Aktywność ponad wszystko
Teresa Pieczychlebek pracowała w wielu fundacjach i stowarzyszeniach, w zasadzie od kiedy zaczęły w Polsce istnieć takie organizacje. Jednak ich problemy z terminowym rozliczaniem pensji dla pracowników skłaniały ją do zmiany zajęcia średnio co cztery, pięć lat. Na szczęście jest osobą aktywną, ambitną, która lubi wyzwania i chce się dokształcać. Każde nowe miejsce pracy traktowała więc jak możliwość nauczenia się czegoś nowego. I okazję do poznawania nowych osób.
Z wykształcenia magister pedagogiki specjalnej przez 15 lat pracowała w Polskim Związku Głuchych, jako specjalista ds. rehabilitacji społeczno-zawodowej. Instytucja nie wytrzymała procesu transformacji polskiej gospodarki. Jednak pani Teresa świetnie wiedziała, że nie zrezygnuje ze swojego zawodu. To jej działka: warsztaty terapii zajęciowej, kontakt z drugim człowiekiem – w tym czuje się dobrze. – W mojej rodzinie każdy reprezentuje inną branżę. Jednak ekonomia i księgowość to nie dla mnie, potworna nuda – opowiada ze śmiechem.
Do Fundacji Sue Ryder trafiła, jak to często bywa, przez przypadek, dokładnie dwa lata temu. – Szukałam nowej pracy, a w przypadku kobiety, która skończyła pięćdziesiątkę, to wcale nie jest łatwe! – wspomina dziś. Udało się. Oficjalnie do jej zadań należą prace administracyjno-biurowe, ale w związku z tym, że pracowników jest tu niewiele, często dochodzą rozliczne zadania, jak to sama określa, „wynikające z potrzeby chwili”. Od kontaktów z wolontariuszami i koordynowania ich pracy, po doglądanie fundacyjnego sklepu przy warszawskim placu Unii Lubelskiej.
Sklep prowadzony jest w ramach odpłatnej działalności statutowej – jest to działalność zapisana w ustawie o działalności pożytku publicznego i wolontariacie. – Wszyscy członkowie zarządu są wolontariuszami – mówi Joanna Chodor, szefowa biura fundacji.
Coś dla każdego na cele fundacji
Takich sklepów, które zostały stworzone w celu finansowania swojej działalności, Sue Ryder założyła na świecie sześćset. W każdym z nich sprzedawane są rzeczy wyprodukowane przez pensjonariuszy domów opieki prowadzonych przez fundację. Są tu też przedmioty, które ktoś po prostu przyniesie i zdecyduje się oddać. Sklepy niejednokrotnie stają się częścią życia towarzyskiego samej instytucji, miejscem, w którym krzyżują się najróżniejsze życiowe historie.
– Kiedyś trafił się pan, który chciał wstawić do sklepu piękną karafkę. Długo się wahał, bo darzył ten przedmiot szczególnym sentymentem. Był to prezent ślubny. Zaczęłyśmy zatem nalegać, by ją zachował, skoro było to coś o wielkiej wartości sentymentalnej. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałyśmy się, że mężczyzna ten był… czterokrotnie żonaty! – wspomina dziś pani Teresa. Karafkę zostawił.
W sklepie często bywa spory tłum. Ludzie wpadają, coś przynoszą, czasem potrafią zadumać się przez kilka godzin nad jakimś przedmiotem lub też długo rozważają, czy warto coś kupić. Takie zamieszanie niejednokrotnie może być przyczyną zabawnych sytuacji. Tak jak wtedy, gdy jedna z pracownic położyła na ladzie swoje okulary słoneczne, a inna omyłkowo je sprzedała, myśląc, że stanowią asortyment sklepu.
W sklepie często widać dziarską Joannę Chodor. Gdy trzeba (czytaj: zawsze) zakasuje rękawy i z resztą zespołu bierze się do pracy. Bo, jak to często bywa w takich przypadkach, jest człowiekiem orkiestrą. Z fundacją jest związana od 2007 roku. Wcześniej pracowała w kilku organizacjach pozarządowych. Jednak jak twierdzi, dopiero w fundacji Sue Ryder odnalazła tak wysoki stopień poczucia zawodowej satysfakcji. Jest pełna pomysłów i chęci do zmian.
– Trzeba przy tym pamiętać, że siłą jest tradycja, jaką mamy. Dlatego na przykład nie zdecydowałam się na zmianę logo fundacji, choć wielokrotnie nam proponowano, by je uwspółcześnić. Być może jest odrobinę staroświeckie, ale przypomina nam o czymś ważnym – wyjaśnia Joanna.
Czerpać siły z innych
Skąd ona czerpie tak wielką energię? – Z satysfakcji moralnej – jak sama mówi. A tę daje jej obcowanie ze wszystkimi szczególnymi osobami, jakie w fundacji spotyka. Mowa tu przede wszystkim o „dziewczynkach Sue Ryder” – podopiecznych konstancińskiego Instytutu Reumatologii. To miejsce wyjątkowe, tak jak osoby (niemal same kobiety), które przebywają tam od ponad pół wieku. Sama Sue Ryder odwiedziła to miejsce dwukrotnie podczas pobytów w Polsce i nazwała zdrobniale jego podopieczne.
Nazwa została do dziś, choć, jak nietrudno się domyślić, panie są już w mocno dojrzałym wieku, skoro większość z nich przebywa tam od 50 lat. Chore na reumatoidalne zapalenie stawów, chorobę uszkadzającą w postępujący sposób wszystkie stawy i w większości przypadków znacznie utrudniającą lub całkowicie uniemożliwiającą chodzenie, tworzą razem coś szczególnego: małą społeczność. Kiedyś było ich 800, były wspólnie leczone, ale co ciekawe, miały też miejsce pracy – Spółdzielnię Inwalidów, w której rezydentki domu opieki były zatrudnione w wymiarze czterech godzin dziennie.
– Znam opowieść o jednej z „dziewczynek”, Lucynie, która była wesołym, dziewięcioletnim dzieckiem i nagle zachorowała właśnie na reumatoidalne zapalenie stawów. Choroba postępowała tak szybko, że dziecko niemal z dnia na dzień przestało chodzić i z rozbrykanej, roześmianej osóbki stało się nieruchomą zabawką. Ojciec przyniósł Lucynkę do ośrodka na rękach – wspomina opowieść Joanna.
Dobrze się stało. Dziś „dziewczynki” są dla pracowników fundacji łącznikiem z przeszłością. Widać, że przebywanie w grupie osób, którym przytrafiło się coś podobnego, pozwalało im odzyskać pewności siebie, wiarę w sens życia i w ludzi. A taka podbudowa psychiczna, pozytywne nastawienie otwierały drogę do lepszych efektów leczenia i dawały szansę na większą skuteczność prowadzonej terapii.
Wszystkie metody: leczenia, rehabilitacji i kształcenia „dziewczynek”, a następnie zapewnienia im pracy, to rozwiązania mocno innowacyjne. Rzeczy, które zrobią w czasie zajęć, można kupić w sklepie przy placu Unii Lubelskiej. Fundusze w ten sposób zdobyte przeznacza się na prowadzenie fundacji. Również dzięki ich pracy fundacja zyskuje środki na prowadzenie działalności statutowej.
Kolejne przedsięwzięcie? Muzeum Sue Ryder. Takie muzeum już kiedyś działało w pierwszej siedzibie fundacji w angielskim Cavendish w hrabstwie Suffolk. Jednak po śmierci Sue Ryder zostało zamknięte. Część zbiorów Anglicy przekazali do Polski już w 2005 roku. Niedługo będą one miały szansę ujrzeć światło dzienne nad Wisłą.
– Na razie są znajdują się u mnie w domu – opowiada Joanna. Sue miała dużo pamiątek, część z nich stanowiły wykonane przez podopiecznych prezenty, jak model żaglowca zrobiony przez młodego inwalidę z Czarnogóry. Do tego suknia, którą Joanna rozpoznała kiedyś na fotografii Sue, jej ulubiony granatowy beret z aksamitu i para rękawiczek, biurko, pęk kluczy, fotel męża Leonarda oraz… stos paszportów, które Sue tak szybko zużywała, nieustannie podróżując po świecie. Warto teraz pozwolić, by pamięć o niej żyła, dostępna dla jak największego grona zainteresowanych.
tekst: Ewelina Kustra
Foto: Marta Pruska
Reportaż powstał w ramach wystawy Inw(eS)torzy społeczni, przygotowanej przez Fundację Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zobacz profil projektu na facebooku >
Źródło: informacja własna