Jak wygląda codzienność osoby zarządzającej jednym z największych przedsięwzięć w regionie, czyli Uniwersytetem Zielonogórskim? Katarzyna Łasińska, Kanclerz Uczelni, w rozmowie z Agnieszką Wiatr ze Stowarzyszenia Inicjatywa Obywatelska Pro Civium, nie tylko opowiada o swoich obowiązkach, ale również porusza tematykę równości płci, trudności w walce z mobbingiem oraz zmieniającego się oblicza współczesnej Polki. Stowarzyszenie Pro Civium od lat współpracuje z Uniwersytetem Zielonogórskim w zakresie prowadzenia praktyk zawodowych dla studentów.
Agnieszka Wiatr, rzecznik prasowa Stowarzyszenia Inicjatywa Obywatelska Pro Civium: – Jest Pani kanclerzem Uniwersytetu Zielonogórskiego. Jakie zadania spoczywają na Pani?
Katarzyna Łasińska, Kanclerz Uniwersytetu Zielonogórskiego: – Kanclerz podejmuje decyzje w zakresie obowiązków i zadań realizowanych bezpośrednio i przez podległe jednostki organizacyjne, z wyłączeniem spraw zastrzeżonych w Ustawie lub Statucie dla innych osób lub organów, zgodnie z misją i strategią Uczelni. Z upoważnienia Rektora reprezentuje Uniwersytet na zewnątrz. Zapewnia prawidłowe funkcjonowanie Uniwersytetu w zakresie obsługi procesu dydaktycznego i naukowo-badawczego przez utrzymanie sprawnej, bezpiecznej i oszczędnej infrastruktury technicznej. Nadzoruje realizację inwestycji, remontów zasobów uczelnianych. Koordynuje całokształt prac planistycznych w Uczelni. Realizuje politykę personalną i płacową w stosunku do podległych grup pracowników niebędących nauczycielami akademickimi, sprawuje nadzór nad prawidłowym stosowaniem przepisów prawa pracy powszechnie obowiązujących i wewnątrzzakładowych, przygotowuje dane i dokumenty dotyczące analiz stanu i struktury zatrudnienia oraz opracowuje plany w zakresie polityki związanej z zasobami ludzkimi Uczelni i przedkłada je Rektorowi. Sprawuje nadzór nad bezpieczeństwem i higieną pracy oraz przestrzeganiem w tym zakresie przepisów i zasad na Uniwersytecie
Czy łatwo jest zarządzać tak wielkim przedsięwzięciem jak Uniwersytet?
– Nie jest łatwo. Uczelnie wyższe w Polsce są podmiotem, który trudno w sposób prosty i jednoznaczny zdefiniować. Powoływane przez państwo mocą ustawy, realizują ciążące na państwie zadania publiczne. Działalność uczelni obwarowana jest wieloma przepisami z zakresu zamówień publicznych, finansów publicznych, przepisami podatkowymi i wieloma innymi aktami prawnymi, które szczegółowo regulują funkcjonowanie polskich uczelni. Posiadają autonomię.
Zapis w ustawie prawo o szkolnictwie wyższym i nauce pozwala uczelni publicznej prowadzić działalność gospodarczą. Uczelnie powołują do życia spółki celowe, prowadzą parki naukowo-technologiczne. Posiadają ośrodki wczasowe.
Uczelnie działają jako instytucja non profit. Realizując zadania ustawowe finansowane ze środków publicznych, nie działają w celach komercyjnych, czyli ewidentnie ich działalność różni się od działalności przedsiębiorstw nastawionych na osiągnięcie jak największego zysku. Jednocześnie jednak – w świetle przepisów prawa podatkowego – traktowane są jako przedsiębiorcy.
Uczelnie polskie funkcjonują w bardzo turbulentnym otoczeniu prawnym. Jednak nie zamieniłabym pracy na uczelni na żadną inną. Mam przyjemność współpracować ze wspaniałymi ludźmi. Moi współpracownicy mobilizują mnie do działania, nowych wyzwań. Nie boimy się zmian. Mam też szczęście do szefów. To dzięki nim, miałam możliwość wiele się nauczyć i to dzięki nim dostałam szanse na rozwój.
A czy łatwiej, czy trudniej było otrzymać zaufanie władz uczelni i objąć tak istotną dla działania uniwersytetu funkcję?
