DOBRANOWSKA-WITTELS: „Jak zabić dobroczynność? To proste, takie teksty załatwią sprawę” – to jeden z komentarzy do artykułu o podziale pieniędzy zebranych w akcji Góra Grosza. Wolę jednak zapytać, co zrobić, aby nie zabić dobroczynności.
Za sprawą „Gazety Prawnej” opinię publiczną rozgrzewa w tym tygodniu między innymi akcja Góra Grosza. Towarzystwo Nasz Dom zorganizowało już XV edycję tej akcji, polegającej na zbieraniu w szkołach i przedszkolach monet (głównie o nominale groszowym), które następnie są zliczane, a ich wartość ma trafić do domów dziecka i rodzinnych domów dziecka.
Wzburzenie wywołała informacja, wyciągnięta przez dziennikarza „Gazety Prawnej” z rozliczenia zeszłorocznej, czternastej edycji akcji, z którego wynika, że w 2013 roku Towarzystwo Nasz Dom zebrało 2,6 miliona złotych, ale na pomoc dzieciom została przeznaczona z tego tylko połowa. Resztę bowiem pochłonęły: koszty zorganizowania akcji, czyli między innymi przeliczenie monet, ich transport, wysyłka i druk pakietów informacyjnych, zakup kopert do ponad 42 tysięcy szkół, nagrody dla szkół, druk i wysyłka dyplomów dla szkół i przedszkoli oraz koszty administracyjne (czyli obsługa koordynacyjna, finansowa, analiza, monitoring i wizytacje zgłoszonych projektów). Gorące reakcje wywołują cyfry: ponad 206 tysięcy złotych na koszty administracyjne (8% zebranych środków), ponad 245 tysięcy złotych za przeliczenie monet i blisko 250 tysięcy złotych za ich transport.
Wśród komentarzy pojawiają się oczywiście znane hasła: „pensyjki dla prezesa”, „fundacje (sic!) złodzieje”, „przekręt”, „oszustwo”.
Korzyści „przy okazji”
Można się zżymać na dziennikarzy, którzy szukają sensacji lub powierzchownie traktują temat. Można narzekać na czytelników, którzy w większości w ogóle nie angażują się w działania społeczne (nie mówiąc o ich finansowaniu), ale zawsze wiedzą, jak to taniej lub lepiej zrobić. Można też oczywiście dochodzić, czy rzeczywiście koszt transportu 15 tysięcy paczek bilonu, po 20 kilogramów każda, z 10 tysięcy szkół z całej Polski musi kosztować 250 tysięcy złotych. Można wreszcie ubolewać, że znowu zaufanie (i tak już niskie) do organizacji zostało nadszarpnięte.
Popatrzmy na to jednak z punktu widzenia odbiorców działań organizacji pozarządowych: dla nich najistotniejsze jest to, aby dostać pomoc. Taki też powinien być cel organizacji: pomoc potrzebującym dostarczyć. Ale czy jest to cel jedyny? Czy nie równie ważne jest to, co się dzieje niejako przy okazji? W tej konkretnej sprawie to chociażby zaangażowanie setek tysięcy dzieci (a nierzadko też rodziców i ich znajomych) we wspólne poczynania, które koniec końców mają pomóc innym dzieciom, innym rodzicom. Mamy tu współpracę, mamy kreatywność (bo akcje organizowane w szkołach często są niebanalne), mamy wreszcie uwrażliwienie na potrzeby innych. Czy nie tego między innymi chcemy uczyć nasze dzieci? Ile kosztuje taka nauka? Konia z rzędem temu, kto to dokładnie wyliczy.
Namysł nad kosztami
Słyszę już głosy, że poprzez takie akcje uczymy dzieci jedynie tego, że można je wykorzystywać. A także, że zbieranie bilonu można by robić w mniej spektakularny (czytaj: mniej kosztowny) sposób: lokalnie, a nawet indywidualnie. I proszę bardzo: nikt nikomu nie zabrania przeprowadzić wśród znajomych zbiórki groszy, policzyć te pieniądze, dostarczyć do banku, znaleźć potrzebującą rodzinę czy placówkę i wpłacić darowiznę na jej konto. A potem wszystkich uczestników poinformować o wynikach swojej działalności. I najchętniej jeszcze zapewnić, że w przyszłym roku też to zrobimy. Proste. Żylibyśmy w pięknym kraju. Póki co jednak takie inicjatywy są raczej sporadyczne, a potrzeby wymagają działań na znacznie większą skalę. Można to nazwać naiwnością, ale jakoś mam wiarę, że dzieci, które teraz biorą udział w akcji Góra Grosza, w przyszłości będą w stanie i będą chciały same taką pomoc organizować.
Co powiedziawszy (aby nie wyjść na ostatnią naiwną) dodam, że nie zwalnia to organizacji z namysłu nad kosztami działalności charytatywnej.
Doświadczenia wielu z nas pokazują, że wysiłek (praca, czas, zaangażowanie merytoryczne, logistyczne i finansowe) włożony w zorganizowanie akcji charytatywnej – licząc także wolontariat – nierzadko nie przynosi takich „dochodów” finansowych, które pokrywałyby w pełni koszty tego zaangażowania (to znaczy gdyby tak dokładnie policzyć, ile kosztowałoby nas na przykład wynajęcie na bal charytatywny sali w domu kultury, którą samorząd udostępnił nam bezpłatnie, czy też na przykład emisja spotów reklamowych w mediach publicznych, a za czas antenowy też nie płaciliśmy). Nie mówiąc już o tym, co ma być „zyskiem” naszej akcji, czyli ma zostać przekazane na rzecz potrzebujących. A to przecież z myślą o nich ta cała machina zostaje uruchomiona.
Góra pytań
Czy zatem koszty organizacji imprez charytatywnych są rzeczywiście za wysokie? Czy powinny one być jedynym, ostatecznym kryterium oceny takiej działalności? Jak ocenić, czy korzyści płynące z organizacji takiego wydarzenia warte były (lub nie) tych kosztów? Czy koszty dużej akcji ogólnopolskiej w ogóle mogą być niskie? Jeśli uznamy, że tak – w jaki sposób to osiągnąć? Czy większym nakładem pracy wolontarystycznej? Gdzie postawić granicę, za którą taki wolontariat będzie już wyzyskiwaniem ludzkiej pracy, bez wynagrodzenia? Czy tylko organizacja ponosi odpowiedzialność za koszty akcji charytatywnej? Czy nie są za to odpowiedzialne także inne podmioty, w tym firmy, które pomagają w jej przeprowadzeniu? Czy one też biorą odpowiedzialność za to, żeby akcja była tania? I być może najtrudniejsze pytanie: jak to wszystko przekazać i wytłumaczyć przeciętnemu czytelnikowi takich artykułów, jak ten opublikowany ostatnio w „Gazecie Prawnej”? A są wśród nich zarówno potencjalni odbiorcy tych działań, jak i potencjalni darczyńcy. W komentarzach do wspomnianego artykułu już znalazłam deklarację prawdopodobnie nauczycielki, która zapowiada, że więcej dzieciom nie pozwoli uczestniczyć w Górze Grosza.
Jak nie zabić dobroczynności?
Źródło: inf. własna (ngo.pl)