języka, którym się zresztą dosyć sprawnie posługujesz. Podobnie zresztą argumentami, które padały przecież w niejednej już dyskusji od momentu, kiedy na Ziemi pojawiła się klasa klerków czy też intelektualistów.
To są dosyć rytualne spory o to, że lewicowy intelektualista i tak jest synem innej klasy niż ta, w której imieniu chce przemawiać. W pewnym sensie dobrze ten paradoks oddał Bourdieu, który pisał o zdominowanym odłamie klasy dominującej, który ma paradoksalną pozycję pomiędzy bogatymi (którzy ich dominują) a biednymi (którzy są przez nich dominowani).
Jeszcze kilka słów o dystynkcji i inteligenckiej elitarności. Widzisz, ja podzielam w pewnej mierze Twoją niechęć do inteligencji, nie lubię takiego sposobu uprawiania rozmowy, a w szczególności wieszczenia, moralizowania i gadania niczym ksiądz z ambony. Nigdy nie uważałem też, że wiem lepiej od robotników co robotnicy powinni myśleć czy jacy są. Nie czuję takiej potrzeby nawet. Wręcz przeciwnie. Sam pochodzę ze średniozamożnej rodziny, moi rodzice są inżynierami w pierwszym pokoleniu, dziadek był chłopem z chłopów, byłem zmuszony pracować dosyć wcześniej (ale też nie za wcześnie, chociaż już w trakcie studiów, co skutecznie uniemożliwiło mi zaczęcie doktoratu, chociaż umożliwiło zrobienie magistra na jednym z bardziej elitarnych uniwersytetów w kraju, na studiach dziennych). Czasami odczuwam delikatne dystynktywne różnice pomiędzy sobą a potomstwem profesorów.
Poniekąd rozumiem wstyd, onieśmielenie i poczucie poniżenia, które powoduje, że do malej kanciapy na Mokotowska przychodzi tak mało osób.
Tak to już jest, że jest o wiele łatwiej rozmawiać z ludźmi podobnymi do nas niż pochodzącymi z innej klasy. To ostatnie zawsze jest ciężkie.
Potrzebna jest jakaś platforma, na której takie spotkania są w ogóle możliwe. Może jest to korytarzowa rozmowa o Himilsbachu? A może na przykład masowy ruch polityczny?
Co do barier dostępu. Ja jestem przekonany, tak jak zresztą wcześniej pisałem, że problem jest lokowany w niewłaściwy sposób. Ja mam bardzo ograniczone sposoby działania na poziomie jednego projektu. Mogę powiesić tekst na stronie, w mieście powiesić plakaty, które o tym informują, zapewnić darmowy wstęp i pomoce naukowe, to jest oczywiście jedynie czubek góry lodowej. Bo jak sam zauważyłeś, chodzi o język, edukację, gust, poczucie własnej wartości, zwykle zainteresowanie – które są bardzo nierówno rozdzielone w naszym społeczeństwie. Ja uważam, że to jest problem polityczny i tylko tak może zostać rozwiązany – na poziomie politycznego ruchu, który doprowadzi do redystrybucji tych elitarnych zasobów, a przede wszystkim zapewni jak największej liczbie osób czas wyjęty spod jarzma pracy i bezmyślnej konsumpcji (która nota bene też jest wyzyskiem) – i zajmowanie się tak zabawnymi czynnościami, jak chociażby pisanie przez 2 godziny tego typu epistoł. Jak do powstania takiego ruchu doprowadzić – ja nie wiem.
Moje pytanie do Ciebie o rewolucję było szczere, naprawdę. Ja próbuję to zrobić na bardzo wąskim wycinku frontu (a może w ogóle nie frontu – tylko reakcji, skoro twierdzisz, że moje działania jedynie utwierdzają i petryfikują system? kto to wie? To samo można powiedzieć właściwie o każdym działaniu…) – pracy z ideami i ich producentami. Według mnie rewolucja czy zmiana społeczna nie mogą się wydarzyć bez przestrzeni, w której w ogóle mogą zostać pomyślane. Wszystkim, którzy są nastawieni tak antyintelektualnie jak Ty (ja jednak bym nie mieszał inteligencji i intelektualistów, tych ostatnich w Polsce zresztą nie mamy zbyt dużo) – zawsze polecam przemyślenie przypadku Chicago Boys, neoliberałów i neokonów. To byla w latach 50. zwykła intelektualna sekta. Jednak dzięki ciągłemu finansowaniu i marszowi przez instytucje – oni skonstruowali język, którym do siebie mówią robotnicy w Nowej Hucie, wciąż przeżuwający slogany o There Is No Alternative. W takim środowisku intelektualnym działają różne dobre dusze w Nowej Hucie, które pochylają się nad biednym, byłym robotnikiem. A już całkowicie paradoksalne jest to, że robią to na Placu im. Ronalda Reagana, skrzyżowanie z Aleją Jana Pawła II.
No – można też „ruszyć w lud” – ale jak wcześniej pisałem – ja jestem jednak dosyć sceptyczny. Nie wiem, na ile byłoby to z mojej strony uczciwe, chociaż chyba warto spróbować, tak jak sugerujesz???
Fajnie się pisze, ale muszę kończyć.
z pozdrowieniami
Kuba Szreder