– Nie wierzę w jednoosobową wizję całego miasta. Tylko razem z zespołem i we współpracy z mieszkańcami jesteśmy w stanie wymyślić to miasto. Wizja demiurga, który przyjdzie i narzuci nam pomysł na piękną Warszawę, jest odrealniona i szkodliwa – mówi Marlena Happach, Architekt Miasta Warszawy.
Ignacy Dudkiewicz: – Pani dyrektor, po co pani praca w urzędzie? Źle pani było w organizacjach pozarządowych?
Marlena Happach, Architekt Miasta Warszawy: – Kiedy działałam w organizacjach, chciałam doprowadzić do tego, żeby planowanie przestrzenne w Warszawie odbywało się w dialogu z odbiorcami, czyli z ludźmi, którzy bezpośrednio ponoszą konsekwencje decyzji planistów. Wszystkie projekty, które prowadziliśmy w Stowarzyszeniu Odblokuj, zawsze obracały się wokół tego tematu. Kilka lat zajęło nam doprowadzenie do sytuacji, kiedy mogliśmy poważnie współpracować z Urzędem Miasta…
Który teraz sama pani reprezentuje.
M.H.: – Pojawiła się możliwość, żeby osiągać te same cele, ale nie w sposób eksperymentalny, doświadczalny, badawczy, akcyjny i jednorazowy, ale systemowy. Żeby wprowadzić zmianę standardu. Nie musiałam się długo zastanawiać, czy warto. Obecność w urzędzie osób, które co prawda nie mają doświadczenia pracy w nim, ale – co za tym idzie – wolni są również od biurokratycznych nawyków, pozwala zmienić sposób jego pracy. Cieszę się, że udało mi się zaangażować więcej osób, które dołączyły do naszego zespołu, który wciąż staramy się rozbudowywać i wzmacniać.
A nie tęskni pani za większą swobodą i mniejszą odpowiedzialnością?
M.H.: – Zawsze najważniejsza jest odpowiedzialność względem ludzi – gdy coś się im obieca, trzeba się z tego wywiązać. I nie ma znaczenia, czy jestem działaczką pozarządową, czy urzędniczką. Nie czuję aż tak gigantycznej różnicy – oczywiście, pojawiła się odpowiedzialność formalna, ale nie ona jest kluczowa.
To, co najbardziej odczułam, to fakt, że działalność, którą dotąd robiłam po godzinach, poza regularną pracą zawodową architekta, mogę uczynić teraz treścią mojego codziennego życia. To zmienia perspektywę, ale nie na gorsze. Lepiej wiedzieć, że to, co robię, robię nie kosztem innych działań, ale w ramach swojej zawodowej misji.
Co z doświadczeń pracy w organizacjach pozarządowych chciałaby pani przenieść do urzędu?
M.H.: – Przede wszystkim świadomość pracy w zespole. W NGO podstawą są ludzie i ich chęci. Dzięki temu wiele rzeczy można osiągnąć bez bezpośredniej mocy sprawczej, a nawet częściowo bez finansów. Takiej siły i ludzkiej energii czasem brakuje w urzędzie. Rutyna zabija w ludziach przekonanie, że to, co robimy, jest naszą wspólną misją.
Druga rzecz warta przeniesienia z NGO do urzędu to otwarcie się na różne strony procesu. Wciąż na co dzień musimy pytać w naszym zespole: „myślicie tylko o projekcie czy też o konsultacjach?”. Po tylu latach działania w Odblokuj nie wyobrażam sobie, jak można zrobić projekt i go nie skonsultować. Przecież to oczywiste, że jedno idzie w parze z drugim.
Łatwo jest wprowadzić tę kulturę do urzędu?
M.H.: – Nie. Przede wszystkim dlatego, że dotąd wielu z nas działało w zespołach kilku- lub kilkunastoosobowych. Tutaj pracujemy w grupie prawie dwustu osób, a do tego wiele projektów prowadzimy pomiędzy biurami i sektorami. Inaczej buduje się pracę w zespole ludzi, którzy sami się dobrali ze względu na chęci i podobne przekonania, a inaczej gdy mamy wspólne doświadczenie i wiedzę, ale nie zawsze ten sam sposób patrzenia na różne sprawy.
Również na kwestię otwartości na dialog z mieszkańcami?
M.H.: – Znacznie łatwiej jest kogoś przekonać, że konsultacje są potrzebne, a trudniej odpowiedzieć sobie na pytanie o to, jak je prowadzić. Dlatego powstał osobny wydział w naszym Biurze, który zajmuje się dialogiem w planowaniu. Jego zadaniem jest pomoc w jego prowadzeniu, pokazywanie metod i sposobów. Również urbanistom, którzy dostarczają wkładu merytorycznego do projektów.