– W tym roku mija trzydzieści lat mojej pracy na uczelni, dziesięć lat od objęcia funkcji kanclerza. Zaczęłam swoją pracę w Sekretariacie Wydziału Mechanicznego. Szybko (po niecałych dwóch latach) awansowałam na stanowisko Kierownika Działu Księgowości, potem kolejno Kierownika Działu Analiz i Planowania, Dyrektora Biura Prorektora ds. Rozwoju, Dyrektora ds. Ekonomiczno-Kadrowych, by w 2015 r. zostać Kanclerzem. Można powiedzieć, że na zaufanie pracowałam od początku podjęcia pracy na Uczelni. Senat Uniwersytetu Zielonogórskiego jednomyślnie (sto procent głosów „za”) podjął pozytywną uchwałę opiniującą moją kandydaturę na to stanowisko. Był i jest to dla mnie ogromny zaszczyt.
Pani zdaniem, czy kobiety nadal mają utrudniony dostęp do zarządzania dużymi firmami, organizacjami, instytucjami? Na przykład na przestrzeni lat Pani aktywności zawodowej.
– Tak, kobiety nadal mają utrudniony dostęp do zarządzania dużymi firmami, organizacjami i instytucjami – choć sytuacja powoli się poprawia. Proces ten przebiega wolno, nierówno i zależy – moim zdaniem – od wielu czynników, m.in. branży, polityki firmy. W Polsce kobiety: stanowią ok. 45% pracowników ogółem, ale tylko kilkanaście procent na stanowiskach zarządczych w dużych spółkach. Są mocniej reprezentowane w sektorze publicznym, edukacji i administracji, ale niewidoczne w zarządach dużych korporacji, szczególnie prywatnych lub przemysłowych.
Czy to się zmienia? Tak, ale… powoli. Postęp jest widoczny: Coraz więcej firm wdraża polityki równościowe, wzrosła liczba kobiet w startupach, technologiach, „NGO-sach”, zwiększa się świadomość społeczna – media, raporty, ranking „kobieta liderką”, kampanie biznesowe. Ale często to nadal symboliczne zmiany – „tokenizm”, czyli obecność jednej kobiety w zarządzie jako „alibi” dla różnorodności.
Wydaje mi się, że duże znaczenie mają też psychologiczne i społeczne czynniki. Kobiety częściej zaniżają swoje kompetencje. Są mniej promowane przez mentorów płci męskiej. Są bardziej krytykowane za te same zachowania, które u mężczyzn są oceniane jako „przywódcze” – np. asertywność. Zatem w Polsce sytuacja powoli się poprawia, ale potrzebujemy: realnych polityk równościowych, zmian w edukacji i kulturze organizacyjnej, wzmacniania „siostrzeństwa” i mentoringu oraz aktywnego przełamywania stereotypów płci.
Z czego to wynika?
– Moim zdaniem przeszkodami są: konserwatywna kultura pracy, trudności w łączeniu życia zawodowego i rodzinnego (brak elastyczności, dostępnych żłobków), męskie – nazwijmy to –„sieci wpływów” i nieformalne układy, słabsze wsparcie mentoringowe i brak wzorców kobiecego przywództwa. Kobiety często trafiają na tzw. szklany sufit – niewidzialną barierę, która blokuje je przed najwyższymi stanowiskami. Ale jeszcze wcześniej wiele z nich nie może się oderwać od „lepkiej podłogi” – czyli: prac niskopłatnych, sektorów „sfeminizowanych” (opieka, edukacja), zawodów bez ścieżki awansu.
Czy studentki w Pani uczelni mają jakieś narzędzia, kanały komunikacji w przypadku odczucia mobbingu, niewłaściwych wobec nich zachowań?
– Tak, oczywiście. Studentki wszystkie nieprawidłowe zachowania mogą zgłaszać do Prorektora ds. Studenckich i Jakości Kształcenia czy Parlamentu Studenckiego. Uniwersytet Zielonogórski dąży do wdrażania najwyższych standardów mających na celu zapewnienie równego traktowania wszystkich członków wspólnoty. Przeciwdziałanie dyskryminacji służy kształtowaniu postaw obywatelskich, jest elementem społecznej odpowiedzialności nauki.
Na Uniwersytecie Zielonogórskim działa również Centrum Równości, Dostępności i Wsparcia. W jego strukturze studentki mogą otrzymać bezpłatne wsparcie psychologiczne skierowane dla osób, które doświadczają trudności w relacjach zawodowych, rodzinnych, partnerskich, nie radzą sobie z natłokiem zadań, stresem lub emocjami, kłopotów z koncentracją i utratą motywacji, zaniepokojenie lub irytację, agresywnych lub negatywnych zachowań, na które trudno zareagować lub innych problemów. Planowane jest również powołanie Rzecznika Praw Studenta.
Czy w Pani ocenie problem definicji mobbingu został wystarczająco zdefiniowany w przepisach, czy daje szansę kobietom na rzeczywiste dochodzenie swoich praw?
– Świetne pytanie — i bardzo aktualne, bo kwestia mobbingu, zwłaszcza wobec kobiet, jest w Polsce ciągle niedostatecznie rozwiązana w praktyce, mimo że w teorii przepisy istnieją. Spróbuję odpowiedzieć w dwóch częściach: czy definicja jest wystarczająca, i czy daje realne szanse kobietom dochodzić swoich praw. Mobbing został wprowadzony do polskiego Kodeksu pracy w 2004 roku (art. 94³ KP). Definicja mobbingu w przepisach istnieje, ale jest zbyt ogólna i mało precyzyjna, by skutecznie chronić ofiary – szczególnie kobiety. Oznacza działania lub zachowania dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko pracownikowi, polegające na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie pracownika, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników.
Moim zdaniem, choć definicja nie jest zła, to ma kilka wad praktycznych: „Uporczywość i długotrwałość” – trudne do jednoznacznego określenia. Co znaczy „długo”? Miesiąc? Pół roku? Ofiary często nie zgłaszają od razu i przez to trudno udowodnić ciągłość. Skupienie się na skutkach psychologicznych (np. obniżona samoocena, wycofanie) – a nie na samym zachowaniu sprawcy – co utrudnia obiektywne ocenianie. Brakuje uściślenia, czym różni się mobbing od konfliktu, złego zarządzania czy silnej kontroli przełożonego.
Czy kobiety mogą realnie dochodzić swoich praw?
– W teorii: tak. Mają prawo do odszkodowania, mogą żądać zadośćuczynienia. Pracodawca ma obowiązek przeciwdziałać mobbingowi. W praktyce: bardzo trudno. Dlaczego? Brakuje świadków – współpracownicy boją się mówić, by nie stracić pracy. Sądowe procesy o mobbing są długie, stresujące i trudne do wygrania – ofiary muszą udowodnić „długotrwałość” i „szkodliwość”, a przeciwnik (np. duża firma) ma zwykle więcej zasobów. Kobiety boją się łatki „problemowej” pracownicy – ryzykują karierę. Często kobieta odchodzi z pracy, nie zgłaszając niczego, bo walka jest zbyt wyczerpująca emocjonalnie i społecznie. Pracodawcy często nie wdrażają realnych procedur antymobbingowych, tylko formalne regulaminy „na pokaz”.
Moim zdaniem kobiety, niestety, częściej padają ofiarą mobbingu. Dlaczego? Często są na niższych stanowiskach, z mniejszą siłą przebicia. Są bardziej oceniane przez pryzmat emocji, „trudnego charakteru”, co sprawia, że trudniej im udowodnić, że są ofiarami. Mobbing często łączy się z seksizmem, molestowaniem lub wykluczeniem – ale nie każdy sąd łączy te zjawiska w spójny obraz. Kobiety mają mniejsze wsparcie nieformalnych sieci (np. „koledzy z kierownictwa”), które mogłyby im pomóc.
Zawsze o to pytamy naszych gości. Jaka jest w Pani opinii dzisiejsza Polka. W porównaniu do Polki z lat 70., 80.?
– Polka z lat 70. i 80. to „kobieta pracująca”, taka, która żadnej pracy się nie boi. Przysłowiowa Kwiatkowska z serialu „Czterdziestolatek”. Pamiętam moją Mamę, która stała w kolejkach, by kupić cokolwiek. Potrafiła wszystko ugotować, upiec i zrobić pyszną domową czekoladę. Potrafiła uszyć też wszystko: garnitur, płaszcz, spódnice czy spodnie. Jak trzeba było, ze znajomymi potrafiła zrobić wyroby garmażeryjne. Pracowało się wtedy sześć dni w tygodniu (w sobotę krócej). Moja Mama na wszystko miała czas, pracowała zawodowo (ciężko) i prowadziła dom. W weekend był czas na odwiedziny. To był czas, w którym można było zapukać do sąsiada i wypić kawę, herbatę czy też odwiedzić rodzinę bez uprzedniego planowania odwiedzin. Było skromnie, ale zawsze rodzinnie. Jednak w „tamtych czasach” to przede wszystkim kobieta była odpowiedzialna za dom i wszystkie wynikające z jego prowadzenia obowiązki.
