Koncepcja „przyjaznego miasta” robi obecnie furorę. Pierwsze skojarzenie dotyczące takiego sformułowania jest jednoznaczne: ma być dużo zieleni, ławek, skwerów, placów zabaw dla dzieci, a oprócz tego czysto, ładnie, bez hałasu, bezpiecznie i funkcjonalnie. MA BYĆ. Czyli kto powinien to zrobić? W myśleniu na temat miasta pokutuje podejście, że albo trzeba przyjść na gotowe, albo wykłócić się o swoje. Dopiero od niedawna uczymy się wspólnej odpowiedzialności władz, mieszkańców, firm, instytucji i organizacji pozarządowych za teren, na którym razem żyjemy.
Może więc ma być to miasto nie tyle obywatelom przyjazne, co przez nich współtworzone? Miasto świadomych obywateli? Nie wdając się zanadto w rozważania teoretyczne, można zaryzykować stwierdzenie, że dzisiejsze rozumienie pojęcia miasta dobrze oddaje metafora informatyczna. Składa się na nie bowiem oprogramowanie (władza), interfejs (wygląd oraz funkcje miasta) i użytkownik (człowiek). Oprogramowanie to nic innego, jak sposób zarządzania miastem: jego władze, zespół urzędników, sposób komunikacji z różnymi grupami społecznymi, strategia na przyszłość. Interfejs oznacza wszystko to, co jest widoczne w mieście na pierwszy rzut oka i co ułatwia ludziom korzystanie z miejskich dobrodziejstw – chodzi o infrastrukturę drogową, czystość, dostępność usług, poczucie bezpieczeństwa itp. Pod słowem „użytkownik” kryje się zaś po prostu mieszkaniec. W komputerze te trzy czynniki są od siebie zależne, ściśle ze sobą powiązane i jeden bez drugiego nie ma racji bytu. W przypadku miasta powinno być podobnie, ale bardzo często nie jest. Dlaczego tak się dzieje i co można robić, by doprowadzić do symbiozy?
Podstawowa relacja, jaka powinna łączyć oprogramowanie, interfejs i użytkownika, opiera się na finansach: mieszkaniec łoży na swoje miasto, które następnie oferuje mu określone usługi – np. komunikację miejską, edukację czy dostęp do dóbr kultury. W Polsce ten związek przyczynowo-skutkowy został poważnie zaburzony przez m.in. znikome znaczenie podatków płaconych bezpośrednio na rzecz wspólnoty lokalnej. Samorząd (bo to on sprawuje władzę w mieście) nie utrzymuje się z pieniędzy swoich mieszkańców, tylko z państwowej redystrybucji. Podatnik nie wie, zatem, ile środków pochłania finansowanie usług, z których korzysta. Zostaje zerwana więź między ceną a kosztem realizowanego przez wspólnotę lokalną zadania. Prowadzi to do wielu nieporozumień: na przykład obywatele zakładają, że miasto ma im coś dać. Ścieżkę rowerową, bezpłatne przedszkole, tani obiad w barze mlecznym. Gdyby każdy widział we własnym zeznaniu PIT, jaką kwotę ze swojego rocznego dochodu odprowadza na działanie samorządu, bardziej interesowałby się, na co ta suma będzie przeznaczona i rozumiał, że nic nie ma za darmo – każda usługa kosztuje. Aby jak najlepiej spożytkować także swe własne pieniądze, chętniej brałby udział we wspólnym z władzami uzgadnianiu strategii dotyczących własnego miasta. Zarządzający, wybierani przez tychże mieszkańców-podatników, musieliby bardziej liczyć się z ich zdaniem i razem budować możliwe do realizacji scenariusze rozwoju czy kontynuowania projektów w danej wspólnocie. A równocześnie obywatelom łatwiej byłoby zrozumieć jakiejś wyrzeczenia czy trudne wybory władz lokalnych.
To wątek o tyle istotny, że – według prognoz GUS – w perspektywie najbliższych lat ludności w miastach średniej wielkości będzie systematycznie ubywać, a część mieszkańców zacznie się przenosić na tereny podmiejskie. Zarazem widoczne jest już zjawisko coraz silniejszego powiązania funkcjonalnego miast z ich obrzeżami. Procesy te mają charakter cywilizacyjny i nie są specyficznie polskie, ale aby powstrzymać negatywne trendy, należy już teraz zacząć wypracowywać metodę postępowania. Rozwijająca się instytucja konsultacji społecznych czy budżetów partycypacyjnych nie wystarczy – potrzebne są mechanizmy systemowe, korelujące aspekt terytorialny, ludzki i zarządczy.
Może się przecież zdarzyć także sytuacja odwrotna: że ludzie z przedmieść wprowadzą się do miast. Wtedy też pojawi się potrzeba zagospodarowania udziału mieszkańców w całościowym funkcjonowaniu wspólnot. Jedno nie ulega wątpliwości: miasta stają się coraz ważniejszym elementem kraju, jego lokomotywami rozwojowymi i cywilizacyjnymi. Warunkiem sine qua non powodzenia takiej operacji jest danie samorządom możliwości wyboru indywidualnej drogi zarządzania we współpracy z mieszkańcami. Zamiast wymuszać na miastach to, co aktualnie modne (np. słynną już ideę smart cities, która zresztą niebawem zostanie zapewne wyparta przez kolejną „nowinkę”), należy skupić się na zaoferowaniu obywatelom realnych szans samorealizacji w ramach organizmu miejskiego. Stworzyć warunki dla ludzkich działań. Obserwujemy eksplozję nowych ruchów społecznych, coraz głośniej i śmielej mówi się o inicjatywie uchwałodawczej mieszkańców, dochodzi do wielu aktów spontanicznej samoorganizacji społecznej. Na pewno nie są więc potrzebne nowe instytucje i przepisy, tylko przestrzeń do wypełnienia, wolna od sztywnych uregulowań. Wprawdzie obywatelskie zaangażowanie niekoniecznie musi przyczynić się do „nowego skoku cywilizacyjnego” (nie przeceniajmy tej roli), ale niewątpliwie jest nieodzowne przy przeprowadzaniu każdej zmiany w systemie, i to nie tylko dotyczącym miasta.
Wymóg swobody, samodzielności i przyjaznej atmosfery jest nieodłączny także dla kreowania innowacyjności, która nie tylko podnosi standard życia, ale przede wszystkim zwiększa szanse miasta w konkurencji z innymi ośrodkami w Europie czy na świecie. Wiadomo bowiem, że polskie cities przyjmują już coraz szerszą perspektywę swojego funkcjonowania – porównują się do Berlina czy Barcelony, a nie między sobą. O „atmosferze miejsca” decyduje dobrze zagospodarowana przestrzeń publiczna i bogata oferta spędzania wolnego czasu. Mniej ważny dla zwykłego mieszkańca jest „pozytywny wizerunek miasta”, choć dla turysty czy rankingów może już mieć spore znaczenie.
Istotniejszy jest fakt, by połączyć możliwości miasta z oczekiwaniami jego obywateli. Ktoś, kto płaci podatki w Warszawie, chciałby dostać od niej coś szczególnego, jakąś „nagrodę” za swój wkład w jej funkcjonowanie. Zarazem, miastu powinno zależeć na przyciąganiu do siebie obywateli, na pewnego rodzaju konkurencji o człowieka. W tym kierunku poszła Prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, przedstawiając Kartę Warszawiaka – swoistą premię za bycie podatnikiem, w ramach której np. opłaty za bilety długookresowe będą tańsze dla osób ze stolicy. Różnicowanie stawek w zależności od miejsca płacenia podatku powinno być jednak powiązane z dostępem do informacji o rzeczywistym koszcie danej usługi. Jeszcze dalsze wnioski można by wyciągnąć z obserwacji poczynań miasta Tallin, który ufundował bezpłatną komunikację miejską dla swych mieszkańców. W Polsce brakuje jednak określenia, kim jest członek wspólnoty. Czy zostaje nim tylko osoba zameldowana na terenie danego miasta? A może powinien to być podatnik niezamieszkały na terenie samorządu, tylko tam pracujący? Jak również przedsiębiorca, organizacja pozarządowa czy inne instytucje? Jeśli nie zostanie to ustalone, nasili się zjawisko free-ridingu („jazdy na gapę”), czyli korzystania z usług bez ponoszenia za nie bezpośredniej odpłatności, na czyjś koszt, co stworzy, a w niektórych przypadkach pogłębi poczucie niesprawiedliwości społecznej.
Kluczem do sukcesu i uwspólniania troski o miasto byłoby jak najszybsze zlikwidowanie aktualnego rozziewu pomiędzy urzędnikiem, uosabiającym siły nieprzychylne, wręcz wrogie obywatelowi a mieszkańcem. Niektóre samorządy i ludzie już zaczynają to rozumieć – prowadzony jest dialog, formułowane potrzeby, dyskutowane kierunki działań, rozwiązywane problemy. Na przeszkodzie staje jednak wiele instrumentów systemowych, które trzeba zacząć naprawiać. Miasto na przestrzeni trudnych lat potransformacyjnych w sposób niemal niedostrzegalny, ale bardzo dotkliwy po przeprowadzeniu głębszej analizy, zaczęło bowiem oddalać się od swoich mieszkańców. Żyć własnym życiem. Trzeba przywrócić je obywatelom. I nie tylko im – również władze skrępowane są gorsetem przepisów czy sztywną siatką instytucji. Tymczasem państwo powinno tworzyć jedynie ramę, w której znajdzie się i użytkownik, i oprogramowanie, i interfejs. O resztę zadbają oni sami.
Źródło: Forum Od-nowa