Spółdzielnia socjalna „Integracja” funkcjonuje jak dobrze naoliwiona maszyna: jeden odpowiada za szkolenia, drugi za wolontariat, jeszcze inny za usługi ogrodnicze. A wszyscy trzymają kciuki, by doszedł im jeszcze jeden obowiązek: fabryka brykietu.
Do niedawna spotkania spółdzielni odbywały się co miesiąc w mieszkaniu Jurka Omelianiuka w Bielsku Podlaskim. Sprzątał jak dla wielkich gości, ale ciasta nie kupował, bo to nieprofesjonalne. W końcu to zebranie spółdzielców, a nie pogaduszki przy herbacie.
Spółdzielczość z Marqueza
Albo o złotą myśl. Jedno z pierwszych spotkań spółdzielni dotyczyło motta, które „Integracja” przyjmie za swoje. Przed „zjazdem” u pana Jurka wszyscy przeszukiwali strony internetowe w poszukiwaniu hasła, które najlepiej odda charakter ich działalności. Pan Sławek sugerował cytat z Kotarbińskiego – „rób coś, kochaj coś, nie bądź gałganem”, ale nie przeszło. – Bo za bardzo staroświeckie i jeszcze ten „gałgan”. A to przecież taki polski pragmatyzm – żałuje pomysłodawca.
Ostatecznie stronę internetową spółdzielni i wszystkie materiały promocyjne wieńczy cytat z Marqueza: „Być może dla świata jesteś tylko człowiekiem, ale dla niektórych ludzi jesteś całym światem”. Od momentu ustalenia motta spółdzielnia zajmuje się bardziej konkretnymi sprawami, ale akcji z ustaleniem cytatu przewodniego nie można, według spółdzielców, bagatelizować. – Taka złota myśl jest ważna, bo pokazuje, że działając w obszarze ekonomii społecznej, ważny jest dla nas nie tylko pierwszy człon, czyli nastawienie na zysk, ale także pochylenie się nad drugim człowiekiem – tłumaczy pan Sławomir, który całe życie poświęcał albo jednemu (z wykształcenia jest pedagogiem specjalnym i po studiach pracował chwilę w domu dziecka), albo drugiemu (kiedyś był rolnikiem, potem w latach 90. prowadził wypożyczalnię video, komis z telefonami komórkowymi, a od 2000 roku zajął się handlem internetowym), a w końcu postanowił to połączyć.
Biznes jak każdy inny
– Przede wszystkim, w przypadku spółdzielni socjalnej trzeba zrozumieć, że działa ona podobnie jak zwykła firma, tak samo musimy starać się o zlecenia czy myśleć o finansowaniu. „Socjalność” z kolei zobowiązuje do działalności społecznej, stąd momentami blisko nam do organizacji pozarządowych – tłumaczy prezes, któremu ta idea na tyle się spodobała, że we wrześniu 2009 roku dołączył do spółdzielni i z miejsca postanowił wykorzystać swoje biznesowe doświadczenie – żeby nie było bałaganu, wprowadził zasadę, że każdy ma swoją działkę, za którą odpowiada.
Marcin Jutkiewicz „prowadzi dział szkoleń” i obsługę informatyczną, Jarosław Firsowicz to spec od remontów i wszelkiej budowlanki, Joanna Ostrożańska, która w międzyczasie robi jeszcze aplikację radcowską, z racji wykształcenia odpowiada za wszystkie kwestie prawne, a także za wolontariat. Wspiera ją Iza Wołkowycka, która ma rozwinąć także projekt call centre dla jednej z firm (zgłosili się do niej po przeczytaniu artykułu w „Forbesie”, dziś są po umowach przedwstępnych). Z kolei pan Jurek, który wcześniej zajmował się stolarką i brukarstwem, w „Integracji” odpowiada za pielęgnację terenów zielonych. Choć nigdy nie spodziewał się, że będzie ogrodnikiem, teraz większą część pracy spędza na koszeniu trawy i pielęgnacji roślin, głównie w pobliskim Białymstoku.
– Większość naszych zleceniodawców to klienci indywidualni, jest wśród nich sporo emerytów, którzy nie mają wystarczająco dużo sił, żeby zająć się tak jak trzeba swoimi ogródkami działkowymi, a dzięki nam mają przez cały sezon ładnie jak w parku – zachwala, choć po cichu marzy mu się już coś większego (o czym za chwilę). – Z tymi małymi kroczkami to jednak racja, inaczej ciężko byłoby do czegoś dojść – przyznaje.
Swoje miejsce
Dziś członkowie „Integracji” kilka pierwszych kroczków mają już za sobą. Jeden z nich to właśnie miejsce, w którym się spotykamy. W Bielsku Podlaskim, w prawo od rynku (za bazarkiem), mieści się budynek, który już z daleka przykuwa wielkim napisem „KEBAB”. Członkowie spółdzielni czasem stołują się tu, bo na co dzień urzędują drzwi obok. – Część naszego lokalu wynajmujemy właśnie kebabowni. Przychody z tego nie są duże, bo wynoszą około 5 tysięcy rocznie, ale przynajmniej mamy na księgową – tłumaczy pan Sławomir, siadając za biurkiem w siedzibie spółdzielni. Pomieszczenie jest małe i skromnie urządzone (żółte ściany, jasne drewniane meble, cztery krzesła), ale spółdzielcy oprowadzają po nim jak po wielkich włościach.
Dziś jest spokojnie, ale na co dzień ciężko czasem porozmawiać z powodu hałasu, który dobywa się z pomieszczenia piętro wyżej. Kręcone drewniane schody prowadzą bowiem z biurowej kanciapy do dużej sali konferencyjnej. Jeszcze sporo w niej do zrobienia, ale pierwsze szkolenia już się odbyły – jedną z flagowych działalności spółdzielni socjalnej „Integracja” jest bowiem Centrum Wolontariatu.
– Trzeci sektor w naszym mieście dopiero raczkuje, a przecież gołym okiem wydać, że Bielsk Podlaski potrzebuje wsparcia organizacji pozarządowych – mówi pani Joanna, która współorganizuje akcję przygotowania osób, które za darmo chcą pomagać innym. – W zajęciach wzięło udział 30 osób, z których wyłoniło się 10 koordynatorów. To ludzie, którzy będą potem szkolić wolontariuszy z różnych dziedzin – opowiada pani Joanna, której szczególnie zależy na stworzeniu zespołu pomagającego w codziennych czynnościach bielskim niepełnosprawnym.
Teraz jednak skupia się rozwoju grupy w ramach programu „Starszy brat, starsza siostra”. Idea ma już ponad sto lat, a została zapoczątkowana przez grupę Amerykanów zainteresowanych losem dzieci, które nie mają szans cieszyć się swoim dzieciństwem (zazwyczaj z powodu biedy czy dysfunkcyjnej rodziny). – Mentor-wolontariusz ma za zadanie udzielać dziecku długotrwałej pomocy: pomaga mu w nauce, spędza z nim czas wolny, przełamuje w nim izolację i brak wiary w siebie, a czasem po prostu jest cierpliwym słuchaczem – opowiada pani Joanna, która przeszczepia ideę programu „Starszy brat, starsza siostra” do Bielska, we współpracy z Fundacją Edukacji i Twórczości w Białymstoku.
Niełatwe początki
Choć teraz roboty jest sporo, w „Integracji” nie zawsze było tak różowo. Pomysł spółdzielni zrodził się w wielkich bólach na warsztatach zawodowych prowadzonych przez stowarzyszenie „Szansa” w 2008/2009 roku – uczyli marketingu, obsługi komputera, księgowości, grafiki komputerowej i jeszcze paru innych rzeczy. Pani Joanna, która jest w spółdzielni od początku, uczyła się na nich obsługi komputera. – Nigdy wcześniej nie słyszałam o spółdzielniach socjalnych, ale na spotkaniu inauguracyjnych stwierdziłam, że przyłączając się, nic nie tracę. Jak się uda, będę miała pracę, a jak nie, to nadal będę musiała szukać. Ryzyko jest żadne, bo w razie niepowodzenia i tak komornik nie zapuka do moich drzwi – opowiada pani Joanna, która wspólnie z panią Izą (tą od wolontariatu) rozwija spółdzielnię od samego początku.
– Nie wszyscy jednak byli na gotowi, by „pójść na swoje”. Na pierwszym zebraniu było 11 osób, na drugim już tylko cztery – wspomina. Tłumaczy, że ludzie się wykruszyli, bo liczyli, że od razu po założeniu spółdzielni, dostaną etaty, a nie liczyli, że uda się coś razem stworzyć, a etaty w razie sukcesu, wyklują się stopniowo.
Problemy ze skompletowaniem pięciu członków były na tyle duże, że za pierwszym razem nie udało się zarejestrować im w KRS-ie, bo w ostatniej chwili zrezygnował jeden z panów. Pan Jurek, który dołączył do spółdzielni zachęcony przez znajomego, żeby dopełnić wymaganego przez przepisy pięcioosobowego składu, nie dziwi się brakowi entuzjazmu dla inicjatywy spółdzielni: – Ludziom spółdzielczość kojarzyła się dotąd z komuną hipisowską albo z PRL-em. Nawet panie w urzędzie pracy nie bardzo wiedziały, z czym to się je. Ponieważ byliśmy pierwszą taką inicjatywą w okolicy, to na nas uczyły się wszystkich przepisów – wspomina pan Jurek.
Nie ma pieniędzy, nie ma specjalizacji
Przepisów uczyli się także członkowie spółdzielni. – Niestety musieliśmy opanować nie tylko teorię, ale i praktykę – wzdycha pan Sławomir. Ta druga wyglądała na przykład tak, że choć ustawa przewiduje, iż dofinansowanie działalności osób niepełnosprawnych w spółdzielni socjalnych wynieść może nawet 15-krotność średniej miesięcznej pensji (czyli ok. 48 tysięcy złotych), to w województwie podlaskim pieniędzy nie dostał nikt. – Starając się o te środki, dowiedzieliśmy się, że PFRON-u nie stać na aktywizację niepełnosprawnych, bo wszystko, co ma, woli przekazać na wózki inwalidzkie i podjazdy, czemu nawet nie można się bardzo dziwić – wspomina pan Sławomir, któremu w końcu udało się załatwić w urzędzie pracy 12 tysięcy dofinansowania na stworzenie etatu dla pana Jurka (pieniądze poszły na remont budynku).
Członkom spółdzielni socjalnej „Integracja” na początku trudno było też wyspecjalizować się w konkretnej działalności. Gdy starali się o wsparcie z rozmaitych programów pomocowych, wszędzie natrafiali na błędne koło. – Nie mieliśmy wcześniejszego doświadczenia, którym mogliśmy się wykazać, ale z drugiej strony, jak mieliśmy je zdobyć, skoro nikt nie dawał nam szansy – denerwuje się pan Sławomir.
Na początku, wspólnie ze stowarzyszeniem „Szansa”, stwierdzili, że w Bielsku brakuje sklepu ze sprzętem rehabilitacyjnym. Choć „Integracja” miała wsparcie białostockiego sklepu, pomysł jednak nie wypalił, bo w mieście nie ma placówki NFZ, więc wszyscy pacjenci, którzy potrzebują sprzętu, zaopatrują się w niego przy okazji wizyty u lekarza w Białymstoku.
W końcu się udało. – To był moment, kiedy naprawdę uwierzyliśmy w siebie – mówią dzisiaj zgodnie. Dzień, w którym stowarzyszenie „Szansa” zaakceptowało ich projekt, wszyscy uznają za najważniejszy w historii spółdzielni. Wiosną 2011 roku przedstawiciele „Szansy” uznali bowiem, że spółdzielnia socjalna „Integracja” wspólnie z Fundacją Edukacji i Twórczości jest w stanie stworzyć w Bielsku Podlaskim Centrum Wolontariatu.
– Widzieli, że oprócz wytrwałości mamy za sobą coraz więcej kursów, na przykład w Szkole Ekonomii Społecznej, więc jesteśmy naprawdę zdeterminowani – opowiada pan Sławomir. Dziś szkolą kolejnych koordynatorów i tworzą pierwsze grupy wolontariackie, właśnie w ramach programu „Starszy brat, starsza siostra”.
A równolegle szukają wsparcia finansowego dla innego pomysłu. Ten jest, według nich, naprawdę przełomowy. Jego autor, pan Jurek, gdy tylko zaczyna ten temat, od razu się zapala, a na poparcie, każdego zdania ma przynajmniej jeden papier z grubego pliku w teczce z napisem „Brykieciarnia”.
Ekologiczne brykiety
Zaczęło się od pana Marka, znajomego z Bielska, który szukał wspólnika do stworzenia fabryczki brykietu opałowego. – W dobie drożejących paliw – pan Jurek wyjmuje zestawienie rosnących cen węgla – opał ze słomy jest chyba najlepszym rozwiązaniem. Nie dość, że ekologiczny, to przede wszystkim tani, bo okoliczni rolnicy z chęcią pozbędą się słomy, która zostaje im po żniwach – przekonuje pan Jurek, który przeprowadził w tej sprawie stosowne konsultacje społeczne.
Prowadzony przez „Integrację” zakład nie byłby pierwszy w okolicy, bo jeden już jest, ale zmaga się z klęską urodzaju. – Tamta brykieciarnia ma zbyt małą wydajność, jedynie 150 kilogramów na godzinę. Tymczasem linia produkcyjna, którą my chcielibyśmy kupić – na stole ląduje stos wydruków ze stron internetowych producentów sprzętu – przerabiałaby na brykiet nawet 500 kilogramów na godzinę. Nasz wspólnik wnosi jako wkład teren z zabudowaniami gospodarczymi, 4 kilometry od Bielska, my musimy postarać się o linię produkcyjną i namówić producenta do przeszkolenia nas z obsługi – opowiada pan Jurek, który dotąd rozwijał ten pomysł tylko wieczorami: – Ale teraz idzie zima, więc sezon ogrodowy się skończył i brykieciarni można się poświęcić pełną gębą. Zobaczycie, za rok będziecie walczyć z zimą dzięki naszemu brykietowi – uśmiecha się.
Źródło: Ekonomiaspoleczna.pl