Jan Mencwel ze Stowarzyszenia Miasto Jest Nasze wyrażał nadzieję, że punkt widzenia nie zmieni się pani po zmianie punktu siedzenia. W ogóle początek pani pracy w urzędzie spotkał się z entuzjazmem i dużymi nadziejami. Ciążą one pani? Przyjdzie czas, gdy będzie się panią z tych oczekiwań rozliczać…
M.H.: – Na pewno czuję się obserwowana. Czasami mam obawę, że oczekiwania względem mnie mogą przerosnąć moje możliwości i umiejętności. Z drugiej strony od wielu osób czuję pozytywną energię, wiele osób trzyma za nas kciuki.
To się przyda, bo w naszej pracy są też momenty trudne.
Jakie?
M.H.: – Na przykład, gdy muszę powiedzieć architektowi, że jego projekt nie zostanie zaakceptowany, bo jego realizacja odbyłaby się kosztem przestrzeni publicznej. Albo gdy trzeba ważyć, co jest partykularnym interesem konkretnej, zamkniętej grupy ludzi, a co jest interesem ogólnym. Gdy musimy tłumaczyć inwestorom, którzy liczą metry kwadratowe zysków, że muszą pomyśleć o stworzeniu przestrzeni zielonej w ramach swojego projektu. Przykłady można mnożyć.
A sytuacje, kiedy wśród mieszkańców dochodzi do sporów? Jak sobie z nimi radzić?
M.H.: – Trzeba wykorzystywać odpowiednie metody. I dbać o całość procesu konsultacji. Jeśli mówimy o sytuacji, w której część mieszkańców mówi: „drzewo”, a inni mówią: „parking”, to taki epizod ma szansę się nigdy nie wydarzyć, jeśli od początku cały proces jest dobrze pomyślany. Dzięki temu mieszkańcy są dobrze poinformowani, wiedzą, dlaczego coś robimy, jaka jest główna idea, jak ich potrzeby będą pogodzone. Skoro tu ma być drzewo, to gdzie będą mogli parkować? Jeśli odpowiemy na to pytanie na początku, wsłuchamy się w oczekiwania mieszkańców, to nie dojdzie do sytuacji konfliktowej na samym końcu, kiedy już nie sposób pogodzić sprzecznych racji.
Mam głębokie przekonanie, które też wyciągnęłam z pracy w NGO – że istnieje rodzaj zbiorowej mądrości. Że jeśli ludzie posiadają pełną wiedzę zarówno o dobrych, jak i trudnych stronach danej decyzji, to ostatecznie wygra opcja prospołeczna, proekologiczna, prodziecięca. A partykularne interesy będą mniej ważne.
Co zrobić, by tę mądrość uruchomić i z niej skorzystać?
M.H.: – Trzeba ją po prostu traktować jako niezbędny zasób do tworzenia projektów. Mieszkańcy są ekspertami od swojej lokalności – wiedzą, czego potrzebują. Dlatego ważne, by architekt pozyskane od nich informacje traktował jako taki sam zasób jak wiedzę ekspertów od zieleni czy transportu. Wtedy – znając warunki brzegowe – może dojść do atrakcyjnego w formie i treści projektu.
Dialog jest po prostu inspirujący dla twórcy. Daje dodatkowe możliwości i dodatkową wiedzę. To z dialogu często biorą się najlepsze pomysły. Po co ich szukać w geometrii, skoro można sięgnąć do lokalności, do tego, czego naprawdę ludzie potrzebują?
Postawiła pani tezę, że negatywny obraz planowania przestrzennego w Warszawie wynika w niemałej części z niedoinformowania.
M.H.: – Podtrzymuję to. I z tym musimy się mierzyć. Początkowo myślałam, że rozwiązanie tego problemu jest dużo prostsze. Nie jest. Ale chcemy pokazywać mieszkańcom Warszawy, co się u nas w biurze dzieje, które plany miejscowe robimy, o co chodzi z warunkami zabudowy… Musimy podwyższyć poziom wiedzy wśród ludzi. Podobnie jak to się udało w przypadku segregowania odpadów. Gdy przeprowadzono szeroką akcję edukacyjną, również w szkołach, to dosyć bezboleśnie się tego nauczyliśmy. W podobny sposób możemy zacząć dbać o naszą przestrzeń. Świadomość, że pewne decyzje powinniśmy podejmować wspólnie, a nie walczyć o indywidualne cele, wciąż jest u nas zbyt niska.
Cały czas mówi pani o mieszkańcach. Czy NGO są dla państwa szczególnym partnerem?
M.H.: – Tak. I to nie tylko nasza zasługa. Dialog z organizacjami odbywał się w Biurze już wcześniej. Działa również Komisja Dialogu Społecznego – jedna z najprężniejszych w mieście. Są NGO, które od lat systematycznie przychodzą na spotkania i wspierają nas swoimi pomysłami i wiedzą.
Swego czasu narzekała pani, że ponieważ Warszawie brakowało Architekta Miasta, to nie było możliwości egzekwowania całościowej wizji od konkretnej osoby. To się zmieniło.
M.H.: – Tak, ale podwójnie, bo wtedy nie było nawet dyrektora Biura, a jedynie pełniący obowiązki. Zwyciężała struktura urzędnicza, a nie wizja.
Jednocześnie muszę podkreślić, że nie wierzę w jednoosobową wizję całego miasta. Moją siłą jest siła zespołu, który ze mną pracuje. Razem – i we współpracy z mieszkańcami – jesteśmy w stanie wymyślić to miasto. Wizja demiurga, który przyjdzie i narzuci nam pomysł na piękną Warszawę, jest odrealniona i szkodliwa.
Jaka jest więc wizja, który wykuwa się w pracy państwa zespołu?
M.H.: – To Warszawa policentryczna, lokalna, z priorytetem dla transportu publicznego i zielona. Warszawa różnych pokoleń, różnych ludzi, różnych zawodów i różnych możliwości. Warszawa różnorodna – bez enklaw bogactwa i biedy, całych obszarów wyłącznie mieszkalnych albo tylko biurowych. Warszawa zrównoważona. Chcemy poprawiać jakość przestrzeni, w której przebywamy każdego dnia. To nie musi oznaczać odpalania wielkich inwestycji w środku miasta, które świetnie wyglądają na zdjęciach. Może chodzić o chodnik, którym codziennie zmierzamy na przystanek autobusowy, o sam przystanek czy schody do metra.
I o to, żebyśmy nie musieli wsiadać w ten autobus, by realizować swoje rozmaite potrzeby?
M.H.: – Otóż to.
Tworzymy centra lokalne we wszystkich dzielnicach. Bo chcemy pamiętać o Śródmieściu, ale rzeczywiście nie chcemy kreować Warszawy, w której trzeba przejechać kawał drogi, żeby pójść na kawę, usiąść na placu pod parasolką czy pospacerować po parku.
Jakie jeszcze największe wyzwania widzi pani obecnie przed sobą?
M.H.: – Widzę tylko i wyłącznie wyzwania.
Któreś muszą być jednak pilniejsze, a inne mniej pilne.
M.H.: – Jesteśmy na etapie przydzielania priorytetów planom miejscowym. Chcemy wyznaczyć miejsca, którymi trzeba się zająć pilnie ze względu na presję inwestycyjną albo potrzeby mieszkańców.
Które to miejsca?
M.H.: – Kliny napowietrzające, obszary sąsiadujące z przyszłymi stacjami metra, duże węzły przesiadkowe ze stacjami PKP, tramwajami i autobusami. To miejsca, które potrzebują decyzji na już. O działania wołają również place z Placem Defilad na czele. Chcemy, żeby przestał czekać i żeby wreszcie coś się w tej materii wydarzyło.
To, co pani opowiada, współgra z celami Strategii #Warszawa2030 czy z programem rewitalizacji Pragi. Jak widzi pani swoją rolę we współpracy z tymi projektami?
M.H.: – Nie bez powodu zależało mi na tym, żeby rola Architekta Miasta była przywrócona. Architekt to osoba, która w danym projekcie spina wszystkie inne specjalizacje. To ogromna odpowiedzialność. Trochę tak samo postrzegam rolę swoją i naszego biura w mieście. Ktoś odpowiada za drogi, za infrastrukturę, za tereny zielone, ochronę zabytków – i trzeba to połączyć. Potrzeba działania między biurami i między urzędnikami jest bardzo duża – także po to, by inwestor nie musiał konsultować każdej decyzji ze wszystkimi biurami po kolei. Dlatego mamy nieformalne spotkania pracowników różnych biur.
Wśród których zresztą pojawiło się w ostatnich latach sporo ludzi z doświadczeniem w pracy w NGO…
M.H.: – To prawda. I to się odczuwa.
Czyli popularna teza o Polsce resortowej nie ma zastosowania do Warszawy? Nie mamy „Warszawy biurowej”?
M.H.: – A przynajmniej od niej odchodzimy. Jesteśmy w czasie zmiany, gdy uczymy się współdziałać stale i systemowo. Wydaje się, że kompleksowość takich projektów jak Program Rewitalizacji temu sprzyja. Warto to rozwijać i z tego korzystać.
Marlena Happach – architektka, jeszcze kilka miesięcy temu prowadziła z mężem pracownię architektoniczną H2 oraz Stowarzyszenie Odblokuj, włączające mieszkańców w procesy planowania przestrzeni. Jako pierwsza kobieta szefowała Warszawskiemu Oddziałowi Stowarzyszenia Architektów Polskich. Obecnie pełni funkcję Architekta Miasta Warszawy nadzorując Biuro Architektury i Planowania Przestrzennego m.st. Warszawy.
To z dialogu często biorą się najlepsze pomysły. Po co ich szukać w geometrii, skoro można sięgnąć do tego, czego ludzie potrzebują?