Dzisiejsza Polka to też „kobieta pracująca”. Przeważnie i zawodowo, i prowadząca dom. Na pewno jest nam łatwiej. Nie musimy się martwić o zakup artykułów spożywczych czy gospodarstwa domowego. Nie musimy stać w długich kolejkach. Dzisiejsze Polki są bardzo zadbane. Nie chce powiedzieć, że w latach 70.–80. nie dbały o siebie. Chodzi mi o dostępność salonów kosmetycznych, możliwość korzystania z klubów fitness, jogi, ale także o większą świadomość jak ważna jest dbałość o stan swojego zdrowia. Coraz więcej kobiet systematycznie poddaje się badaniom profilaktycznym. Dba już nie tylko o swoje dzieci, męża i rodzinę, ale także o siebie. Dziś, co prawda pomału i pewnie nie w każdej rodzinie, część domowych obowiązków przejmują nasi partnerzy.
Czy kultywowany w naszym społeczeństwie obraz Matki Polki, to ciężar u szyi dzisiejszych kobiet, czy po prostu wymówka w braku szans na dorównanie temu obrazowi współczesnej kobiety?
– By odpowiedzieć na to pytanie, warto cofnąć się do historii. Obraz Matki Polki – kobiety poświęcającej wszystko dla rodziny i ojczyzny – wywodzi się z romantyzmu, z czasów zaborów, powstań, wojen. Uosabiała ofiarność, rezygnację z siebie, bezwarunkową miłość i cierpienie – często heroiczne, ale też pasywne.
Dzisiaj, w społeczeństwie promującym samorealizację, równość i autonomię, ten model może być odczuwany jako opresyjny: kobiety często czują presję, by być idealną matką, żoną, pracownicą i obywatelką jednocześnie – co jest nie do pogodzenia bez wypalenia. Idea Matki Polki usprawiedliwia brak wsparcia systemowego (np. „bo kobieta da sobie radę”). Wzmacnia tradycyjny podział ról płciowych, który nie zawsze odpowiada współczesnym ambicjom kobiet. Dla wielu to ciężar kulturowy, który trudno z siebie zrzucić, bo wiąże się z lękiem przed oceną i poczuciem winy, jeśli kobieta wybiera siebie zamiast „rodziny ponad wszystko”. W tym kontekście „Matka Polka” może być odczuwana jako ciężar u szyi dzisiejszych kobiet. Matka Polka jako wymówka?
Z drugiej strony, obraz Matki Polki może być używany jako usprawiedliwienie dla braku działania lub trudności w osiągnięciu własnych celów. W niektórych przypadkach kobiety mogą ukrywać się za mitem poświęcenia, rezygnując z aspiracji, by nie mierzyć się z porażką lub krytyką. Może być też używany przez społeczeństwo jako narzędzie kontroli: „to twoja rola – nie buntuj się, nie zmieniaj nic”.
Jednocześnie narracja o nierealistycznych oczekiwaniach może też służyć złagodzeniu frustracji: „to nie ja się nie wyrabiam, tylko model jest niemożliwy”. Wydaje mi się, że to niekoniecznie wymówka z lenistwa, ale czasem mechanizm obronny wobec zbyt wysokich wymagań.
Moim zdaniem dziś jest czas, by zreinterpretować „Matkę Polkę”. Może warto odzyskać ten symbol, przekształcając go nie jako „cierpiętnicę”, ale jako silną kobietę, która potrafi łączyć troskę o innych z troską o siebie. Nie jako tę, która się poświęca, ale która świadomie wybiera swoje role i nie godzi się na ich narzucanie z zewnątrz.
W Pani opinii, dlaczego w naszym społeczeństwie nadal widok kobiety pijanej na ulicy, czy nazwijmy to lubiącej korzystać z życia lub będącej za kratami, nawet dla samych kobiet jest czymś nie na miejscu, wręcz ohydnym, a w tej samej sytuacji mężczyzny wywołuje jakby… zrozumienie, czasami podziw i akceptację?
– Bardzo dobre pytanie – i bardzo trafnie ujęte. Dotyka głębokich, kulturowo zakorzenionych podwójnych standardów płci, które są silnie obecne w Polsce, choć pewnie nie tylko u nas. Inaczej traktuje się kobiece i męskie „upadki”. W polskiej kulturze kobieta od wieków była przedstawiana jako: czysta, opiekuńcza, rozsądna, poświęcająca się, odpowiedzialna nie tylko za siebie, ale i za moralność całego społeczeństwa i rodziny. Dlatego kiedy kobieta „łamie normy” – pije, przeklina, trafia do więzienia, imprezuje – narusza nie tylko swój wizerunek, ale też to, co symbolicznie „ma utrzymywać w ryzach”. Reakcją na to często jest: wstręt, zgorszenie, oburzenie – nawet u innych kobiet, które również zostały wychowane w tym kodzie wartości.
Z kolei mężczyzna: ma większe „przyzwolenie na upadki” – bo jego wartość nie jest mierzona moralnością, tylko siłą, przebojowością, niezależnością. Pijaństwo czy „trudna przeszłość” mogą być wręcz elementem mitycznej męskości – „przeszedł swoje”, „nie jest miękki”, „lubi życie”. Społeczeństwo bardziej wybacza mężczyźnie błędy, bo traktuje je jako coś, co buduje jego „doświadczenie”.
To, co mnie osobiście dotyka, to utrwalone schematy językowe: mężczyzna pijany – „pobawił się”, „przegiął”, „ma słabość”, kobieta pijana – „zdemoralizowana”, „nieodpowiedzialna matka”, „patologia”. Te słowa niosą wartościujące oceny, często bez refleksji. Media, obiegowe opinie, nawet żarty – wszystko to wzmacnia społeczne przyzwolenie na męskie wybryki i potępienie kobiecych. To, co mnie boli, to brak kobiecej solidarności. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że często inne kobiety też potępiają „niemoralne” kobiety, dlatego że same są poddane presji społecznej, by trzymać się „właściwego” zachowania, oceniając inne kobiety, bronią swojej pozycji – pokazują: „ja jestem lepsza, bo nie piję”, „ja zasługuję na szacunek, ona nie”. To mechanizm obronny, kobiety zamiast łączyć siły, często konkurują o akceptację i bezpieczeństwo.
Moim zdaniem, nie da się pominąć wpływu tradycyjnego katolickiego wychowania, które przez lata promowało model „matki, żony, opiekunki ogniska domowego” – a każdą od niego odchyłkę traktowało jako grzech, patologię lub zagrożenie dla porządku społecznego. To, że pijana kobieta budzi zgorszenie, a pijany mężczyzna – zrozumienie, to nie kwestia biologii ani logiki, tylko głęboko zakorzenionej kultury, która stawia kobietom inne wymagania niż mężczyznom. Ale te normy można i trzeba kwestionować – przez edukację, sztukę, rozmowy i przez zmianę sposobu, w jaki mówimy o kobietach i ich prawie do bycia niedoskonałymi ludźmi – tak samo jak mężczyźni.
Dlaczego kobiety nadal nie rozumieją, czym jest przemoc w rodzinie, nie przyjmują do wiadomości, że również jedno uderzenie na tydzień, to przemoc, że zbywanie milczeniem, to przemoc, że ekonomicznie również się można znęcać? Tyle akcji, kampanii, a tu jakby nadal zero świadomości?
– To pytanie jest niezwykle ważne i porusza głęboki, bolesny paradoks: mimo rosnącej liczby kampanii, dostępnej wiedzy i większej otwartości społecznej, wiele kobiet wciąż nie rozpoznaje przemocy – zwłaszcza tej niefizycznej – jako przemocy. I to nie dlatego, że są „głupie” czy „słabe”, tylko dlatego, że działa tu wiele czynników społecznych, psychologicznych i kulturowych.
Przychodzi mi do głowy kilka czynników. Pierwszym z nich jest unormowanie przemocy od pokoleń. Wiele kobiet wyrasta w środowiskach, gdzie przemoc jest „normalna”: „Ojciec krzyczał, bił, ale pracował, więc był dobry”, „Mama siedziała cicho i jakoś to było”. Kiedy przemoc emocjonalna, ekonomiczna czy fizyczna jest częścią domowego krajobrazu od dzieciństwa, to w dorosłym życiu nie zapala się od razu czerwona lampka – bo to, co powinno szokować, wydaje się „zwyczajne”.
Innym czynnikiem jest – moim zdaniem – brak pojęć do nazwania przemocy. Choć kampanii jest dużo, język wokół przemocy nadal nie dociera do wszystkich. Kobiety mogą czuć się źle, ale nie wiedzą, dlaczego. Nie potrafią nazwać: „on mnie izoluje”, „on mnie upokarza”, „on kontroluje moje pieniądze”. Kampanie społeczne często trafiają do klasy średniej, wykształconych kobiet z dostępem do Internetu. Tymczasem wiele kobiet żyje w środowiskach, gdzie brakuje edukacji, wsparcia i przestrzeni do rozmowy. Ponadto, w polskiej kulturze kobieta wciąż bywa przedstawiana jako ta, która: „powinna wybaczać, bo każdy ma gorszy dzień”, „jest od tego, by trzymać rodzinę razem, nawet kosztem siebie”. Do tego, przemoc bywa racjonalizowana przez miłość: „Jakby nie kochał, to by nie wracał”, „To nie przemoc, on po prostu nie umie okazywać emocji”.
I najgorsze w moim odczuciu, to wstyd i społeczne piętno. Przyznanie: „jestem ofiarą przemocy” to często cios w poczucie godności, szczególnie gdy wokół mówi się: „a może przesadzasz?”, „ale przecież to porządny człowiek”, „faceci tacy już są”. Lepiej więc zagłuszyć ból i zaprzeczyć, niż mierzyć się z tym, że trzeba coś zmienić – bo zmiana wymaga odwagi, zasobów finansowych i często pomocy z zewnątrz, a to nie zawsze jest dostępne.
Zastanawiając się nad zadanym pytaniem, pomyślała, że np. przemoc ekonomiczna i emocjonalna są „niewidzialne”. To, co nie zostawia siniaków, często nie jest postrzegane jako „prawdziwa” przemoc: „To tylko ciche dni”, „To tylko zabrał kartę do bankomatu – ale przecież opłaca rachunki”. Brakuje społecznego zrozumienia, że milczenie, ignorowanie, zastraszanie, kontrola finansów, poniżanie – to także przemoc. Niekiedy nawet bardziej niszcząca niż fizyczna. I co najgorsze, to strach przed samotnością i brakiem środków do życia. Wiele kobiet nie rozpoznaje przemocy lub ją wypiera, bo boi się, że po odejściu zostanie z niczym: brak pieniędzy, brak mieszkania, dzieci. Do tego presja społeczna – „nie udało Ci się utrzymać rodziny?”. Ten strach paraliżuje i zmusza do tłumaczenia oprawcy.
Mam niestety doświadczenie w życiu w przemocowej rodzinie. Może dlatego, zadane pytania tak bardzo rozgrzewają mnie do mówienia o tym, choć też potrzebowałam czasu, by oznaki przemocy właściwie nazwać. Oprawcy bywają ambiwalentni: krzyczą – potem przepraszają, biją – potem przynoszą kwiaty, izolują – ale mówią „to dla Twojego dobra”. Ofiary często łapią się tych okruchów „dobrego”, które dają nadzieję, że „on się zmieni”.
Brak świadomości przemocy to nie kwestia braku inteligencji, tylko efekt kulturowego dziedzictwa, braku edukacji emocjonalnej i społecznej, lęku, ekonomicznego uzależnienia i społecznej akceptacji dla przemocy, szczególnie w wersji „nieoczywistej”. Moim zdaniem, same kampanie to za mało. Potrzebna jest codzienna edukacja – już w szkołach, realne wsparcie systemowe i psychologiczne. Ważny jest też język, który uczy kobiety nazywać, co czują i czego doświadczają oraz społeczna solidarność – nie oceniania, tylko słuchania.
Z perspektywy akademika – czy warto młodym ludziom angażować się w wolontariat?
– Zdecydowanie tak. Wolontariat to wspaniała inicjatywa. Uczy empatii. Pozwala nauczyć się, ze nie warto być obojętnym na drugiego człowieka. Rozwija umiejętności radzenia sobie w różnych sytuacjach, często trudnych – np. pomoc powodzianom, dzieciom dotkniętym wykluczeniem. Dzięki wolontariatowi możemy poznać siebie. Sprawdzić się. Pozwala to na wybór drogi zawodowej, ale też rozwija w nas te tzw. „miękkie kompetencje”, które dziś, w wielu przypadkach, są bardziej pożądane przez pracodawców od tych „twardych”. To w końcu wspaniale spędzony czas w grupie ludzi, którym chce się więcej.
Źródło: Inicjatywa Obywatelska "Pro Civium"