Dlaczego urzędowe formularze są ważniejsze niż rzeczywistość? [komentarz Katarzyny Sadło]
Ostatnie orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej wywołało burzę w polskiej debacie publicznej. Nie chodzi jednak o wymuszenie zmian w prawie małżeńskim, lecz o coś bardziej fundamentalnego: uznawanie praw i dokumentów legalnie wydanych w innych krajach UE. Dlaczego prosta „transkrypcja" aktu małżeństwa lub urodzenia rodzi w Polsce tak ogromne problemy administracyjne i polityczne, stawiając obywateli w obliczu absurdalnych komplikacji?
Odmowa uznania przez organy państwa członkowskiego, którego przynależność państwową posiada dwóch obywateli Unii tej samej płci, małżeństwa zawartego przez nich zgodnie z prawem na podstawie procedur przewidzianych w tym celu w innym państwie członkowskim, w którym ci obywatele Unii skorzystali z przysługującej im swobody przemieszczania się i pobytu, może stanowić przeszkodę w wykonywaniu prawa ustanowionego w art. 21 TFUE, ponieważ taka odmowa może spowodować dla nich poważne niedogodności na płaszczyźnie administracyjnej, zawodowej i prywatnej.
To fragment wyroku TSUE w głośnej niedawno sprawie dotyczącej transkrypcji w polskich aktach stanu cywilnego jednopłciowego małżeństwa zawartego za granicą. Nie mam wątpliwości, że wyrok ten jeszcze długo będzie przedmiotem politycznych awantur, choć wcale nie ingeruje w to, kto może w Polsce zawierać małżeństwo a jedynie wymaga, żeby małżeństwo zawarte zgodnie w prawem w jednym państwie Unii Europejskiej było prawnie „zauważone” także w innych państwach, nawet jeśli ich prawo krajowe nie przewiduje małżeństw jednopłciowych.
(Nie)wystarczy przetłumaczyć
Jeśli dobrze rozumiem, do wdrożenia tego wyroku wystarczy przetłumaczenie w dosłownym brzmieniu aktu małżeństwa zawartego za granicą. Kłopot w tym, że polski odpis aktu małżeństwa zawiera rubryki „kobieta” i „mężczyzna”, zatem nie da się go prawidłowo wypełnić bez zmiany samego wzoru dokumentu oraz dostosowania systemu informatycznego, żeby nie odrzucał automatycznie jako błędnego wpisu, gdzie oba pesele małżonków są tej samej płci (obecnie system wyłapuje to jako błąd). Jak mówią – kto chce, szuka sposobów, kto nie chce, szuka powodów.
Mogę sobie łatwo wyobrazić zmianę rozporządzenia o nowym wzorze aktu i stworzenie jakiejś informatycznej „łaty” pozwalającej przepuszczać jednopłciowe pesele. Dużo trudniej sobie wyobrażam rząd, który dobrowolnie wystawi się na awanturę obrońców tradycyjnej rodziny, którzy chyba uważają, że jest to instytucja tak słaba, że może ją zniszczyć papier potwierdzający w języku polskim, że dwaj panowie wzięli w Niemczech legalny tam ślub.
Nie jestem zwolenniczką zewnętrznej ingerencji w to, jak sobie u nas regulujemy takie sprawy i gdyby wyrok miał oznaczać przymusowe wprowadzenie prawnej instytucji, której polskie społeczeństwo nie chce, dołączyłabym do krytyków wyroku. Ale
nawet Ordo Iuris w swojej opinii podkreśla, że wyrok nie nakłada na Polskę obowiązku wprowadzenia instytucji małżeństw jednopłciowych, lecz obliguje do uznawania aktów zawarcia małżeństwa osób tej samej płci wydanych w innych krajach.
Jak pogodzić polskie prawo z ze zmieniającą się rzeczywistością?
I logikę tego naprawdę łatwo zrozumieć. Panowie, których dotyczy wyrok są Polakami, ale mieszkają w Niemczech, a jeden z nich ma także obywatelstwo niemieckie. O ile jednak w Niemczech obaj są zamężni, w Polsce każdy z nich jest stanu wolnego i gdyby zechciał w Polsce wziąć ślub z osobą odmiennej płci, nie byłoby ku temu przeszkód.
Mogliby zatem być małżeństwem w Niemczech, a jednocześnie każdy z nich indywidualnie mógłby mieć w Polsce swoją żonę. Co więcej, każda z tych żon mogłaby wnieść do nowego małżeństwa swoją niemiecką żonę z zawartego wcześniej w Niemczech małżeństwa jednopłciowego. Taki łańcuszek można tworzyć w nieskończoność, bo na tym właśnie polega brak transkrypcji aktu małżeństwa, że kraj odmawiający takiej transkrypcji „nie widzi” zawartego już legalnie w innym kraju związku. Dopóki poruszamy się w sferze czysto teoretycznej, możemy udawać, że problemu nie ma, ale nawet ta teoretyczna sytuacja powinna zmotywować decydentów do zastanowienia się jak pogodzić polskie prawo z ze zmieniającą się rzeczywistością, która była nie do przewidzenia przez jego twórców.
Zaskakująco proste rozwiązania
Ten przykład to nie jedyne wyzwanie rzeczywistości coraz bardziej wymykającej się prawu, które ma ją regulować. W lipcu tego roku Naczelny Sąd Administracyjny zajął się skargą kasacyjną w sprawie Polki mieszkającej w Wielkiej Brytanii, która złożyła w Polsce wniosek o wydanie polskiego dokumentu tożsamości dla swojej córki. Ponieważ jednak w brytyjskich dokumentach córka ma dwie matki, zarówno Prezydent Warszawy, jak i Wojewoda Mazowiecki odrzucili wniosek, argumentując, że w polskim dowodzie są wyłącznie rubryki na dane matki i ojca dziecka, zatem nie można w nim wpisać dwóch matek.
Ostatecznie Naczelny Sąd Administracyjny orzekł, że dowód osobisty córce dwóch matek należy wydać, wpisując w nim tylko jedną z nich, a rubrykę na dane ojca pozostawiając pustą. Takie połowiczne rozstrzygnięcie i tak jest rewolucyjne, prawo nie przewiduje bowiem niewpisania ojca do aktu urodzenia dziecka i nawet jeśli ojciec jest nieznany, urzędnik wpisuje dowolne imię męskie i nazwisko matki jako dane fikcyjnego ojca.
Jak widać utrzymywanie piętrowej fikcji jest społecznie bardziej akceptowalne niż dostosowanie urzędowych dokumentów do rzeczywistości.
Nie jestem tylko pewna, czy takie akrobacje budują powagę państwa a przede wszystkim – czy kosztem zachowania pozorów państwo nie naraża na niebezpieczeństwo lub niedogodności całkiem realnych osób.
Brak możliwości transkrypcji aktu urodzenia oznacza faktyczne odmówienie polskiemu dziecku polskiego obywatelstwa, bo brytyjskiego aktu urodzenia nie da się „skorygować”, wykreślając z niego drugą matkę i wpisując zamiast niej fikcyjnego ojca. Trudno sobie w takiej sytuacji wyobrazić możliwość powrotu matki z córką do Polski, jeśli córka ma mieć u nas status cudzoziemca.
W sprawie dotyczącej transkrypcji polskiego aktu urodzenia stroną w postępowaniu sądowym było Ordo Iuris, co samo w sobie jest moim zdaniem kuriozalne, zważywszy na brak jakiegokolwiek interesu tej organizacji w prywatnej sprawie. Niemniej, w pierwszym okrążeniu prawicowym prawnikom z organizacji usiłującej kontrolować każdy obszar prywatnego życia udało się osiągnąć sukces i faktycznie odmówić dziecku prawa do polskiego dowodu tożsamości.
Co jeszcze bardziej ciekawe, rozwiązania problemu odmówił też prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, któremu dopiero Naczelny Sąd Administracyjny uświadomił, że da się pogodzić rzeczywistość z urzędowym formularzem – wystarczy w dowodzie rubrykę „imię ojca” zostawić pustą.
Zaskakujące, jak proste mogą być rozwiązania problemów pozornie nierozwiązywalnych, jeśli znajdzie się ktoś, kto nie przyjmie do wiadomości polskiego niedasizmu.
Katarzyna Sadło – trenerka, konsultantka i autorka publikacji poradniczych dla organizacji pozarządowych. Była wieloletnia prezeska Fundacji Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Związana także z Ogólnopolską Federacją Organizacji Pozarządowych, Funduszem Obywatelskim im. Henryka Wujca i Stowarzyszeniem Dialog Społeczny. Członkini zarządu Fundacji dla Polski.
Źródło: inf. własna ngo.pl
Redakcja www.ngo.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy.