Wina produkowane w RPA można kupić nawet w dyskontach. Mało kto jednak wie, jak wyglądają warunki pracy kobiet zbierających winogrona, z których są one robione. W walce o należne im prawa wspiera je organizacja Women on Farms Project. Z okazji Światowego Dnia Sprawiedliwego Handlu przybliżamy działalność tej NGO.
Przed i po apartheidzie
Farmy przeróżnych owoców, w tym winogron, z których produkowane są wina działają w RPA od dawna. Kraj ten ma za sobą historię niewolnictwa, a później – w trakcie funkcjonowania apartheidu – potomkowie osób, które posiadały na własność innych ludzi dalej prowadziły farmy. Czarni mieszkańcy kraju mieli bardzo ograniczone prawa, w tym nie mogli posiadać ziemi – do dziś 80% terenów należy do białych mężczyzn. Po długiej walce, na czele której stał między innymi Nelson Mandela, w 1994 roku w RPA wprowadzono demokrację, napisano nową konstytucję, wiele zmieniło się na lepsze.
Właśnie tedy organizacja Lawyers for Human Rights zrobiła badanie, by sprawdzić, jakie są marginalizowane grupy, mogące potrzebować dedykowanych im praw. Jedną z nich były osoby pracujące na farmach, bowiem do tej pory nie było żadnych przepisów regulujących relacje między właścicielami a ludźmi zbierającymi owoce. Nie wiadomo było więc dokładnie, co się tam dzieje, farmy stanowiły zamknięte środowiska, w których panem i władcą był biały właściciel.
W trakcie zbierania informacji okazało się, że najbardziej narażone nie tylko na wyzysk, ale i inne rzeczy – na przykład przemoc seksualną – są kobiety, zresztą to one głównie w ten sposób zarabiają na życie. W 1996 roku powstała niezależna organizacja pozarządowa Women on Farms Project, skupiająca się na wspieraniu tych pracownic.
– Sytuacja jest oczywiście nieporównanie lepsza. Żyjemy w demokratycznym kraju, mamy konstytucję, wolność zrzeszania się, związki zawodowe, niezależną prasę. RPA jest rozwiniętym, całkiem bogatym – zwłaszcza jak na standardy Afryki – państwem. Pewnie dlatego tak trudno czasem zrozumieć, że mimo wszystko wciąż jest mnóstwo do poprawy, bo wiele ciężko pracujących kobiet żyje w dużym ubóstwie – opowiada Colette Solomon, dyrektorka Women on Farms Project.
Warunki dalekie od optymalnych
Dość powiedzieć, że w RPA pensja minimalna wynosi 25,42 randów za godzinę, czyli – po przeliczeniu – niecałe 6 złotych. A i tak wielu kobietom nie udaje się uzyskać nawet miesięcznego minimalnego wynagrodzenia, bowiem jest coraz więcej pracy sezonowej. Duża część z nich wpada w ubóstwo żywieniowe, nie stać ich na podstawowy koszyk produktów w sklepie. Do tego dochodzą coraz trudniejsze warunki pracy wynikające ze zmian klimatycznych.
Na wielu farmach nie ma dostępu do wody pitnej i toalet, zdarzają się przypadki przemocy fizycznej i seksualnej, warunki mieszkaniowe również daleki są od ideału. Dość powiedzieć, że spora część rodzin pracownic farm mieszka w rozpadających się domostwach, w których nie ma ani prądu, ani wody.
Dodać do tego należy zwykle słaby dostęp do opieki medycznej – drogę do szpitala najczęściej trzeba pokonać pieszo, a potem czekać długie godziny w kolejce. A także brak jakichkolwiek perspektyw na zmianę pracy, w RPA bezrobocie, zależnie od regionu waha się od 30 do nawet 60%.
Warunki pracy i życia kobiet zbierających winogrona są zatem bardzo trudne. Nie znaczy to, że niczego nie udało się do tej pory poprawić. Zmienił się na przykład sposób procedowania zasiłku dla bezrobotnych, który wypłacany jest poza sezonem zbiorów. Obecnie to przedstawiciele lokalnych departamentów pracy przychodzą do kobiet i je rejestrują, wcześniej to one musiały zajmować się całą biurokracją, co znacznie wydłużało proces, a w konsekwencji wypłaty świadczenia. Z innych rzeczy istotny jest sam fakt, że w prawie została zapisana minimalna pensja – to krok do przodu.
