Zamarzył o samotnej podróży rowerowej wokół Bałtyku. Zrealizował cel i zaczął wyznaczać kolejne: rowerowa wycieczka po Pirenejach, wokół Islandii, do Berlina, Paryża, Londynu… Znajomi Dominika Dobrowolskiego mówią, że jak już sobie coś wymyśli, to ciężko go powstrzymać. Oby to była prawda, bo jego nadrzędnym celem jest wzrost świadomości ekologicznej Polaków.
To była końcówka lat 80. Dominik Dobrowolski, student zootechniki na Akademii Rolniczej we Wrocławiu, oklejony transparentami, spaceruje po domu handlowym „Astra”. Domaga się uwolnienia mężczyzn aresztowanych przez władzę ludową za odmowę służby wojskowej.
– Takie spacery wymagały sporej odwagi, władze się z nami nie patyczkowały – opowiada Radosław Gawlik, wieloletni znajomy, który spacerował razem z Dobrowolskim po „Astrze”. – Po 40 minutach zostaliśmy zatrzymani, wylądowaliśmy na 48 godzin na dołku – opowiada.
Obaj byli wówczas członkami wrocławskiego oddziału Ruchu Wolności i Pokój (WiP). Opozycyjna organizacja gromadziła nie tylko pacyfistów, którzy sprzeciwiali się obowiązkowej służbie wojskowej, ale i ekologów.
Od ogrodnika po króla aluminiowych puszek
W trakcie studiów pracował w schronisku dla zwierząt. Później zaczął wyjeżdżać do pracy za granicę. Dobrze wspomina pracę ogrodnika u greckiego multimilionera. – Koszenie trawy, przycinanie żywopłotów, sadzenie warzyw. Co chwila miałem przerwę na kawę i ciastko – uśmiecha się.
Innym razem pracował na budowie. Mieszał beton, murował, kładł posadzki. Zatrudnił się też przy recyclingu opon oraz w niemieckiej fabryce sztucznych choinek.
Po 1989 r. WiP zaczął rozpadać się na kawałki. Byli działacze zakładali własne organizacje. Dominik Dobrowolski zaangażował się w działalność wrocławskiej Fundacji Oławy i Nysy Kłodzkiej. Na początku był wolontariuszem, z czasem stał się specjalistą od pozyskiwania funduszy. – Zostałem jednym z pierwszych zawodowych fundraiserów – mówi z satysfakcją. Wymyślał akcje społeczne, opowiadał o nich przedstawicielom biznesu i prosił o wsparcie. Szło mu na tyle dobrze, że zaczął uczyć tego fachu innych.
W 1994 r. w Radomsku koło Częstochowy wybudowano fabrykę aluminiowych puszek. Władze tamtejszej spółki powołały również do życia Fundację RECAL – miała wspierać odzysk i recycling aluminiowych opakowań. Organizacja dostała spory unijny grant na zorganizowanie systemu zbiórki puszek w Polsce. Zaproponowano mu pracę koordynatora projektu. Z czasem został prezesem organizacji, a jeszcze później – członkiem zarządu siostrzanej spółki, która budowała w Polsce zakłady recyclingu puszek. – Tak oto zostałem królem aluminiowych puszek! – śmieje się Dobrowolski.
Praca w biznesie okazała się dość męcząca. Dlatego gdy Mira Stanisławska-Meysztowicz złożyła mu nieoczekiwaną propozycję, aby pomógł jej poprowadzić Fundację Nasza Ziemia, zgodził się bez wahania. Zmiana pracy oznaczała przeprowadzkę do Warszawy. Dominik Dobrowolski objął w organizacji funkcję wiceprezesa, zajmował się tym, na czym znał się najlepiej – fundraisingiem.
Miłość od pierwszego wejrzenia
Po pięciu latach wrócił na Dolny Śląsk. To za sprawą Bożeny Biskupskiej – artystki, która kupiła zniszczone przez pożar dawne sanatorium doktora Brehmera w Sokołowsku przy polsko-czeskiej granicy, a następnie postanowiła je odbudować. – Magiczne miejsce. Zakochałem się w nim od pierwszego wejrzenia – opowiada.
Biskupska poprosiła go, żeby pomógł jej poprowadzić Fundację Sztuki Współczesnej In Situ. – Zacząłem interesować się sztuką współczesną, architekturą, reżyserią, a jednocześnie szukać funduszy, które pozwoliłyby odrestaurować XIX-wieczny kompleks budynków – opowiada Dominik Dobrowolski. Dawne sanatorium dla gruźlików miało przemienić się w „Międzynarodowe Laboratorium Kultury”.
Z czasem przekonał się, że pozyskiwanie pieniędzy na sztukę współczesną jest trudniejsze niż na ekologię. Wpadł więc na pomysł, aby stworzyć w Sokołowsku Centrum Edukacji Ekologicznej „Eko-Wieża”. Po kilku latach pracy udało im się zrealizować ten projekt, a dzięki niemu odbudować znaczną część XIX-wiecznego kompleksu.
Rower, kajak i głowa pełna pomysłów
Współpracując z Fundacją In Situ, doszedł do wniosku, że najwyższy czas zacząć spełniać również własne marzenia. Jednym z nich była samotna podróż rowerowa wokół Bałtyku.
– Do przejechania miałem ponad 6 tys. kilometrów. Każdego dnia pokonywałem od 100 do 150. To dystans, który w ciągu całego dnia może pokonać każdy amator – zapewnia. – Trzeba mieć tylko twardy tyłek – śmieje się.
W ramach kolejnych rowerowych wypraw zjeździł Pireneje, okrążył Islandię, odwiedził też Berlin, Paryż i Londyn.
Oprócz rowerów uwielbia pływanie kajakiem. Parę tygodni temu zakończył ekologiczną wyprawę „Recykling Rejs – odzyskaj tworzywa sztuczne”, w ramach której przepłynął polskimi rzekami (Pisa, Narew, Bug, Wisła) prawie 500 kilometrów. Kiedyś obliczył, że przepłynął w ten sposób już ponad 5 tys. kilometrów.
– Spotykam po drodze masę wspaniałych ludzi. Rozmawiamy o tym, jak troszczyć się o czystość rzek i Bałtyku – opowiada. Raz tylko grupa nastolatków ostrzelała jego kajak z wiatrówki.
– To było przed Kazimierzem nad Wisłą. Chłopcy popijali piwko i strzelali do kaczek. Postanowili postrzelać także do mnie – mówi. Skończyło się bez obrażeń, ale do dziś ma w kajaku ślad po wiatrówce.
Rowerowa wyprawa wokół Bałtyku zaowocowała kolejnymi ekologicznymi projektami: „Recykling daje owoce”, „Kwiaty za elektrograty”, „EkoWalentynki”. – Ta ostatnia, podczas której zamieniamy zużyte baterie na lizaki i czekoladki w kształcie serca, rozwija się najbardziej dynamicznie – mówi Dominik Dobrowolski. – Gdy zaczynaliśmy, w akcji brało udział dziesięć miast. Dziś jest ich kilkaset – cieszy się. Podczas tegorocznej edycji rozdali ponad 100 tys. łakoci.
– Dominik to Zosia Samosia. Próbuje współpracować z innymi, ale prawda jest taka, że najlepiej współpracuje mu się z samym sobą – śmieje się Radosław Gawlik, ekolog. – Jest jak dyktator mody, który bardzo nie lubi, kiedy ktoś mu się wtrąca. A jeśli przyjdzie mu do głowy pomysł, który uzna za ważny, zrealizuje go nie oglądając się na innych – zapewnia.
– To ogromnie serdeczny, pomocny, twórczy i nietuzinkowy człowiek – dodaje Zuzanna Fogtt z Fundacji In Situ. – Jest nie tylko przyjacielem swoich idei, ale też przyjacielem wielu ludzi – mówi. Ostatnio przyjechał do niej z arbuzem. Wspominali stare czasy i rozmawiali o tym, że 17 lipca stuknie mu pięćdziesiątka.
Wakacje nad polskim Bałtykiem
Na dniach Dominik Dobrowolski wyrusza w kolejną wyprawę – Cycling Recycling. Zjedzie rowerem polskie wybrzeże, po drodze zatrzyma się w 11 miastach – odbędą się tam zbiórki elektrośmieci.
– Będę uświadamiał mieszkańców, że nie wolno wyrzucać na śmietnik starych komputerów (w ich częściach jest kadm i brom), nie wolno też przecinać kabli (freon) ani tłuc świetlówek (rtęć) – opowiada.
Przy okazji ekologicznych akcji, stara się upowszechniać wiedzę także na temat samego recyklingu, wokół którego niezmiennie krąży wiele mitów. – Ludzie non stop pytają mnie, czy myć słoiki przed segregacją – opowiada Dominik Dobrowolski. Wyjaśnia, że nie trzeba, bo szkło w procesie recyclingu jest rozdrabniane, myte i opalane.
Cały czas zdarza mu się usłyszeć, że segregacja śmieci mija się z celem, bo i tak lądują w jednej śmieciarce. – To nieprawda! Paka śmieciarki podzielona jest zwykle na kilka części, a śmieci dowiezione na miejsce są sortowane ponownie – wyjaśnia cierpliwie. – A jeśli nawet zostaną dowiedzione w jednej komorze śmieciarki, segregacja posortowanych wcześniej śmieci zajmie o wiele mniej czasu – przekonuje.
Źródło: inf. własna [ngo.pl]