– Jednak fakt, że jest ona na tak niskim poziomie, który nie pozwala na godne życie i zaspokajanie wszystkich najważniejszych potrzeb pokazuje, że rządzący nie rozumieją sytuacji. Nie chcą zachwiać łodzią wielkiego kapitału. I tak jest w sumie ze wszystkim. Z jednej strony, kiedy farmerzy nie wypłacają wynagrodzenia można to zgłosić odpowiednim służbom. Z drugiej strony nie zawsze cokolwiek to daje. Są przepisy, ale często wyłącznie na papierze, nikt ich nie egzekwuje, co jest najbardziej frustrujące – przyznaje Colette Solomon.
Przez te wszystkie lata Women on Farms Project zyskała bardzo solidną pozycję, nie ma chyba wśród decydentów nikogo, kto jej nie zna. Organizacja pilnuje polityków, którzy często brzmią, jakby byli sojusznikami. Opowiadają o tym, że ich babcie pracowały na farmach, więc znają realia. Potem jednak za słowami nie idą czyny. Mimo to NGO brana jest pod uwagę przy wszelakich konsultacjach nowych przepisów. Działaczki Women on Farms Project nie robią tego same.
Wzmacnianie kobiet
Główną bowiem przyświecającą im ideą jest wzmacnianie samych kobiet, które pracują na farmach. Dlatego spotykają się z nimi, przybliżają proponowane przez rządzących zmiany, a potem słuchają, co pracownice o tym sądzą. I to właśnie ich uwagi przekazują dalej, bo wierzą, że to one najlepiej wiedzą, czego potrzebują.
– To właśnie jest zapewne największy sukces naszej organizacji: osobista transformacja setek, jeśli nie tysięcy kobiet. Przez wiele lat były poddane różnorakiej opresji, którą tak zinternalizowały, że początkowo nie miały odwagi stanąć do walki o swoje prawa. Z czasem coraz więcej kobiet wiedziało, czego mogą oczekiwać i żądać, zaczęły więc rzucać wyzwanie władzy.
Kiedy widzi się biedną, niekiedy nieumiejącą czytać pracownicę, która sprzeciwia się właścicielowi farmy i udaje jej się coś wynegocjować, to trudno za każdym razem nie czuć zachwytu i satysfakcji
– mówi Colette Solomon.
Women on Farms Project wspiera kobiety na różne sposoby. Także przy organizacji protestów. W 2012 roku odbył się duży, dwunastotygodniowy strajk, który sprawił, że wyraźnie wzrosła pensja minimalna. Choć to sukces, nie zostały spełnione wszystkie postulaty, bo farmerzy i związki zawodowe dogadali się za plecami kobiet. To powód, dla którego niespecjalnie darzą one sympatią organizacje związkowe. Jednocześnie muszą utrzymywać z nimi kontakt, bo kiedy starają się coś załatwić w sądzie, to nie mogą być reprezentowane przez NGO, tylko właśnie związki zawodowe.
Od 2012 roku protesty odbywają się na mniejszą skalę i chociaż Colette Solomon przyznaje, że chciałaby powtórki wielkiego strajku, to jednak zaraz dodaje, że inicjatywa musi wyjść od samych pracownic. Women on Farms Project niczego im nie narzuca i nie mówi, jak walczyć o zmianę na lepsze.
Zamiast tego wspiera tam, gdzie może – chociażby przy zakładaniu ogrodów społecznościowych. Kobiety pracujące na farmach, a częściej te przebywające już na emeryturze, gdy tylko mają w pobliżu domu chociaż kawałek ziemi, zamieniają go w miejsce, gdzie rosną przeróżne warzywa. W ten sposób zyskują więcej pożywienia. Czasem część zbiorów udaje się sprzedać, ale też wiele kobiet po prostu częstuje nimi tych, których na to nie stać. Wierzą, że trzeba sobie pomagać.
– Kobiet walczących o swoje prawa i pomagających sobie nawzajem jest coraz więcej. Powoli tworzy się efekt kuli śniegowej. Pojawiają się też lokalne liderki, do których przychodzi się z najróżniejszymi problemami. To najważniejsze, że one same wiedzą, co i jak robić. Zgodnie z naszą dewizą: Nie rób dla kobiet czegoś, co one same mogą zrobić – podsumowuje Colette Solomon.
Tekst powstał dzięki wyjazdowi zorganizowanemu przez Oxfam Germany w ramach współfinansowanego przez Unię Europejską projektu „Our Food. Our Future”. Polskim partnerem w nim jest Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie.